Wiosna roku 2512. Streeisen w Averlandzie
Powolne kap, kap, wykapywało rytm dnia. Na zewnątrz deszcz spłukiwał resztki śniegu. Monotonne kapanie z jakim woda spływała dziurawą rynną na parapet okna. Przez które zaglądał do izby obraz szary, zimny i brudny. Roztopione czapy śniegu sprawiły że ulice zamieniły się w błotniste potoki. Nie litościwy deszcz sprawiał że wszystko zdawało się zimnie i wilgotne.
Takiego dnia miło było usiąść w ciepłej izbie. Napić się, a ogrzać ręce przy ogniu paleniska. I wpatrując się w nieprzyjemną scenerię marzyć o nastaniu wiosny. Kiedy trakty się osuszą, trawy zazielenią, a drzewa obsypią kwieciem.
Lecz nawet teraz, kiedy śniegi zimy odeszły wżdy zdawało się że świat jakby począł na nowo oddychać. Gońcy ruszyli na trakty. Ludzie rozeszli się w koło i choć upłynie jeszcze kilka tygodni nim na gościńcach zagoszczą ciężkie wozy, to wieści ze świata poczęły krążyć i karmić uszy stęsknione po zimie wieści, a nowiny jakiejś.
I zasiadali ludzie aby słuchać wieści ze świata. Choć często nijak mogli je pojąć, czy żeby dotyczyły ich one – to jednak ciekawość zawsze była w człowieku zapisana. Chęć słuchania, patrzenia, obserwowania. Karmienia się czyjąś troską, nadzieją, miłością. Czyimś życiem. I słuchania wieści ze świata, co pożywką były dla wielu.
W gościnnej izbie karczmy, która przerodziła się w miejsce spotkań okolicznych, jak zwykle o tej porze przesiadywało wiele osób. W większości miejscowi, którzy po ciężkim dniu pracy wstąpili na kufel pienistego nim udadzą się do swych domów. Przy jednym stoliku kilku robotników grało zajadle w karty. Przy następnym grupa mężczyzn wielkich jak tury zasiadało przy jednej ławie. To bracia Bachman, znani w okolicy drwale lubiący wypić. Przy kolejnym stole inni. Znajome twarze. Znajome trunki.
Jeden tylko stół obsiedli jegomoście innej kondycji. Ubrani z bogata. Przy broni, choć żaden z nich nie zdawał się do wojaczki specjalnie przywykły. Szlachta i bogaci mieszczanie. Rozmawiali głośno, w pełni zdając sobie sprawę że każdy nadstawia ucha, by dowiedzieć się czego. Albowiem szlachta rozmawiała wydarzeniach w świecie. Czego musieli mieć świeże informacje. Bo też w koło nich zebrał się tłum łasych wieści o świecie.
- Kuzyn mój mówił że ci z Marienburga całkiem na łby pospadali. Podobno Rada Miejska wprowadziła podatek od handlu z Altdorfem. O półtora procenta na antale wyższa niż z Bretonią – pieklił się jakiś purpurowy grubas.
- …
- Ponoć napadli na świątynię Sigmara w Kastorfie w Middenlandzie. Spalili i rozgrabili.
- Nie może być…
- Ponoć tu ulrykanie ich prowadzili. Znów w spór idą…
- …
- Słyszałeś że hrabia Wissenlandu spiera się z sąsiadami o Wusterburg. Słyszałem że obiecał jakiemuś rycerzowi stamtąd rękę swej córki. Ale ten jak się pomiarkował że panna nie jest czysta to zerwał umowę lenną i pod Averland się przytulił…
- Bzdura, der Weisse nie ma córki!
- …
- To nic! Nad Wulfenburgiem widziano smoka!
- Co?
- Ano smoka. Prawdziwego smoka.
- Opił żeś się i bujdy prawisz!
- …
Tak też wieczór upływał, a jak słońce zachodziło tak języki się rozwiązywały, a dalej opowieści coraz ciekawsze i bardziej niestworzone snuli. Tak też nikt się nie zmiarkował kiedy wieczór nadszedł i z za okna szarówka spoglądała.
*****
Nie tak wcale daleko, ale w całkiem innym miejscu. Ubi Leones czyli wieś kilka dni drogi od Streeisen
- No rusz się do cholery!
Przeraźliwy wrzask żony, z trudem był słyszalny w jazgocie jaki po brzegi wypełniał chatę. Przeraźliwy ryk dystansował odgłosy najgorszych potworów. Był to bowiem ryk nie tylko groźny i nieustający to jeszcze… przez nikogo nie zrozumiany. Był to ryk małego dziecka.
- Mógłbyś chociaż zamieszać polewkę, nie widzisz żem zajęta?!
Żona Feliksa, kobieta ciężko pracująca bez dwu zdań była osobą dobrą i kochającą. Ale tak to z miłością bywa że nie jest pamiętliwa. Tedy i tego dnia zapomniało jej się i uleciała przez komin. A kobieta tak zmęczona i jak zła czyniła wszystko aby mężowi nie było lepiej.
Choć i bez tego nie było dobrze. Bowiem od trzech dni mieli w domu gościa. Siostra Jetty – Berentruda zamieszkała z nimi. Wiadomym było że mąż nieszczęśnicy lubił wypić. Nikt w wiosce nie robił z tego problemu. Wszak ma swe problemy. Ale przed paroma dniami stłukł kilka osób i rzucił się na żonę swą biedaczkę i tylko dzięki pomocy syna kowala nie doszło do tragedii. Jakakolwiek była tego przyczyna, faktem się stała kolejna lokatorka chałupy Felksa.
Choć i bez tego nie było dobrze. Feliks znał się na lesie jak nikt inny. Znał i gościńce i pola. Potrafił i po trzech dniach trop jako Świerzy odnaleźć. Wiedział jak podróż uczynić bezpieczną, czuł i słyszał las. A do tego lubił swą pracę. Był w swej profesji dobry. Ale nie tak wielu o tym wiedziało. Tedy nie często była okazja aby nająć się do pracy. Gdy brak było zleceń, polował by przynieść do domu mięsa i odzież ze skóry przygotować. Zima była jednak najgorsza. Wtedy ciężko było z chaty wyjść, bo mróz trzaskał. I zanim miał stopnieć, topniały zapasy mięsiwa, ziaren, warzyw i pieniędzy. Feliks miał problem. Bowiem wszelkie zapasy były na wyczerpaniu i zwyczajnie głód czaił się pod drzwiami chaty Feliksa.
- Ruszysz się czy nie?!
Zanim zdołał odpowiedzieć, dało się słyszeć walenie do drzwi, a kiedy te się rozwarły stanął w progu postawny mężczyzna z bujnym ciemnym zarostem i ogorzałą twarzą – znak że dzień na mrozie to jemu nie pierwszyzna. Otto Ragen. Syn kowala, dusza człowiek często zaglądał do chaty.
- Feliksie. Z miasta przyszli ludzie. Zdaje się że rozmówić z nimi się musisz. Zdaje się drwale. Ponoć na zlecenie w lasy idą. Daleko i coś rychtuje że kasa przy nich. – oczy wielkoluda świeciły się radośnie – Ludzi szukają. A i przewodnik im się nada.
*****
Ulice Streeisen
Dziwne to było miasto. Ni to duże ni to małe. Ni to bogate, ni biedne. Takie… nijakie. A może to ta pogoda? Kacper jakoś nie miał dobrego dnia. Z powodów które przyćmiły niewygodę podróży, ruszył na szlak aby dotrzeć do Streeisen. Mieściny zdaje się doskonałej by nieco grosza uszczknąć, zarobić, a może i zabawić się drobinę. Wszak on sam był profesjonalistą i nie w takiej dziurze potrafił prowadzić swój interes.
Ale jakoś ulica była zbyt grząska, słońca za mało dawało, ludzie zziębnięci za szybko pędzili. A jemu było diablo zimno. Cholerna pogoda.
Kacper dźwigał swój straganik na własnych plecach. Istna lada wystawiennicza, opatrzona wirtuozerską plątaniną przedziałków, mądrych półeczek, znaczników, a przy tym opisów, znaków, ilustracji. Nazwy w języku klasycznym i Reikspiel. Bez dwu zdań – był profesjonalistą dumnym ze swego warsztatu. Chyba.
Na ulicach o tej porze często ktoś chodził. Ludzie się kręcili w koło, jakiś żebrak na piętnaście kroków od Kacpra szukał jałmużny. Miasto żyło swoim tempem. Właśnie. Swoim. I to wyrwało Kacpra z zamyślenia. Jakieś krzyki i wyraźne odgłosy biegu. Przynajmniej kilku. Zbrojnych. Lecz z zawczasu jakaś sylwetka wypadła z za rogu. Zdyszana potknęła się upadła kolanem brudząc się w błocie ulicy. Poderwał się na nogi by biec dalej. Pewnikiem złodziej – miarkował spokojnie Kacper.
Elf! Spostrzeżenie poraziło Kacpra. Bardziej by się spodziewał orka ujrzeć. Widział elfa w swym żywocie parę razy i nijak się nie spodziewał ujrzeć raz jeszcze. Nie w takiej sytuacji.
Gorzej! Elfka! Serce Kacpra nie wiedząc czemu mocniej zabiło. Ale wpatrywał się w istotę. Zadziwiająca. Ulotna, zdaje się miekka w wyglądzie? Pełna gracji i… o urodzie tak niezwykłej że aż porażało. Coś kazało odwrócić głowę i nie patrzeć. Ale ta Słuchać nie chciała.
Nagle ich oczy się spotkały. Zalękniona, przerażona – wszystko to aż emanowało z jej zielonych oczu. Choć za razem były tak obce. Tak wyjątkowe. Tak… kusząco dziwne. Elfka dopadła do niego. Chwyciła za rękę.
- Proszę. Zanieś to pod Uber Straße 7. Proszę.
Nie powiedziała nic więcej. Kacper stał jak zamurowany. Nie wiedział co począć. Chyba pierwszy raz w życiu nie wiedział co uczynić. Elfka zerwała się do ucieczki. Szybko wyminęła straganik i skręciła za kolejny budynek. Aby… lec w błocie.
Równocześnie w ślad za elfką wybiegło czterech zbrojnych, lecz i z za załomu gdzie ta szukała ucieczki wypadło dwu kolejnych. Bez ceregieli jeden z nich posłał obcej cios. Ta upadła w błoto obficie krwawiąc ze złamanego nosa. Zbrojni otoczyli elfkę. Jednocześnie prezentując insygnia straży miejskiej. Ten sam który sprowadził elfkę do parteru, podszedł do niej i bez słowa wymierzył potężnego kopniaka w brzuch. Elfi kształt zwinął się na ziemi w spazmie.
- Brać ją
Oprawca wyrzucał z siebie słowa z wrodzoną pogardą. Dwójka strażników podniosła elfkę i w ślad za swym przełożonym ruszyli ulicą. Dopiero wtedy Kacper zmiarkował że ściska w ręku jakąś kartkę. Drżał zaskoczony i przerażony sceną jakiej był świadkiem. Wpatrywał się w strażników próbując uspokoić drżenie rąk.
Oprawca – Łysy jegomość z blizną na lewym policzku – spojrzał na niego spod zwężonych powiek.