Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-02-2008, 11:37   #1
Khemi
 
Khemi's Avatar
 
Reputacja: 1 Khemi wkrótce będzie znanyKhemi wkrótce będzie znanyKhemi wkrótce będzie znanyKhemi wkrótce będzie znanyKhemi wkrótce będzie znanyKhemi wkrótce będzie znanyKhemi wkrótce będzie znanyKhemi wkrótce będzie znanyKhemi wkrótce będzie znanyKhemi wkrótce będzie znanyKhemi wkrótce będzie znany
[WoD] Horyzont Zdarzeń (+18)

Queen’s Park
Robert Dali
Młody mężczyzna szedł niespiesznie przez park. Ręce trzymał za plecami jak angielski gentleman sprzed stu lat. Mimo chłodu nie kulił ramion i nie wtulał brody w szyję. Pewnie uniesione czoło zdradzało wewnętrzny spokój, brak lęku przejmującego niektórych ludzi podczas nocnej przechadzki po pustym parku. Oddychał głęboko jakby napawał się powietrzem czystszym niż w centrum miasta. Rozglądał się na boki, ale nie nerwowo a raczej z zaciekawieniem. Przesuwał wzrokiem po rzędach równo zasadzonych krzewów, potem przenosił wzrok na niewielki strumień wyłapując pluśnięcia wyskakujących ponad powierzchnię rybek by znowu wpatrzyć się w potężne konary pięknych drzew.
Lubił noc. Lubił spokój, ciemność, delikatny szmer wiatru czasami urastający do gwałtownego szumu wśród koron starych, wysokich dębów, buków i platanów. Uśmiechnął się do siebie. ~Ludzie boją się ciszy~ - powiedziała kiedyś jego przyjaciółka - ~bo wtedy słyszą swoje myśli. Wszystko to o czym nie chcą myśleć samo pcha się do umysłu, jeśli nie jest czymś zagłuszane~. Robert, bo tak miał na imię młody człowiek, nie miał tego problemu. Kochał ciszę. W ciszy znajdował odpoczynek od natłoku bezdennej głupoty, którą epatował go świat. Reklamy pieluch, piwa, samochodów, proszków do prania, kredytów, lokat, głupie seriale, prymitywne filmy, żałosne gazety wszystko to w założeniu miało służyć sprowokowaniu niezliczonej rzeszy kretynów do wydania pieniędzy. Teraz o godzinie trzeciej w nocy w środku parku nareszcie czuł się wolny od irytującej nachalności zewnętrznego świata. Której nawiasem mówiąc doświadczył dziś znacznie więcej niż był przyzwyczajony. A miały to po prostu być ciekawe wakacje...
Kumpel został w hotelu, za który przynajmniej nie kazali płacić, a Robert wybrał się na spacer do parku w drugiej części miasta. Złość na ojczyste linie lotnicze powoli przechodziła kiedy spacerował wśród kojącego szumu wiatru napawając się tą namiastką dzikiej przyrody. Rozmyślał nad interesem, który zamierzali właśnie we dwóch rozkręcać z Kamilem.
Po paru minutach porzucił temat rozmyślań. Póki nie ma kredytu i tak nic nie zrobią. Postanowił cieszyć się chwilą, orzeźwiającym wiatrem i pogodnie rozgwieżdżonym niebem. W pewnym momencie przez spokój nocy w pustym parku dotarły do niego głosy rozmowy, około trzystu metrów z przodu. Robert tylko westchnął. Nie miał ochoty spotykać nikogo. Nie żeby się bał, po prostu nie miał ochoty. Właśnie miał zawracać i pójść inną ścieżką, kiedy w miejscu gdzie przed chwilą słychać było głosy, rozbłysło gwałtowne światło. Co to mogło być? Zarzucił pomysł pójścia inną drogą, ciekawość wzięła górę. Idąc dalej usłyszał jeszcze jakiś oddalający się głos i wszystko wróciło do normy, znowu słychać było tylko szum wiatru i szmer liści. Dochodząc do miejsca gdzie wcześniej słyszał ludzi Robert dostrzegł jakiś kształt leżący na ścieżce. Czy to... - O cholera... - jęknął. Na dróżce leżało ciało. Szybko sprawdził oddech, chociaż ilość krwi na chodniku sugerowała, że w żyłach tego kolesia nie ma już ani kropelki. Dopiero teraz Robert zobaczył, że koleś nosi mundur. Policjant! Drżącą ręką wyjął kieszeni telefon i wykręcił 112. - Cholera… czemu to ja go musiałem znaleźć? -
Rozejrzał się nerwowo wokół – i zaklął siarczyście, gdy jego wzrok zatrzymał się na czymś, co wyglądało na zwęglone ciało. To nie należało do najmilszych wrażeń z wakacji…
Nagle wyczuł ruch obok siebie i czyjaś dłoń mocno chwyciła go za rękę, trzymającą komórkę. Mimo, że Robert nie należał do „strachliwych” to z nagłego zaskoczenia wypuścił komórkę i pustym wzrokiem powiódł w dół, by zobaczyć, że to policjant, który jeszcze minutę temu wyglądał jakby wykrwawił się za dwóch, chwycił go za rękę. Robert patrzył na leżącego mężczyznę, jakby zobaczył żywego trupa. Mężczyzna wyszeptał tylko -Pomóż mi… Bracie-, nadal mocno trzymając rękę Roberta i najwidoczniej starając się podnieść…
Robert pomógł wstać mężczyźnie, nadal nie mogąc pojąć, co się dzieje… - Pomóż mi dojść… tam… - wysyczał mężczyzna i skinął głową w kierunku małego zbiornika wodnego, któremu wcześniej przyglądał się Adam. Nadal osłupiały, niczym bez własnej woli – Robert na wpół prowadził, na wpół ciągnął ciężko rannego policjanta. Po niedługiej chwili doszli do małego stawu a Adam odzyskiwał pewność siebie, zwrócił się do mężczyzny – Kim jesteś? Co się stało? Usiądź, zadzwonię po pomoc – Szybko sklecił tę wypowiedź, troszkę nieporadnie. Choć dobrze znał język angielski, to wiedza w takiej sytuacji wymykała mu się i skarcił sam siebie, za pomyłki w wymowie. Nagle poczuł, że mężczyzna mocniej go obejmuje i usilnie wpatruje się w lustro wody. – Pomoc nie nadejdzie… braciszku-, wyszeptał i mocno trzymając Roberta postawił krok na taflę stawu, jakby chciał po nim przejść. Robert chciał go powstrzymać, lecz coś powiedziało mu, że nie powinien – zrobił krok… Nagle poczuł, jakby zapadał się w coś miękkiego, jednakże nie takiego, jak woda – coś jakby przeciskał się między gęstwinę listowia w mrocznym lesie… To uczucie minęło tak szybko, jak tylko się zaczęło i Robert spostrzegł, że nadal stoi nad stawem. Mężczyzna leżał obok, jakby wyczerpany ostatnim wysiłkiem…


Porter Street
Adam

Adamowi nie było dane zasnąć tej nocy. Czuł w powietrzu coś, czego nie czuł od wielu lat i przed czym tak długo chciał się ukryć. Nie lubił tego. Miał nadzieję, że tu, w Hull, gdzie nie ma niczego, poza masą domów robotniczych, okrążonych dzielnicami wypełnionymi wszelakiej maści fabrykami nie będzie musiał powracać do przeszłości. Najwidoczniej przeszłość znalazła jego. Czy to możliwe, że ktoś go szukał? A może ktoś trafił tu przypadkiem?
Miał siedzieć tylko ze dwie godzinki nad kolejną porcją esejów historycznych klasy 4b. Miał sprawdzić wypociny strasznych, rozwydrzonych angielskich dzieciaków i pójść spać. Dawno już nie dane było mu porządnie się wyspać. Teraz wiedział, że tej nocy nie zaśnie. Powietrze przesycone było znanym tylko jemu zapachem. To musiało być niedaleko, musiało być gdzieś w centrum, gdyż on sam wynajmował apartament w jednym z nielicznych tutaj wieżowców. Miał widok na całe miasto i mimo, że już wielokrotnie tej nocy nerwowo odrywał się od sprawdzanych esejów i podchodził do okna – nie dostrzegł niczego, co mogłoby mu odpowiedzieć na dręczące go pytanie. Stał przy oknie po kilkanaście minut, wpatrując się w centrum miasta, mając nadzieję zobaczyć cokolwiek, co mogło być nienaturalne.
Po jakimś czasie nieco zgłodniał, uśmiechnął się do tej myśli… ~nie… nie zgłodniałem przecież, ale wypić kawę mogę dla zasady~. Z tą myślą poszedł do kuchni. Wlał nieco wody do czajnika, włączył go i sięgnął po swój ulubiony kubek.
Nagle uczucie nasiliło się do granic możliwości. Przez jedną sekundę Adam czuł się, jak za dawnych lat, gdy stawał oko w oko ze śmiercią. Mały ładunek elektryczny przeskoczył z wyłącznika przy czajniku i delikatnie ukuł go w dłoń, gdy miał chwycić czajnik z już zagotowaną wodą. Światło zgasło a dziwne uczucie nagle minęło. Adam zaklął szeptem a potem mimo wszystko odetchnął – dziwne uczucie nagle minęło, jakby nigdy nie istniało. Odstawił czajnik i po ciemku wrócił do pokoju. Podszedł do okna i wyjrzał na kompletnie zaciemnione miasto, „jakby ktoś nagle zdmuchnął wszystkie świece” – pomyślał. Faktycznie – całe miasto pogrążone było w mroku. To trwało tylko kilka minut a po chwili kolejne dzielnice miasta zapalały się jedna po drugiej. ~ Problemy w elektrowni? ~ zastanawiał się. ~ Chyba tak~ pomyślał. Jednak coś nadal nie dawało mu spokoju. Wpatrywał się w powracające do życia miasto…


Ballathie Close
Sarah Addington

Sarah siedziała przy komputerze i wpisywała dane… Miała zamiar skończyć ten projekt do rana. Chciała skończyć wszystko, wykąpać się, wyspać i przygotować się na jutrzejszy, piątkowy wieczór. Nie mogła się tego doczekać. Umówiła się ze Spencerem na 18:00:00 wieczorem. Mieli iść do Hollywood Bowling i bawić się do białego rana z przyjaciółmi. Oderwała się od tych myśli i spojrzała na klawiaturę… No tak, trzeba to skończyć, pomyślała i w mgnieniu oka wróciła do pisania kolejnych skryptów.
Było już późno, gdy Sarah wiedziała już, że jej projekt jest na ukończeniu. Sprawdzała ostatnie dane i właśnie miała przystąpić do testowania ostatnich skryptów, gdy bardziej wyczuła, niż zauważyła, że w pokoju obok zgasło światło. Szybki rzut okiem za okno uświadomił jej fakt, że cała okolica pogrążyła się w mroku. Spojrzała pod biurko, by upewnić się, że zasilacz awaryjny wytrzyma. Powinien wytrzymać do 60 minut według danych producenta. Oczywiście producent nie podał, że przy rozruchu sam zasilacz zużywa cztery i sześćdziesiąt osiem setnych procenta własnych zasobów a także tego, że podane są dane dla samego komputera, nie wliczając zużycia energii przez monitor, głośniki oraz drukarkę ustawioną na czuwanie. Producent także nie wziął pod uwagę tego, że przy każdorazowym obciążeniu procesora pobierane jest dodatkowe dwa i osiemset czterdzieści trzy tysięczne procenta energii a nagły skok napięcia, jak ten teraz, który mógł dodatkowo obciążyć zasilacz o osiem i pięć setnych procenta. Matematyczny umysł Sary szybko podpowiedział jej, że obecnie zasilacz ładowany był tylko przez trzy godziny, osiemnaście minut i dwadzieścia trzy sekundy, co dawało jej jakieś dwadzieścia dwie minuty, czterdzieści trzy sekundy i piętnaście setnych sekundy na dokonanie niezbędnych zapisów, zanim energia zasilacza awaryjnego wyczerpie się zupełnie.
Szybko zapisała pozostałe, otwarte pliki i przyjrzała się zawartości katalogu. ~Tak – wszystko na swoim miejscu, będę musiała sprawdzić tylko...~ Nagle ekran monitora zgasł, a zasilacz awaryjny wyłączył się, pozostawiając po sobie tylko wibrujący dźwięk oraz zapach przypalonych kabli.
Sarah zaklęła cicho ~ gdzie mogłam się pomylić?~ Czuła wydzielające się związki chemiczne z izolacji kabli. Szybko zlokalizowała spięcie – jeden i szesnaście dziesiątych centymetra od obudowy zasilacza. Sama iskra przeskoczyła z obudowy komputera i po pokonaniu drogi sześciu centymetrów i dwóch setnych centymetra zetknęła się z obudową zasilacza. ~Przecież to niemożliwe~, pomyślała ~Iskra nie doszła do wnętrza zasilacza, gdyż ta jest izolowana~ i skąd to przepalenie w tym miejscu? Nie mogłam tego przeoczyć. ~Chyba, że… zastanowiła się… nie – nie możliwe~, pomyślała…


Pearson Park
Szon Borowski

Szon nigdy nie był w takiej sytuacji. Walczył nieraz i widział mnóstwo rozlanej krwi, jednakże teraz, pierwszy raz wiedział, że nie da rady. Dwóch potężnych drabów, którzy rozwścieczyli go w klubie wydawało się słabeuszami w porównaniu z jego dotychczasowymi przeciwnikami. Nie wziął pod uwagę jednego – że będą po kilku sekundach wielkimi, czarnymi jak smoła potworami w formie, przypominającej formę Crinos. Nie nauczono go – nie wiedział co to za stworzenia ale czuł od nich zapach Żmija i to było jedynym i wystarczającym powodem, by wiedzieć, że przyjaźnie nie da się z nimi rozmawiać. Przeliczył się i wiedział, że przeżyje chyba tylko cudem. Już teraz broczył obficie krwią i, choć jedna szpiczasto-ucha, czarna bestia leżała już zbroczona krwią równie obficie – to druga wyglądała jakby dopiero rozpoczęła walkę. Nie zwykł czekać na cuda i ostatnim wysiłkiem, bardziej wysiłkiem woli niż ciała – skoczył na czarną sylwetkę. To było ostatnie, co pamiętał – wielka, pazurzasta łapa strzeliła go z rozmachu w pysk z taką siłą, że stracił przytomność, zanim uderzył w coś twardego. A uderzył na pewno – bo straszliwie bolały go plecy.
Bolały go plecy? ~Jak to?~ Nie był martwy? Otworzył oczy i nie mogąc poruszyć głową – wodził oczami po pokoju. ~Pokój? Jaki pokój? Gdzie ja jestem?~ Faktycznie – leżał ciężko na twardej, topornej kanapie, ledwo mógł dostrzec zamglonym wzrokiem zarys pokoju, zwykłych ścian i zwykłych domowych mebli. Było ciemno a jedynym blaskiem, był blask świecy palącej się gdzieś, w korytarzu. Dostrzegł tam sylwetki dwóch osób – wysokiego, postawnego mężczyzny i drobnej, uroczej brunetki. Coś mówili, ale Szon ledwo mógł dosłyszeć…

De Grey Street 28
Deidre O’Neill

Deidre leżała skulona na łóżku, zatopiona w myślach. W ręku ściskała kartkę papieru i wciąż patrzyła w nią z niedowierzaniem. Przeczytała kolejny raz. -Test ciążowy – wynik pozytywny-.
Zaklęła dosadnie i złapała się za głowę. ~Przecież zupełnie nie jest na to gotowa~. Ma dopiero 25 lat i inne sprawy na głowie. Właśnie rozpoczęła pracę w szpitalu, wyprowadziła się na własne śmieci... ~A teraz co?~ Ma to wszystko rzucić i zostać samotną matka? Ponieważ, że będzie to dziecko wychowywać sama nie miała raczej wątpliwości. Przez sekundę nasunęło się na myśl proste rozwiązanie ale zaraz odegnała je ze wstydem. Przecież sama tak bardzo szanowała życie! Że też przeszło jej to w ogóle przez myśl!
Nagle stałam się odpowiedzialna za jeszcze jedno życie. ~Jak mogłam do tego dopuścić?~ – skarciła się w myślach. ~A jeśli ono... Jeśli będzie jednym z nich? Czy będę musiała kiedyś je oddać? Najpierw pokochać, poświęcić lata na wychowanie aż któregoś dnia Ryan po prostu je zabierze tak jak ojciec wziął moich braci?~ Postanowiła odłożyć to na później. Ma jeszcze kilka miesięcy żeby coś postanowić. Zasnęła wycieńczona dwunastogodzinnym dyżurem ale zaraz nawiedził ją znajomy, upiorny koszmar.
Koszmar urwał się tak nagle, jak się pojawił. Po chwili Deidre wiedziała już dlaczego – rozległo się kolejne pukanie do drzwi. Pukanie? Nie! Walenie do bram – tak mogła to nazwać i wiedziała już co się święci. Zeskoczyła z łóżka tak nagle, że przez chwilkę zakręciło się jej w głowie. Sekundę później opanowała zawroty, narzuciła szlafrok na skąpą koszulę nocną i popędziła do drzwi. W drzwiach stał Reilly, w rękach trzymając zakrwawione ciało rudowłosego nastolatka. Jak na nastolatka był dobrze zbudowany, choć przeciętnych, jak na jego wiek rozmiarów. – Kiepsko z nim – znów Tancerze – rzucił szybko. -Musisz mu szybko pomóc a ja zadzwonię po Emmeta – mam nadzieję, że przyjedzie, zanim trucizna rozejdzie się po całym ciele-.
Wszedł do pomieszczenia, kierując się do małego, gościnnego pokoju i w miarę delikatnie położył ciało na twardej kanapie. Spojrzał na Deidre, która już, nie wiedzieć skąd, miała w rękach podręczną torbę lekarską, z której wyjmowała różne przyrządy na mały stolik, znajdujący się obok kanapy. Dziewczyna szybko zabrała się do pracy, opatrując rany i usztywniając kręgosłup. Musiała dobrze usztywnić ramię, które z pewnością było złamane, co stwierdziła od razu, przy pierwszym spojrzeniu.
Po kilkudziesięciu minutach, późno w nocy, gdy młoda lekarka kończyła opatrywać młodzieńca – zgasło światło. -Co się dzieje? Czy to korki? Reilly, możesz to sprawdzić?- Powiedziawszy to wstała i poszła w stronę kuchni. Po chwili doszedł ją głos brata – Nie – korki są w porządku, chyba na całej ulicy siadło zasilanie – usłyszała tubalny głos z przedpokoju. Szybko znalazła świecę w kuchni, zapaliła ją, po czym przeszła do przedpokoju. Postawiła świecę na stoliczku przy telefonie i spojrzała w kierunku pokoju gościnnego. -Biedny chłopak – szepnęła, -wygląda okropnie, jakby miał już nie wstać. Czy to ktoś z Twoich przyjaciół?- Ponownie spojrzała na brata, czekając na odpowiedź. Po chwili zamyślenia, Reilly spojrzał na chłopaka, jednocześnie mówiąc lekko przyciszonym głosem –nie – nie wiem kto to, ale to z pewnością Garou-. Został zaatakowany przez dwóch Tancerzy i jakimś cudem położył jednego, jednakże nie dał rady drugiemu. Zauważyłem to w samą porę i wykończyłem gnojka. Nie wiem skąd się ostatnio tyle ich tutaj bierze…


Molo przy Princess Quay
Aleister Crowley

Starszy mężczyzna przechadzał się, jak co dzień mrocznymi uliczkami Hull. Zawsze lubił przyglądać się życiu, które toczyło się nocami. Było – jakże odmienne od tego, które ludzie zwykli obserwować za dnia. Przemoc – alkohol, zabawa. Radość i rozpacz. Ciągły cykl życia młodych i starszych. Wszystko to tłoczyło się na ulicach tego starego, przemysłowego miasta. Lubił stać na molo, koło Princess Quay. We dnie można było podziwiać piękno tego arcydzieła. Marina wyglądała jednak wspaniale o każdej porze – dnia czy nocy. Tylko nocą jednakże można było zobaczyć różnicę między pięknem samego centrum handlowego a plugastwem przyległych uliczek, pełnych klubów nocnych i zapijaczonych nastolatków. Można byłoby nawet określić to jako gorzki dowcip konstruktorów budynku – najlepszy obiekt miasta, otoczony wszystkim tym, co budziło odrazę. Mimo jednakże takich częstych wypadów – nic specjalnego się nigdy tutaj nie działo. Nic specjalnego w odczuciu Aleistera oczywiście. Dla reszty społeczeństwa wiadomości poranne opisujące zatrzymanie bandy chuliganów były wartym uwagi wydarzeniem. Nie dla niego jednak. Zawsze to kończyło się tak samo. Ten cykl powtarzał się z taką regularnością, z taką dokładnością, że zapewne można by ułożyć pewien wzór matematyczny, dzięki któremu Policja mogłaby po prostu wyjechać z posterunku o konkretnej porze, w konkretny dzień i trafić w sam środek jakiejś bójki.
Aleister nie tylko to analizował. Zastanawiał się, kiedy wreszcie to miasto runie i pogrąży się w szlamie pełnym krwi, przemocy i alkoholu. Szlamie, który wartko płynął wszystkimi żyłami tego parszywego miasta. Mógł niemalże wyczuć, jak koło jego stóp przepływały takie strumienie rozpadu i zniszczenia, które kiedyś wyleją się na ulice i zaleją to miasto, pozostawiając tylko pył i przesycone czasem powietrze. To miasto wiele razy umierało. Umierało kulturowo, umierało historycznie – i tylko przemysł zdawał się trwać. Przemysł, który utrzymywał to miasto przy życiu, wtłaczając od czasu do czasu nieco świeżej krwi do żył miasta. Przemysł jednakże wtłaczał także do tych żył pieniądze, które młodzież doskonale umiała wykorzystać, by skazić te wszystkie strumienie świeżej krwi – alkoholem i gromkim wrzaskiem, nazywanym często śpiewem… To zadziwiające, że to miasto stało trwalej na swym przemyśle niż kiedyś stała sodoma na swym nierządzie. Soidoma – tak – to był doskonały przykład rozkwitu i zniszczenia. Tylko patrzeć, jak kwitnący przemysł w Hull sam zamieni w proch to stare miasto.
Aleister zapewne kontemplowałby inne jeszcze aspekty „cyklu” miasta, gdyby nie wyrwano go z tego siłą. Jednakże tym razem wyrwano go z zamyślenia nie siłą, lecz zapachem. Tak zwykł go nazywać, jednakże zapach ten wyłączny był tylko dla niego. Niewielu posiadało ten właśnie zmysł. On czuł zapach śmierci – tak ~tej nocy poleje się krew. Nie będzie to krew plugastwa ale krew żywa – jeśli już się nie leje~. Aleister za nic w świecie nie zamierzał stracić takiej okazji. Chciał być „tam” i obserwować, analizować, chciał mieć swój udział w „cyklu”. Nie wiedział gdzie iść – musiał podążać za swym nosem – z pewnością są drogi mniej, lub bardziej prawdopodobne a on wiedział, że uda mu się znaleźć tę najlepszą drogę… Przeszedł szybko obok Carr Lane i wszedł na ciemną uliczkę Guildhall Road, ograniczającą z jednej strony Quinn’s Park. Tu nigdy nie działo się wiele, gdyż park znajdował się w sąsiedztwie głównego posterunku policji. Coś jednak było nie tak. Śmiertelna cisza, jaka tu panowała, nie zdradzałaby, że może się dziać coś niezwykłego, jednakże Aleister wiedział, że się nie myli. On nic nigdy nie pozwoli zostawić przypadkowi – na to mogą sobie pozwolić inni, ale nie on. Wiedział, że coś właśnie dobiega końca, że coś także się rozpoczyna. Niemalże czuł namacalną woń krwi… Przystanął na chwilę i umysł jego wypełnił się tysiącami myśli… ~Nie ludzkiej krwi~ pomyślał – i wiedział, że się nie myli… Gdy wchodził do parku rozbłysło silne światło. Odruchowo odwrócił wzrok na kilka sekund a światło zgasło. ~Nie~ – pomyślał ~to nie światło – to „gwiazda”~. Przystanął na chwilę i po kilku sekundach odczuł cząstki rozerwanego powietrza, wnikające w jego ciało. Smakował się tymi cząstkami, jak dziecko rozkoszuje się smakiem ciasteczek. Tak – to była magia – silne wyładowanie Sił. Wyładowanie przesiąknięte także resztkami istnienia. To resztki kwintesencji – umarłej kwintesencji.
Aleister westchnął, zmrużył oczy i ruszył w kierunku z którego dolatywała go woń czystej magii. Po chwili doszedł do rozstaju dróżek, zatrzymując się nad spalonym ciałem wampira. -No chłopie– szepnął –nieźle cię przypalili-. Uśmiechnął się do swych myśli, zastanawiając się, kto dokończył „cyklu” tego, który zapewne przez dziesiątki lat uciekał temuż „cyklowi”.
Z rozmyślań wyrwało go poruszenie po jego prawej stronie. Gdzieś w oddali wyczuł rozdarcie w gobelinie. Nie – nie rozdarcie – otwarcie, niczym w drzwiach. Dostrzegł dwie postacie, które stały nad stawem. W sekundę później obie postacie zrobiły krok w kierunku stawu… i zniknęły. Aleister nie był specjalistą w tej dziedzinie, jednakże wiedział, że ten, kto właśnie przeszedł przez Rękawicę rzeczywistości… zrobił to tak swobodnie, jak ziarnko piasku wpadające do wody...
Aleister mógł się znów pogrążyć w rozmyślaniach, gdyby nagle z równowagi nie wytrąciło go inne zdarzenie. Poczuł falę kwintesencji, podobną do poprzedniej, jednakże zarazem skrajnie różną. Fala była namacalna, jak fala ciepłego powietrza, lecz nie było to powietrze i nie było ani ciepłe ani zimne… Do przyjemnych też jednak nie należało… Poczuł falę, jaką wywołać mogło tylko silne wyładowanie Paradoksu…
W sekundę później cała okolica pogrążyła się w ciemnościach, jakby nagle wszyscy mieszkańcy miasta postanowili powyłączać światła i iść spać a jedynym światłem, jakie pozostało, było światło odbitego księżyca na tafli stawu…
 

Ostatnio edytowane przez Khemi : 24-02-2008 o 17:32.
Khemi jest offline