Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-01-2008, 02:14   #1
homeosapiens
 


Poziom Ostrzeżenia: (0%)
[Uniwersum Wiadźmina - ST] Spirala Czasu

Włóczą się po kraju, natrętni i bezczelni, sami mianujący się złego tropicielami, wilkołaków pogromcami i upiorów tępicielami, łatwowiernym wydzierając zapłatę, po którym to niecnym zarobku ruszają dalej, by w najbliższym miejscu podobnego szalbierstwa domierzyli.
Najłatwiejszy przystęp znajdują oni do chaty uczciwego, prostego i nieświadomego włościanina, który wszelkie nieszczęścia i złe przypadki łacno przypisuje czarom, nienaturalnym stworom i potworom, działaniu płanetnika albo złego ducha.

Miast do bogów się modlić, miast do świątyni bogatą zanieść ofiarę, prostak taki podłemu wiedźminowi gotów oddać grosz ostatni, wierząc, iż wiedźmin, ów odmieniec bezbożny, zdoła dolę jego odwrócić i nieszczęściom zapobiec.

Zaprawdę, nie masz nic wstrętniejszego nad monstra owe, naturze przeciwne, wiedźminami zwane, bo są to płody plugawego czarostwa i diabelstwa. Są to łotry bez cnoty, sumienia i skrupułu, istne stwory piekielne, do zabijania jeno zdatne. Nie masz dla takich jak oni między ludźmi poczciwymi miejsca.

Wiadomym jest, że wiedźmin, gdy mękę, cierpienie i śmierć zadaje, to takiej similissime lubości i rozkoszy doznaje, jaką człek pobożny i normalny tylko wtenczas ma, gdy z małżonką swą ślubną obcuje, ibidem cum eiaculatio.
Z tego jasno wypływa, że i w tej materii wiedźmin naturze przeciwnym jest stworem, niemoralnym i plugawym zwyrodnialcem, z dna piekła najczarniejszego i najsmrodliwszego się rodzącym, albowiem z cierpienia i męki sam chyba tylko diabeł rozkosz czerpać może.

A owo Kaer Morhen, gdzie ci bezecni się gnieżdżą, gdzie ohydnych swych praktyk dokonują, starte być musi z powierzchni ziemi, a ślad po nim solą i saletrą posypany.

Monstrum albo Wiedźmina opisanie.

-Gówno prawda. Eksperyment jakim byli wiedźmini, nie udał się. Nie powstał zakon idealistów walczących za dobrowolne datki. Świat tak nie działa, a idealiści dawno nie żyją. Jesteśmy zbieraniną: morderców, socjopatów i najemników. Tak przynajmniej myśli o nas zwykła ludność. A co ja o tym myślę? Przyjeżdżam zabijam potwora, czy jest to utopiec, nosferat, bazyliszek, kuroliszek. Gdy stałem się Wiedźminem otrzymałem dwa miecze na potwory. A w obecnych czasach, jest tak samo wiele potworów z wielkimi kłami, porywającymi zmarłych, jak takich działających w aksamitnych rękawiczkach.
Komentarz wiedźmina.





Sabrina de Flavin, kasztanowłosa czarodziejka dała Flamirowi zlecenie. Szedł teraz drogą. Pełne puszcz Kaedwen miało jedną podstawową zaletę, przynajmniej odkąd łatwiej było spotkać stado Skalnych Smoków, niż bandę Wiewiórek, mianowicie było tu cicho i spokojnie. Raz na jakiś czas drogę przebieżał wieśniak w drodze na targ z jakimś własnoręcznie wytworzonym towarem. Widoków nie było zbyt wiele w związku ze ścianą drzew po obydwu stronach drogi, która nie wiadomo dlaczego dłużyła się niemiłosiernie.

Wiedźmin liczył monety w sakiewce po raz dziesiąty zdaje się z kolei. Zwyczaj ten u niego wziął się z prostego faktu, że takie liczenie kusiło zbójów. Walka z opryszkami mogła dostarczyć wiedźminowi z Zarzecza chociaż tej niezbędnej do normalnego funkcjonowania formy rozrywki, jaką była walka - może niebyt równa, ale zawsze.

Miał dylemat. Wiedźmini zazwyczaj nie zabijali smoków. Wiwerny, Oszluzgi, Widłogony tak, ale nie smoki. Jeszcze w Kaer Morhen dziwiło go to zagadnienie. Dlaczego wszystkie drakonidy, ale nie same smoki? Tłumaczenia były pokrętne. Raz mówiono o inteligencji, drugim razem o szlachetności, trzecim razem o szacunku - kupy się to nie trzymało. Tymczasem skłonności wiedźminów do czarodziejek były powszechnie znane. Na dworze Henselta Sabrina


była pierwszą, na którą wiedźmin zwrócił uwagę. Po tamtej łatwej rozprawie z sukubem większość dam deklarowała wdzięczność , a nadworna czarodziejka zleciła mu misję. Flirtowała z nim, a on był jak najbardziej zainteresowany. Wydawało mu się, że jeżeli przyjmie zlecenie, to może z tego coś być. W życiu pełnym walki z potworami za pieniądze kobiety były jedynym, co dawało dalszą chęć - wznosiły na wyżyny możliwości psychicznych i fizycznych. Flamir był pozbawiony tego uczucia od dłuższego już czasu. Myśli jego kręciły się raz to wokół wiedźmińskiej tradycji, raz to wokół pięknej czarodziejki i smoka. Łatwo nie może być?

Do Ban Glean zostało Bornadowi niecały dzień jazdy drogi. Nilfgaardczyk nie cierpiał tego ponurego i zarośniętego państwa i chciał się z niego jak najprędzej wyrwać. Cesarstwo to cywilizacja. Był przyzwyczajony do sytuacji, w której wszystko jest uporządkowane - nawet po wsiach. Nie masz bardziej praworządnego ludu nad ten władany przez Emhyra var Emreisa. Dlatego też większość kontynentu jest pod naszym panowaniem, pomyślał.

Spiął konia. Pogoń zgubił już trzy dni po wyjeździe z Ban Ard, gdzie jeden z tamtejszych czarodziejów przejrzał go i doniósł władzom. Dlaczego mu to zrobił? Przecież też sam musiał się nieźle postarać o swój status. Czarodziej z Vole najzwyczajniej nie uznawał oszustw - czegoś takiego przemyślny obywatel świata pojąć nie potrafił. Całe szczęście, że żaden z czarodziejów nie miał najmniejszej ochoty osobiście ścigać łachudrę, bo by pewnikiem zawisł na przydrożnym drzewie.

Z tym obrazem w myśli spotkał kogoś na drodze. Ten ktoś liczył pieniądze. Pewnikiem była to okazja by się łatwo wzbogacić. Flamir nie mógł zauważyć błysku, jaki pojawił się w oczach Boranda na widok pieniędzy, ale usłyszał, że ktoś idzie. Może znajdzie sobie towarzysza drogi? W tej chwili porozmawiał by chyba nawet z wioskowym głupkiem o naturze i smaku jego wycieków z nosa.


Jej pocałunki są jak miód. Jej ciepło zapach pobudzają zmysły. Któryż to już raz Aleksander zamiast w tańcu śmierci, jak biorąc pod uwagę pewne względy być powinno, złączył się z nią w tańcu miłości? Nigdy nie liczył. Za każdym razem zresztą traciłby rachubę, ponieważ świat na ten czas znikał, umierał i rodził się ponownie - lepszy, piękniejszy. Każda najmniejsza pieszczota sprawiała, że jakby unosił się nad ziemię. Coś niesamowitego - w dzisiejszym świecie takie rzeczy jak prawdziwa miłość zdarzają się tylko w bajkach lub snach.

Każdy sen jednak śniony zbyt długo zmienia się w koszmar.

Został brutalnie strącony na ziemię - dosłownie i w przenośni. Marzył o Yvonne, gdy cios sękatego kostura zrzucił go z siodła. Zaskoczony padł jak kłoda w końskie bździny. Nieszczęścia chodzą parami w tym przynajmniej wypadku tak było. Na rozmokłym łajnie, próbując błyskawicznie przywrócić się do pionu, zwinny wiedźmin mimo wszystko wywrócił się na plecy. Nie sposób było jednocześnie wstać, oraz uniknąć ciosu na takim podłożu. Łotrów było trzech i pewnie by go wykończyli. Znali się na robocie - Aleksander zauważył to od razu. W ich ruchach była pewna kocia zwinność, a co gorsze świetnie się uzupełniali.

W tym momencie pewnie już nic nie uratowało by wiedźmina z Toussaint, gdyby nikt mu nie pomógł.

Bolko tego dnia był niebyt rad. Smok, co go miał ubić odleciał gdzieś, hen, daleko, strawy porządnej nie zaznał, a na dodatek jeszcze w trzewiach go coś dziwnie męczyło. Myślał zatrudnić się w śmiesznym księstewku, w którym podobno każdy zawsze jest na rauszu - nawet podczas snu. Potrzebowali tam podobno silnych mężczyzn na jakieś branie, winiobranie, czy jak to tam było. W każdym razie spor z tego mógł być dla niego. Wczoraj minął Belhaven. Kupił sobie przy okazji za zaliczkę za tamtego smoka, nie trudno zgadnąć że niewielką, nowe chodaki. Przydawały się na tej wyboistej górskiej drodze. Tymczasem moskit ugryzł go w rękę. Odwrócił się i odgonił go. Miało to jednak dalsze konsekwencje - odwracając głowę zauważył, że wzdłuż rzeki (Sansretour) jedzie śpiący jeździec, a także, że przymierzają się na niego jacyś trzej - spod ciemnej gwiazdy zapewne. Niewiele myśląc pobiegł pomóc - taki już był.

Jednak los okazał się być tym razem dla wiedźmina łaskawy. Przywódca bandy - typ, który zrzucił śniącego zabójcę potworów z siodła padł nagle na ziemię jak rażony gromem. Miał zgniecioną czaszkę. Zza jego zwłok wyłonił się wielki jak góra Bolko. Teraz poszło już szybko. Upaprana ofiara zamiast wstać przetoczyła się po ziemi i dwoma cięciami odjęła napastnikom kończyny dolne. Co by nie mieli jak spierdalać. O tym co wiedźmin im zrobił, długo krążyły opowieści. Zazwyczaj przesadzone, ale kto wie - być może w którejś kryło się ziarenko prawdy.


Od trzech dni podróżowali razem. Wiedźmin i elf. Obydwaj byli co najwyżej wyrzutkami wśród ludzi. Vildemor i Avnar nie rozmawiali ze sobą zbyt wiele. Jechali razem, bo im się spieszyło. Nie mówili gdzie, ani po co. Jednak dobrze wiedzieli gdzie. Jeżeli wyjeżdżasz z Kerack Południową Bramą i nie jedziesz do Verden, to jedziesz do Brokilonu. Ścianę lasu już na ten moment było widać. Dzień był pochmurny, okazjonalnie padało. Pogoda w sam raz na las - nie ma to jak marznąć wśród mchów, ponieważ wśród driad ogniska nie uświadczysz.

Elf co chwilę oglądał się za siebie. Wczoraj i przedwczoraj czynił tak samo, a wiedźmin wiedział, że nic ich nie goniło. Niecodziennego towarzysza los mu wybrał. Miał jednak też pozytywne strony - polował na króliki. Przy siodle miał królicze skórki - być może planował z nich coś sobie uszyć? Mięso jednak sprawiało, że na przyszłość wydawał się być przydatnym towarzyszem.

Po cóż było chędożyć córkę burmistrza? Pytali ludzie, kiedy jeszcze stał tam z liną na szyi. Wspomnienie młodej piękności przypomniało mu, że nie może umrzeć tu i teraz. Trzy dni temu w Kerack przedstawiciel cechu kota uciekł ze stryczka. Było to banalnie proste przedsięwzięcie, ale wyrok śmierci ograniczał mu możliwości pokazywania się na tym terenie. Postanowił udać się więc do lasu, w którym uznawano go za przyjaciela. Nie dlatego, że pomagał driadom - z innego powodu. Znał kiedyś Białego Wilka i ten za niego poręczył. Gdy wieści o śmierci Geralta obiegły świat jego słowa zachowały moc.

Wiatr dął w uszy Avnara. On ciągle, niezmiennie chyba od tygodnia czuł, że on go goni. Tajemniczy prześladowca był z nim już od dłuższego czasu. Czasem udawało się go zgubić, ale zawsze z powrotem odnajdywał trop. Nie mógł trafić gorzej. Dopiero teraz sam poznawał jak to jest być zwierzyną. Jego koń zaczynał już kuśtykać. Trzeba było zrobić czas na popas - koń towarzysza też nie wyglądał już najlepiej

Połączył ich tędy cel wędrówki. Brokilon - jeden z największych lasów w ten części świata. Połączyła ich też ucieczka.



 

Ostatnio edytowane przez homeosapiens : 05-01-2008 o 14:45.