*****
Łazik podskakiwał na wyboistej drodze miasteczka, upstrzonej najróżniejszymi śmieciami i odpadkami.
Tim siedział na pace sześciokołowego quada, osłaniając oczy przed słońcem wojskowym kapeluszem. Na szczęście jego mundur izolował choć trochę jego ciało od porażających promieni słonecznych. Trzymając nonszalancko swoje wymuskane M 24 na kolanach, obserwował mieszkańców miasteczka. Obserwował… nie dał poznać po sobie, że cokolwiek go zaskoczyło czy zainteresowało. Chłodne spojrzenie jego szarych oczu przemykało po osadzie, starał się zapamiętać każdy możliwy szczegół otoczenia i mapę terenu.
„Zawsze może się przydać” – pomyślał uśmiechając się pod nosem… Taki już miał nawyk… bycie żołnierzem nie jest łatwe… bycie strzelcem wyborowym nie jest łatwe w ogóle…
„lepiej jest mieć zawsze plan B”. Choć akurat przy takim kompanie jak
Alex, nie musiał się bać o swoje plecy. Sierżant dbał oto, by nikt się nie dobrał im do skóry z bliska… jego Minimi potrafiło urządzić prawdziwe piekło… dwaj gangerzy na szmaciarskich motorach mieli możliwość przekonać się o tym nieledwie wczoraj…
„Podkowa to chyba znak ich gangu?” – pomyślał widząc trzeciego z kolei motocyklistę, z takimi insygniami wymalowanymi na baku.
„Skąd sukinkoty mają tyle paliwska, żeby się wozić po całym mieście non – stop?” Na razie nie dane mu było się dowiedzieć… Podrapał się po dwudniowym zaroście, pokrywającym jego ogorzałą twarz banditos.
Alex zaparkował ich pojazd przed czymś, co miało wyglądać na bar. Niechlujny szyld i równie niechlujny napis na nim, jednoznacznie określał status miejsca. Nowojorczyk ustawił quada na wprost okna, będąc w barze, mogą mieć na niego oko. Łańcuch, owinięty wokół przedniej pół-osi i przymocowany kłódką do filaru zadaszenia, powinien skutecznie odwlec w czasie próbę przywłaszczenia sobie ich własności. Napis wymalowany na burcie pojazdu:
”Jak mnie ruszysz, właściciel odstrzeli Ci jaja” – nie mógł mieć takich właściwości.
Podejrzany typ, w bandanie owiniętej wokół szpetnej mordy wchodził właśnie do środka. Po drodze, rzucił im pogardliwe spojrzenie. Gorąca meksykańska krew wzburzyła się na chwilę w
kapralu Paytonie, ale zachował spokój.
„W końcu nie przyjechaliśmy tu dla przyjemności” – wypluł żutą od dłuższego czasu wykałaczkę.
Alex pewnie pchnął drzwi od speluny, sprawiając, ze wydały charakterystyczny trzask.
Tim wiedział, że sierżant zrobił to specjalnie, lubił zwracać na siebie uwagę –
„Oj tak..”. Przypomniało mu się jak kiedyś w Arkansas też weszli do takiego baru… szkoda im było właściciela, po tym jak opuszczali to co z niego zostało…
„Ale takie życie, jak to mówią… shit happens”
Poczuł przyjemny chłód w środku, dający dawkę niezłego orzeźwienia po długiej jeździe przez pustkowia. Nie narzekał, był przyzwyczajony do trudnych warunków - w sumie gdzie może być gorzej niż na
Froncie? Wnętrze było obskurne, tak jak się spodziewał, szum agregatu na zapleczu początkowo trochę przeszkadzał, ale dało się wytrzymać.
Bardziej zaskoczyła go sytuacja w barze. Na wejściu powitał ich facet leżący na podłodze – gość się aż gotował ze złości idąc w kierunku tego mięśniaka z bandaną, którego zauważyli przy wejściu. Indianin i jakaś laska –
„niezła Conchita” – pomyślał spoglądając na jej latynoską twarz, gadali teraz z tym oprychem. Czuł napięcie w powietrzu…
„to się źle skończy” – konkludowała widząc
Alexa podchodzącego do całego towarzystwa. Rozumieli się bez słów,
Tim zajął pozycję przy drzwiach, nieco z boku, zgrzyt rygla od zamka jego snajperki, umieszczający pocisk w komorze, był słyszalny chyba wszystkim gościom. Czasem tylko to wystarczało i gadka sierżanta – w końcu
O’Coonor i jego rkm, stanowili dość wybuchowy duet, a Alex potrafił tak wkręcić różnych lamusów, ze zmykali w podskokach tam gdzie Moloch mówi dobranoc… A jak nie podziała? – przypomniało mu się Arkansas…