Wątek: Nadzieja
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-01-2008, 15:01   #1
3killas
 
Reputacja: 1 3killas nie jest za bardzo znany3killas nie jest za bardzo znany3killas nie jest za bardzo znany3killas nie jest za bardzo znany
Nadzieja

Nadzieja


[MEDIA]http://youtube.com/watch?v=q3aiHD0mO4Y[/MEDIA]

Początek.


12 styczeń, rok 49 p.n.e. Mała wioska, położona gdzieś na północ od Masilli.


Wnętrze niedużej, drewnianej chatki o spadzistym, krytym strzechą dachu wypełnił zapach czosnku. Blada, młodo wyglądająca dziewczyna sprawnymi ruchami ubijała obrane wcześniej ze skórki białe ząbki mosiężnym, prostym moździerzem. Spojrzała szybko w stronę glinianego piecyka, tak na wszelki wypadek, czy ogień aby na pewno dobrze się rozpalił. Zaczerpnęła głęboko powietrza i rękawem zwykłej, lekko przybrudzonej wełnianej szaty otarła parę kropelek potu z wysokiego czoła. Czas na przygotowanie mąki. Nikt przecież nigdy nie twierdził, że przygotowanie dobrego czosnkowego chleba jest byle igraszką.

***

Tętent kopyt. Przynajmniej dwudziestu jeźdźców, zaledwie kilka minut kłusem od wioski.

***

Hektor i Achilles ponownie doskoczyli do siebie i zwarli się w śmiertelnym tańcu. Starcie, wymiana ciosów, zabójcze ostrze przecięło powietrze tuż nad rudą czupryną ze świstem. Chwila wytchnienia i znowu błyskawicznie wyprowadzony atak jednego z walczących, jednak tym razem zaskoczony przeciwnik nie zdążył się uchylić przed zdradzieckim ciosem, a tym bardziej go sparować. Achilles, potężnie ugodzony w czoło, wypuścił dębowy patyk z rączki, namacał brudnymi palcami szybko rosnącego guza i wybuchnął płaczem. Dobrze im tak. Nigdy nie pozwalają mi się z sobą bawić. Jowisz ich za to pokarał. Zasmarkana, jasnowłosa dziewczynka obserwowała cały pojedynek, równocześnie malując na śniegu małą stópką odzianą w skórzane buty z rozsznurowanymi rzemykami na grubej podeszwie. Mała nie mogła mieć więcej niż sześć lat. Ukryła twarz pod kapturem obszytym wewnątrz lisią skórą, jej delikatne policzki i mały zadziorny nosek coraz bardziej czerwieniły się z każdą kolejną chwilą spędzoną na chłodnym dworze.

***

Końskie kopyta pozostawiały wyraźne ślady na cienkiej warstwie śniegu pokrywającej drogę. Niebo było jasne i przybrało kolor morza tuż po sztormie. Gdzieniegdzie jakaś zabłąkana chmura leniwie snuła się gdzieś na południe. Spod błotnistego, brudnego śniegu co parę kroków wystawały kępki wysokiej, pożółkłej trawy, drzew natomiast było mało, jak na lekarstwo. Większość zresztą ogołoconych i samotnych, choć czasem znalazł się na którejś z gałęzi zagubiony i zapomniany zgniły liść lub dwa. Dowódca galijskich jeźdźców, postawny mężczyzna w kwiecie wieku, jechał z przodu, bok w bok z jedynym człowiekiem w grupie, który galem z pewnością nie był. Nie można było się co do tego pomylić, nawet pomimo parodniowego zarostu i warstwy kurzu na ciepłym podróżnym płaszczu z kapturem. Rzymianin, bo nim w istocie był drugi konny, nie przywykł do podróży, widać to było po niezgrabnych ruchach i stylu jazdy charakteryzującym nowicjuszy. A przede wszystkim po dłoniach, delikatnych i bardzo kobiecych, nie przywykłych do pracy i trudów drogi. Obaj rozmawiali tak cicho, aby nawet Bogowie nie mogli dosłyszeć o czym prawią. Reszta jechała kilka metrów za nimi. Wszyscy posępni, odziani w grube skóry, kolczugi i rzymskie hełmy, uzbrojeni w długie włócznie, krótkie miecze, z przewieszoną na plecach scutum, czyli owalną drewnianą tarczą. Ich cel, widoczny już od dobrych paru minut, a zdradzony przez szary dym ulatający z kominów, był coraz bliżej.

Być może właśnie tak wyglądała droga prowadząca do małej wioski położonej nad bystrym potokiem, gdzieś na północ od portowego miasta, Massili.

Dowódca galijskich najemników.

***

Rudy kundel z podziwu godnym zaangażowaniem i pracowitością wygrzebywał po kolei białe kości przysypane stwardniałą na mrozie ziemią. Nieopodal niego płynął wartko zimny, kamienisty potok okalający od zachodniej strony wzgórze, na którym stała mała, licząca nie więcej niż piętnaście chat i jeden stary młyn, wioska. Słyszał głosy wołających go dzieci, ale pokusa była nie do odparcia. W końcu, upewniwszy się nosem wodzącym po ziemi, że odkopał wszystkie smakołyki, wybrał największą kość i pochwyciwszy ją zębami, pobiegł w kierunku miejsca stanowiącego wiejski placyk. Nagle zatrzymał się. Jego szeroko rozchylone nozdrza wariowały dostarczając do jego mózgu dziesiątki nowych bodźców. Zapach koni. Ludzkiego potu, śmierdzących ubrań i tylko bogowie wiedzą czego jeszcze. Gdyby mógł poczuć zapach śmierci zapewne natychmiast uciekłby podkuliwszy uprzednio ogon…

***

Wpadli do wioski w milczeniu, nagle jak zerwany wiatr. Śmierć mogła w końcu zebrać tu swoje krwawe żniwo. Beznamiętne twarze nie zdradzały żadnych emocji. Podjazd, cięcie mieczem lub rzut włócznią, głuchy odgłos upadających na ziemię ciał i ponownie to samo. Mieszkańcy byli zbyt zaskoczeni, by zrobić cokolwiek innego niż próbować chaotycznej ucieczki. Galowie zsiedli z koni i poczęli penetrować po kolei wszystkie domy. Znać było, że napastnicy trzymają się ściśle wyznaczonego z góry planu. Zawczasu podzielili się na dwie grupy – jedna bezlitośnie mordowała wszystkich dorosłych, druga zbierała w jednej z chat dzieci. Działali szybko i dokładnie, bacznie obserwowani przez owego zarośniętego rzymianina. Tylko na jego twarzy można było dojrzeć jakiekolwiek uczucia. Gdyby ktoś potrafił wyczytać z ludzkich oczu emocje, które targają daną osobą z łatwością zauważyłby u niego obrzydzenie. Współczucie. Przede wszystkim zaś zrozumienie dla wyższej konieczności. Niebo zrobiło cię ciemne, to kruki zataczały kręgi nad w pośpiechu podpalanymi domami.

***

Atak zakończył się równie szybko jak zaczął, a oddział pozostawił po sobie tylko płomienie błyskawicznie ogarniające drewniane domy, ciała rozrzucone między nimi i ślady krwi na śniegu. Ogień trawił drewniane chaty i zdawał się radośnie tańczyć między zgliszczami.


Początek stycznia, rok 49 p.n.e. Rzym, wieczne miasto.

Rzym, zima 49 roku p.n.e.

Markus Gellias Agelatus

Ciemnowłosy chłopiec otworzył swoje szare, duże oczy. Zbudziły go jakieś krzyki dobiegające z dziedzińca. Zaspany, ale i trochę przestraszony dochodzącymi go odgłosami szybko zerwał się z łóżka i ostrożnie, stając na palcach, wyjrzał na zewnątrz przez otwarte okiennice w swoim pokoju. Chwilę później przecierał oczy przerażony tym co zobaczył i skuliwszy się pod ścianą modlił się, żeby to wszystko co widziały jego trzynastoletnie oczy okazało się tylko złym, koszmarnym snem. Na zewnątrz było jasno pomimo późnej pory, a to dlatego, że wszystko wokół płonęło. Jacyś dziwni, nieznani mu ludzie biegali po dziedzińcu z zakrwawioną bronią w rękach. Wszędzie wokół leżały ciała domowników, widział jak wywlekano ich kucharkę, niewolników i w końcu samych jego rodziców na zewnątrz, a potem z zimną krwią mordowano. Nasilające się krzyki wyrwały go z tego surrealistycznego stanu otępienia. Tylko dzięki temu uniknął niechybnej śmierci, która zaatakowała pod postacią spadających, płonących fragmentów dachu. Na oślep zbiegł po wąskich i krętych schodach na parter, a potem jakimś niewyobrażalnym cudem zdołał prześlizgnąć się obok napastników przetrząsających willę w poszukiwaniu wszelkich kosztowności. W drzwiach wpadł na Nikolidisa, swego nauczyciela i przyjaciela domu. Przestraszony i zagubiony chłopiec przytulił się do starego greka łkając i pytając co się dzieje, ale kiedy podniósł głowę i spojrzał swemu słudze prosto w oczy zobaczył w nich tylko spokój. I przerażający uśmiech na pomarszczonej twarzy…

Markus obudził się i cały zlany zimnym potem usiadł na łóżku. W jego izbie było stanowczo zbyt gorąco, ciepłe powietrze utrudniało zarówno oddychanie jak i zasypianie. Wysoka temperatura była winą sąsiadowania z ogromnym piecem kuchennym tuż za cienką, jasną ścianą. Oczywiście bliskość kuchni miała też i swoje plusy, były gladiator zawsze pierwszy wiedział kiedy na stole pojawi się jedzenie… W pomieszczeniu nie było zupełnie ciemno, gdyż ciągle paliła się świeca, którą postawił na stoliku obok swojego łóżka. Tkwił tak zawieszony w półśnie, dopóki po chwili nie usłyszał szybkich kroków rozchodzących się po korytarzu i nie minęła nawet minuta, nim czyjaś dłoń odsunęła beżową kotarę zasłaniającą wejście do jego pokoju. Ciemnowłosa młoda dziewczyna zaśmiała się nieśmiało i natychmiast odwróciła do niego plecami, kiedy tylko zobaczyła w świetle świecy jego nagi, pokryty licznymi bliznami tors.

- Senator Sextus Cię wzywa – wyrzuciła z siebie jednym tchem pomiędzy spazmami nerwowego śmiechu. – Jest w kuchni – dodała po chwili melodyjnym, pięknie brzmiącym głosem. Była ładna, naprawdę ładna. Daleko wprawdzie jej do ideału, ale krągłe kształty i czarujący śmiech mogły zapewne skruszyć serce niejednego mężczyzny. Markus nie znał jej jeszcze dobrze, senator kupił ją zaledwie kilka dni temu.

Ubrał się szybko, choć niechętnie wylazł z wygodnego łóżka. Zaspany zrezygnował z zakładania sandałów i do kuchni doszedł boso po chłodnej posadzce. Po drodze minął stary, przepiękny zegar wodny, który podobno Korneliusz Kalwus dostał od mieszkańców Rzymu w ramach prezentu za trzymanie wielu urzędników mocno za przysłowiową mordę, kiedy jeszcze sprawował zaszczytną funkcję pretora, naczelnika sądu ds. korupcji. Było to zdecydowanie jedno z najwymyślniejszych i najwspanialszych urządzeń jakie kiedykolwiek widział. Sieć szklanych naczyń, wypełnionych wodą, z zaznaczonymi przedziałkami, połączonych ze sobą szklanymi rurkami nie tylko odmierzała dokładną godzinę, ale i potrafiła zmierzyć czas od dowolnej chwili do dowolnej chwili. Wspaniały wynalazek, świadectwo niesłychanego postępu technologii antycznego świata…

***

Senator Sextus Korneliusz Kalwus, niewysoki, siwowłosy i siwobrody mężczyzna o łagodnych rysach twarzy siedział przy kucharskim stole, po kolei wydobywając palcami zielone oliwki z pięknie zdobionej, płytkiej amfory. Kiedy tylko Markus wszedł do niedużej kuchni, na którą składało się pomieszczenie z imponujących rozmiarów piecem kuchennym, magazyn i izba środkowa, w której właśnie się znajdowali, senator zachęcił go ruchem ręki do zajęcia miejsca przy stole i podsunął dzban z oliwkami. Razem z nimi siedziały tam trzy inne osoby – ulubiony niewolnik senatora, krępy sycylijczyk o skórze spalonej słońcem, Tytus - starszy syn pana i trzeci mężczyzna, siedzący tak niefortunnie na skraju stołu, że Markus zupełnie nie był w stanie przebić wzrokiem smug cienia otaczających postać przybysza.

- Wina? – zapytał Sextus. Pytanie było skierowane do wszystkich siedzących przy stole. Nikt nie zaoponował. Markus pijąc za dwóch, dużymi haustami, zanotował w pamięci, że głos tajemniczego gościa, który również poprosił o nalanie trunku, zdał mu się z początku zagadkowo nieludzki. Metalowy i zgrzytliwy, bardziej pasujący do szczęku oręża niż dźwięku ludzkiej mowy. – Markus, - kontynuował senator po krótkiej pauzie – mam dla Ciebie zadanie przyjacielu…, a raczej prośbę. Tak, bardzo osobistą prośbę. Jutro w samo południe zjaw się w mojej bibliotece (było to umiłowane miejsce Korneliusza Kalwusa, gdzie zwykle przebywał całymi dniami jeśli tylko nie miał innych obowiązków). Dam Ci list, który niezwłocznie musi być dostarczony do Rawenny. Do Gajusza Juliusza. Na chwilę umilkł i przymknął oczy, wydawać się mogło, że stary po prostu zasnął. Po chwili jednak schylił się po coś i rzucił Markusowi sakiewkę, choć było to śmieszne określenie, zupełnie nieadekwatne do rozmiarów worka wielkości ludzkiej rozpostartej dłoni. Po pomieszczeniu rozległ się dźwięk pieniędzy. Taki dźwięk wydawało nie mniej niż 2000 sestercji. – Kup co potrzebujesz, ale pamiętaj, że te pieniądze mają Ci wystarczyć na podróż. W obie strony. Dostaniesz konie i trochę zapasów, ludzi sam sobie dobierzesz. Teraz możesz odejść…

***

Markus szedł nieśpiesznie do swojej izby, trzymając za rzemyk zgarniętą ze stołu sakiewkę. Uśmiech szczęścia, czy jakaś ironia losu? Rawenna, miasto o którym myślał od dzisiejszego poranka. Miasto z którego doszły go niepokojące wieści, przyniesione przez tamtejszego kupca. Informacje na temat starego druha, Tytusa, borykającego się z problemami w swoim małym interesiku założonym po odejściu z wojska. Niedużej karczmie, którą otworzył niedługo po śmierci swego ojca.

Sylia Akwilina Wiktrycjana

Dziewczynę obudziły podniesione, najwyraźniej żywo dyskutujące ze sobą głosy wydające się dochodzić do niej tuż sprzed drewnianych drzwi do niewielkiej, surowej izby w której się znajdowała. Delikatnie zdjęła ze swojej talii umięśnione ramię Albusa, złotowłosego gladiatora śpiącego twardym snem na prostym, lecz wygodnym sienniku, tuż przy jej boku. Cichutko, na paluszkach, zbliżyła się do drzwi, po drodze prawie potykając się o glinianą misę do połowy wypełnioną wodą, po czym ostrożnie przyłożyła do nich ucho, by dokładniej podsłuchać rozmowę. Zdążyła wyłapać ledwie kilka wyrwanych z kontekstu słów zanim ktoś lekko uchylił drzwi. Gwałtownie odskoczyła od nich przestraszona spodziewając się już najgorszego, ale ku swojemu nieskrywanemu zdumieniu zobaczyła w nich znajomą, jasno oświetloną blaskiem świec na korytarzu ludi (szkoła dla gladiatorów połączona z kwaterami), gładko ogoloną twarz. Cenzor Lucjusz Munatius Plancus nic nie powiedział i tylko z ciekawością wyciągał szyję, by dojrzeć przez ramię prześlicznej, brązowowłosej dziewczyny wnętrze pomieszczenia. Jego spojrzenie na chwilę zatrzymało się na sylwetce potężnie zbudowanego, ciągle jeszcze śpiącego gladiatora. Dziwka. Zabawne. Sylia usłyszała jego głos, mimo że mężczyzna nawet nie otworzył ust…

***

Długo szli w milczeniu, odprowadzani do willi Syliusza Akwili na Palatynie przez kilku uzbrojonych w gladiusy (rzymski miecz, dziś zapewne nazwalibyśmy go krótkim ostrzem), atletycznie zbudowanych, czarnoskórych niewolników. Ciszę przerwał Lucjusz. - Twój ojciec byłby wściekły, gdyby się dowiedział... – zaczął niepewnie. – Ale nie będzie, bo nigdy się nie dowie, prawda? – dziewczyna odpowiedziała, równocześnie nawijając na palec pukiel loków. Bynajmniej nie można było nazwać jej tonu proszącym, a zdecydowanie bardziej bezczelnym i rozkazującym. Niebieskooka piękność wiedziała, że stosunkowy młody cenzor, przyjaciel jej domu, darzy ją gorącym, skrytym uczuciem i wiele razy wykorzystywała tą wiedzę bezlitośnie dla własnych celów.

***

Kurwa. Zupełnie zapomniała, że to już dzisiaj. Na szczęście Dafne, wierna niewolnica i przyjaciółka, rozwiesiła na ozdobnym, masywnym, marmurowym fotelu stojącym na środku jej komnaty, zawczasu przygotowaną, czarną, żałobną tunikę, na którą narzuciła tzw. stolę, wierzchnie okrycie, przepasywane powyżej biustu, tuż pod ramionami. Ponaglana męczącym i drażniącym ją wołaniem domowników dołączyła do reszty zebranych w pięknie zdobionym ściennymi malowidłami i licznymi marmurowymi kolumnami atrium, głównej części każdego bogatego domu rzymskiego. Skinęła wszystkim głową na powitanie i z wyraźnie skwaszoną miną stanęła z boku. Nie interesował jej pogrzeb Kwintusa Publiusza, ojca Fabi, jej przybranej, okrutnej matki. Zresztą stary Kwintus i tak pociągnął znacznie dłużej niż jego rówieśnicy.

***

Kondukt żałobny wyruszył jeszcze przed południem, tak jak nakazywała tradycja. Pomimo niesprzyjającej pogody, szarego nieba zapowiadającego niechybne lunięcie deszczu ze śniegiem i zimnego wiatru podrywającego brud i kurz zalegający na krętych uliczkach Rzymu, przybyło wielu szanowanych mieszkańców. Widać warto było rozesłać heroldów, by rozgłaszali o tym wydarzeniu w różnych punktach miasta. Na czele pochodu kroczyło dziesięciu muzykantów grających między innymi na cornua (róg) i tubae (antyczny rodzaj trąbki), a przede wszystkim na aulosach, dwóch niezależnych, cylindrycznych piszczałkach wyposażonych w podwójny stroik. Za nimi szła trupa tancerzy i aktorów, którzy pięknie recytowali fragmenty tragedii i co rzadko spotykane odgrywali parodystyczne scenki z życia zmarłego. Nikt jednak się nie śmiał, pomimo że Ci młodzi chłopcy nie oszczędzili żadnej znanej wpadki z długiego życia Kwintusa Publiusza. Dalej kroczyła już reszta żałobników, najpierw rodzina, potem niewolnicy niosący ze sobą woskowe maski zmarłych krewnych nieboszczyka oraz jego ulubione domowe sprzęty i przedmioty. Na znak żałoby dany przez kapłana, mężczyźni zaciągnęli w geście załoby togi na głowy, a kobiety rozpuściły włosy. Pochód zamykali ubrani na czarno liktorzy trzymający swoje pęki rózg skierowane ku ziemi. Sylia szła ciągle z boku, ukradkiem podjadając suszone owoce i orzechy, podebrane przed wyjściem z domu. Zbliżali się na podmiejski cmentarz, gdzie zwłoki zmarłego miały zostać spalone na stosie. Już od dłuższej chwili Wiktrycjana czuła na sobie czyjeś intensywne spojrzenie. Dziwka. Głos był wyraźny, jakby ktoś wypowiedział jej te słowa prosto w twarz. Zaskoczona i zbita z tropu odwróciła się. Za sobą zobaczyła kroczącą powoli swą przybraną siostrę, Sylię, która jednakże szła stanowczo zbyt daleko, by dziewczyna mogła tak dokładnie dosłyszeć wypowiedzianą obelgę…


Pogrzeb rzymski.
 

Ostatnio edytowane przez 3killas : 09-01-2008 o 22:16.
3killas jest offline