Reynar wyraźnie był w złym humorze.
Jego czarne jak wnętrze studni oczy lustrowały poczynania przydupasów, którzy uwijali się na modłę mrówczej karności, biegających z zaaferowaniem w poszukiwaniu drwa i wiotkiego chrustu.Tak. Jego obecni towarzysze zasługiwali na to miano, i ze zdumieniem, kreślącym jego czoło w finezyjne bruzdy, zauważał, że być może nie jest to wcale sprawka zalegającej na jego duszy smołowatej ponurości, tylko nagi fakt. Siedział nadal na koniu, zastygnięty w pozie żywego malkontenctwa, nie kwapiąc się do wspólnego pikniku (zdaniem jego przełożonego piknik wcale nie był piknikiem, tylko o b o z o w i s k i e m, zwartą wypoczynkowo-popasową formacją o zabarwieniu militarnym.Też mi. W duchu skonstatował, w tej zwięzłej formie. W końcu w majestacie stęknięć, zlazł z konia i podszedł do ogniska, gdzie zaczynały wesoło tańczyć czerwone języki. Rozmasował dłonie, pozwolił odżyć palcom metodycznie zaciskając je na kindżale, którego klinga teraz słała w buro-czarną przestrzeń opalizujące refleksy, przypominające całoroczne świetliki. Jego wydatny wzrost odcinał się złowieszczo ostrymi konturami w słabej poświacie ogniska, a czarne włosy dopełniały ten obraz o kolejny mroczny ton. W zasięgu wzroku widział jak ktoś nieporadnie usiłuje wbić w kopę śniegu rachityczny badyl, (zaczątek polowego namiotu?) którego konstrukcja już teraz, u samych zaczątkach powstawania budziła kpiarski śmiech. Na grzyba mu to skoro nie pada, a wiatr ledwo zipie? On sam wolał znaleźć sie blisko ogniska, koło rozłorzystej sosny, i opatulony zgrzebnym, grubym kocem spędzić noc...
Ostatnio edytowane przez Francez : 13-12-2007 o 16:25.
|