Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-03-2008, 02:36   #237
Fitter Happier
 
Reputacja: 1 Fitter Happier nie jest za bardzo znany
- Dobrze, ja tu zostanę i poczekam na was. Tylko pośpieszcie się.

Crois stał we mgle, z dłonią opartą o bicz. Wytężał z całej siły słuch, ale nie mógł nic usłyszeć. Miał wiec jedynie nadzieje, że jego towarzyszą nic złego się nie stało i że nie była to zasadzka. Gdy mgła w końcu rozproszyła się, okazało się, że Crois pozostał w pomieszczeniu sam. Nie pozostało mu wiec nic innego, jak czekać.

Usiadł wiec, plecami oparty o ścianę, w myślach starając się przeszukać własną pamięć. Miał nadzieje, że może znajdzie w niej jakieś wskazówki, które pomogą w rozwiązaniu tych licznych zagadek. Zanim jednak zdołała wpaść na jakikolwiek trop, dostrzegł albo raczej poczuł, że dzieje się z nim coś niedobrego. Ręce Croisa zaczęły drżeć, jakby z zimna panującego w komnacie. Mężczyzna jednak wiedział, że powodem narastających drgawek wcale nie jest zimno, tylko coś znacznie gorszego. Muzyka Sae zdołała stłumić efekt choroby, ale nie była wstanie całkiem jej zaleczyć...

- Błagam, tylko nie to...



blaski źrenice pieszczą ślepotą
barw błyski - miedzianą, stalową, złotą
tkany misternie wytwór pajęczy
wiatr w kryształowej jaskini jęczy
w usta się ciśnie, nie masz wyrazów
każda sylaba zginie od razu
Stoisz na moście? Nie wierz, to złuda
Drewno bez końca - przejść się nie uda
Szaty szarpane przez wichru tchnienie
Płomień rzucony w poprzek istnienia
Wrota - zawarte. Sieć - starożytna
Starsza niż Azyl, starsza niż wszystko.
Linie metalu? Czy widzisz kładkę?
Mostu juz nie ma - oto znak Matki.



Niech was wszystkich szlag.
Niech szlag trafi moment istnienia, w którym się znajduję. Jeżeli to co teraz odczuwam jest momentem, jeśli to co teraz mnie zgniata - to fizyczność: przeklinam wszystko. Przeklinam istnienie sam na sam ze swoimi wizjami. Nie chcę więcej śnić cudzych snów. Nie chcę.
Widzę Cię, bracie. Stoisz na moście. Ja jestem za kratami. Pałąm żądzą mordu, choć nie wiem wobec kogo mam ją skierować. Pałam żądzą miłości, choć nie wiem czy kiedykolwiek kochałem. Pałam żądzą, choć wiem, że nigdy nic nie uda mi się zrobić.
Kula nad Twoją głową, bracie. Kula nad Twoją głową. Chciałbym powiedzieć, że świat zginie, jeśli zechcesz wykonać jakikolwiek ruch.
Ale wiem, że twoja chęć nie ma tu nic do rzeczy.
Fritz? Fritz... Nie! Nie skacz....

Oto się most bez końca urywa
Choć wciąż bez końca ciągnie się życie
Zawsze ma kres to, co prawdziwe
Zawsze początek rzeczy jest w świcie
Czemu zanikły blizny dawniejsze?
Czy były rany, nie było strat?
Znajdż, szukaj tego - co najcenniejsze
Czas już, więc szukaj - niech porwie Cię wiatr!


***

Nienawidzę światła.
Nienawidzę światła.
Nienawidzę swoich ataków.
Po swoich atakach nienawidzę światła.
Raz... Dwa... Trzy...
Nie. Nie mam zamiaru otwierać oczu.
Przysięgam, jeśli obudzę się znowu nie tam, gdzie zasnąłem, uduszę pierwszą osobę jaką zobaczę.
Przysięgam.


***

Powieki kleiły się do siebie. W skroni pulsowała krew.
Crois bardzo powoli otworzył oczy, pozwolił sobie na spojrzenie na świat. Jego twarz wyraziła wstręt.
Pomacał potylicę, zgiął palce. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu, wszystko oprócz horyzontu. Spróbował określić swoją pozycję. Leżał na boku, skręcony tyłem w stronę drewnianej ściany. Poczucie kierunku w porządku. Najwidoczniej kiedy atak się zbliżał miał na tyle przytomności umysłu, by osunąć się na ścianie w stronę podłogi i nie wyrżnąć głową w posadzkę. Powoli wstał, otarł pianę z kącika ust. Przeszedł kilka kroków. W porządku, można chodzić.

Rozejrzał się dookoła. Wciąż sam w komnacie, wciąż ani śladu Fasmy, której Crois nie ufał ani trochę. Co gorsza - ani śladu jego towarzyszy.

Czy powienienem się tym przejmować? O czym oni mówią, czy chcą odpocząć? A co z łowcą... Łowcą? Moim pierwszym wrogiem, którym miał okazać się przyjacielem, który nieostrożnie odwracał się od ludzi lezących pod jego ostrzem? Może obrócił się jeden raz za dużo?

Co to za myśl? Przecież... już to kiedyś pomyślał.
Spokojnie. Tylko spokojnie.

Crois oparł się o ścianę. Fakty były przerażające. Jego ataki trwały kilka minut, jednak budził się po zupełnie nieokreślonym czasie. Mógł minąć kwadrans. Równie dobrze jednak mogły minąć godziny albo dwa dni.
Sprężystym krokiem doskoczył do drzwi. Kiedy wypadł na zewnątrz zapadał zmierzch.

Jaka pora dnia była kiedy tu szliśmy?

Na czole Croisa pojawiła się pojedyncza zmarszczka i krople potu. Przez co najmniej godzinę leżał, to pewne. Nie zbliżało sie ku zachodowi gdy ostatni raz widział Azyl. A może jednak? Może coś mu się miesza?
Zdenerwowanie. Crois nie lubił zdenerwowania. Kiedy się denerwował - zazwyczaj robił coś głupiego.

- Croise, Opiekunka nas znalazła. Jak dokładnie przebiegało spotkanie, zapytaj się kogoś z widzących. Cokolwiek postała, zaczęła podchodzić, a potem odeszła.

Kiedy jednak zmęczonym tonem referował rzecz człowiekowi, myśli jego zajmował inny temat:

"Była zainteresowana półczartem. Czemu? Z powodu rasy? Wątpię. W takim tyglu jakim jest Azyl?"


Dość! Dość... Te wspomnienia.. Nie chcę już wspominać. Nie, to był głupi pomysł. Czemu nachodzą mnie teraz?
Opiekunka.
Opiekunka.
Opiekunka była zainteresowana Magyarem.
Czasem przez skórę, nie wiedząc nic, nie czując nic konkretnego, zastanawiamy się nad rzeczami, które w istocie są ważne. Mamy wtedy poczucie łączności z czymś nienazwanym, czymś co zaczyna formować się w osoby nam drogie. Takie poczucie miał teraz Crois.
Sęk w tym, że to poczucie nie pojawiają sie tylko w momencie, gdy przez skórę czujemy, że dzieje się coś niedobrego, gdy możemy niemal określić czego dotyczy. Crois miał to poczucie niezwykle często, nie tylko dlatego, że łatwo przywiązywał się do ludzi, których mógł nazywać towarzyszami. Mógł wymienić tuzin innych sytauacji, z wypiciem za dużej ilości Haluraańskiego Ale i spadającą z dużej wysokości doniczką na górze listy.
Być może dlatego odgonił te myśli od siebie.
Być może to był błąd.

”Witam szanowny gościu. Trzeba Ci przyznać, że masz fantazje. Wiele osób mnie odwiedziło, ale nikt nie wpadł na pomysł wejścia przez dach. Moje szczere gratulacje. Na przyszłość, radzę jednak korzystać z drzwi, są o wiele wygodniejsze. Zapraszam do mojego skarbca, z powyższą mapą powinieneś trafić bez problemu. Tylko nie próbuj nic ukraść, albo demony z koszmarów, uganiające się za Tobą po całym świecie, będą najmniejszym z twoich problemów. Łzy feniksa znajdują się w niewielkiej gablotce, nie sposób je przegapić, wiec ufam, że nie będą ci potrzebne szczegółowe instrukcje, żeby je znaleźć.”

Kiedy to było? Wczoraj? Dwa dni temu? Pamiętam wszystko tak wyraźnie, słowo po słowie... Wsunąłem tę kartkę, magiczną kartkę do kieszeni. O tu - Crois zaśmiał się cicho, wsuwając ręke w kieszeń, choć dobrze wiedział, że nic w niej nie ma. Jakie było jego zdziwienie, gdy wyciągnął z niej zwitek pergaminu.
Ten zwitek pergaminu.
Tym razem jednak był pusty, jakby zapisane na nim słowa wywiał magiczny wiatr, lub jakby ktoś zadecydował, że raz wypowiedziane wybrzmiały już swoją melodię i teraz musza zamilknąć, nie może po nich zostać nawet ślad, nie może być ich znaków na kawałku pergaminu. Słowa został skazane na banicję, na błąkanie się w krzywych zwierciadłach umysłu, na cierpliwe czekanie by zagadka została rozwiązana.


Jak dobrze wydostać się z jaskini ciemnej jak tyłek zakopanego na samym dnie dziewięciu piekieł kytona, prosto w noc – ciemną jak tyłek goblina ukrytego w takiej jaskini. Foncroyss potarł pierścień otrzymany od merkantów.

Powoli i ostrożnie postawił wazę na ziemi, kucnął i sięgnął po bukłak z winem. Prawie pusty. Kiedy przechylał go do ust, jego wzrok padł na pewnien szczególny detal w zdobieniach wazy. Ciąg symboli, zapisany dwukrotnie, jeden pod drugim. Tak mały i tak misternie wpleciony w ornamentykę...

Przyjrzał mu się jeszcze raz, starając się zapamiętać dziewięć znaków, niewątpliwie litery lub słowa w jakimś nieznanym mu alfabecie.

„Asmeno, jak bardzo byś się teraz przydała” pomyślał Foncroyss o elfiej czarodziejce, która była teraz jak przelotny, odległy sen o ukochanej, wciąż bezradnie patrząc na wyryte w korze znaki.


Elfia czarodziejka? Czarodziejka?
Crois wytężył pamięć.
Powoli, jakby z namysłem, jakby wszystkie jego dotychczasowe ruchy do tego tylko zmierzały, pozwolił ostrzu jednego ze swoich biczów błądzić po drewnie ściany. Wyrył ciąg dziewięciu symboli, tych samych, jakie pokrywały wazę skrywającą w sobie magiczną szkatułę. Własność Sonimusa.
Ręka opadła. Nawet nie pomyślał o tym, że Marik wpadnie w szał, widząc wielkie symbole na zewnątrz budynku, w którym mieści się sklep tysiąca masek.
Na ulicy nie było nikogo. "Magiczna izolacja" mruknął nieprzekonany Crois. Słońce już zaszło, a towarzysze wciąż nie wracali. Człowiek spróbował przyjrzeć się symbolom, ale mimo dobrego poruszania sie w ciemności nie mógł nic odczytać - światło księżyca ledwie przebijało się przez całun chmur.

Foncroyss popatrzył na siebie. Spodnie w barwie ciemnej zieleni, trochę zbyt luźne. Ujdzie. Biała koszula i kamizelka. Koszmar. Na palcu widniał pierścień ze skrzyżowanymi mieczami, całkiem ładny emblemat. Na drugiej dłoni wciąż znajdował się podarunek od merkantów.

"Te wspomnienia - moje czy nie moje, myślane przeze mnie czy podsuwane przez kogoś innego - co za różnica? - stają się przydatnie" myślał Crois pocierając pierścień od merkantów. Rozjarzył sie blaskiem i Crois przejechał snopem światła po swoim dziele. Zatrzymał się przy środkowym symbolu.
Zmrużył oczy, nie wierząc im zupełnie.
Symbol matki. Nieśmiertelny, symbol starszy niż czas.
Czy to możliwe? Czy może pamięć płata mu figla? Czy naprawdę mógł zapamiętać te symbole? Czy mój umysł...
"Nie umysł. Ręka. Ryłem te symbole, póki się nie nauczyłem. Ręka ma dużo lepszą pamięć niż umysł. Zwłaszcza mój. Ale na co mi to? Symbol matki? Cóz z tego? Osiem innych symboli? I tak nie potrafię ich odczytać! Czemu nie pokazałem tego nikomu...?"

- Przedstawiłem się jako Crois i będę używał tego imienia tak długo, aż nie stanie się prawdziwe. Nie zrozumcie mnie źle - myślę, że problemy z tożsamością są nie tylko moim udziałem - zerknął na Airuinath - a brak przynależności to z pewnością nasza wspólna sprawa.

- Airuinath! Airuinath! Smukła czarodziejko, wytłumacz mi tajemnice znaków, które widzę, wytłumacz mi jak to jest nie pamiętać samego siebie i jak się z tym pogodzić... Gdzie jesteś? Gdzie podziałaś się i ty?


Ślepy gnom stał tuż obok Foncroyssa. Jego oczy wciąż były przesłonięte opaską, u jego nóg przechadzał się nonszalancko wierny kot. Gnom wyglądał na maga lub kuglarza, choć nowy strój nie pozwalał stwierdzić tego na pewno. Jego ruchy były opanowane i pewne. Foncroyss patrząc na nie czuł się jak paralityk.

- Gdzie jesteś, Learionie? Gdzie twoje opanowane ruchy i gdzie twój niski, nałądowany emocjami głos? Gdzie podziało sie twoje gnomie poczucie humoru?

Pamiętam tak wiele rzeczy i zarazem nie pamięam prawie nic. Wewnątrz siebie jestem jak Learion, jestem ślepcem w krainie wypełnionej myślami o przeszłości. Przelewają się wszystkie obok mnie, mogę je poczuć, posmakować musnąć, nie mogę jednak dojrzeć nic, nie mogę wiedzieć co znaczą i czy nie są tylko ułudą, jak muśnięcie jedwabnej chusty na twarzy może się wydawać ciepłym muśnięciem żywej istoty... Muśnięcie chusty? Czy ktoś opiera się o moje ramię? Zaraz... Czy to prawda? Gdzie jestem? Czy azyl istniał naprawdę, czy naprawdę szedłem prowadzony przez ślepca ciemnymi uliczkami, czy widziałem jak zbroja przymierza człowieka, czy spotkałem elfiego rycerza, rogatą bestię, ponurego wojownika, czy znam małą skrzypaczkę, czy znam dwóch gnomów i tą dziwną, piękną kobietę? Czy faktycznie pomagałem im dostać się na drugą stronę? Stronę... muru, tak muru, oczywiście. Co mogłem mieć na myśli? Co miałem na myśli? Co... mam na myśli?

Dosyć! Dosyć!
- Dosyć - powiedział głośno.
Uciekajcie, wizje. Uciekajcie wspomnienia. Nie potrzebuje was teraz.

Nie zdawał sobie sprawy, że od pewnego czasu wlókł się ciemnymi ulicami, noga za nogą. Nie wiedział w jakim kierunku, nie zdawał sobie sprawy z celu. Bezrozumnie minął magiczną bramę, nie zdołał nawet zastanowić się czemu się nie otwiera, bicz sam wskoczył mu w rękę i pomógł przedostać się na drugą stronę. Skoczył na ugięte nogi, poszedł bezrozumnie dalej, mamrocząć, wołając coś do siebie. Pierścień na jego palcu zgasł, ale on nawet tego nie zauważył.

–Myślę, że to nie będzie konieczne , nie mam zamiaru udawać, jakiegoś za przeproszeniem damy – elf lekko ukłonił się Sae – zasrańca, bo temu opętanemu gnomowi tak się podoba.

Crois wybuchnął szalonym śmiechem. Zatoczył się pod ścianę jakiegoś budynku.

- Gdzie jesteś Almrithcie? Gdzie twoje zbrojne ramię, gdzie twoja duma? Czemu nie ma cię w ciemności, czemu sam muszę iść przez mrok?

Foncroyss dopiero teraz zwrócił na nią uwagę. Tak jak wszyscy był oszołomiony tym co się wydarzyło. Spojrzał uważniej na umorusaną krwią niziołkę i nagle poczuł, jakby coś uderzyło go od tyłu. Wziął głęboki wdech. Skrzypce i smyczek w jej ręce utwierdzały go w przekonaniu, że nie ma omamów, ani że pamięć na płata mu figli. Zupełnie niedawno, w migoczącym świetle trzaskającego spalanym drewnem ogniska, słyszał dźwięki muzyki. Muzyki granej przez nią. Kiedy to było? W jakich okolicznościach? Jak ona ma na imię? Skąd ją pamięta?
Dziury w pamięci. Czy mogła go poznać? Nie wiedział. Niech szlag trafi tę cholerną chorobę.


- Sae? Te skrzypce? - ty wiesz, że możesz z nimi zrobić wszystko. Sae, chcę słyszeć jak brzmi muzyka traw, jak szumi wiatr na wielkich wrzosowiskach. Sae zagraj to, znasz tę jedną melodię. Sae, przypomij mi dom... Saeanno? Czemu nie grasz?.. Czemu....

Tuż przy elfie stał gnom, którego nagłe przybycie do „sali tronowej” pozwoliło Foncroyssowi na pozbycie się elfa z mieczem. Był całkowicie rudy, co było dość nietypową cechą, okolony elegancko zapuszczoną brodą i przyciętymi wąsami, o równie ognistej barwie. Jego wyraz twarzy nie zmienił się od czasu przybycia do sali i przedstawiał bezgraniczne zagubienie i zaskoczenie obecną sytuacją. W dodatku jasna kamizelka nie leżała na nim najlepiej.

- Harpo! Harpo, nie odchodź! Pomóż... pomóż mi wstać... Ty zawsze stoisz twardo na nogach, podaj dłoń... Nie odchodź!


- Jak bardzo? – spytał Albert, odgarniając żółte słomki ze swojej twarzy.
Eliza poruszyła się niespokojnie i spróbowała oprzeć na ramieniu, które jednak natychmiast zapadło się w siano.
- Tak bardzo – kontynuowała po chwili – że kiedy o tym myślisz zapiera ci dech, że nie potrafisz sobie wyobrazić co byś zrobił gdyby ta rzecz cię spotkała, gdybyś musiał stawić jej czoła, że jest ci ciężko na piersi kiedy o tym śnisz,
że de mauvais sentiments se matérialisent, quand quelqu'un en dira m?me n'importe quoi, cokolwiek. Co cię przeraża, Albercie?


- Samotność! SAMOTNOŚĆ!
Krzyczał w ciemność, strąki włosów mokrych od przysychających już do policzków łez, niedbale powiewały na wietrze.
- Znam odpowiedź, nie chcę tego wspomnienia! Raz to powiedziałem, przeraża mnie samotność! Straciłem ich wszystkich, traciłem ich osoba po osobie, przyjaciel po przyjacielu... I znów jestem sam. Tak, Elizo, moje słońce, które być może nigdy nie świeciło: bałem się tego, że kiedyś się obudzę się i nie będzie nikogo w pobliżu, że będę kogoś potrzebował i wołał, a nikt nie przyjdzie! Obudziłem się a nikogo nie ma w pobliżu! Wołam, a nikt nie przychodzi!
Wpadł na ścianę. Suchy szloch wstrząsnął jego piersią. Znów był tylko małym chłopcem o słomianych włosach, w jednej poszarpanej lnianej koszuli. Bez towarzyszy był bezbronny, bezużyteczny. Dano mu nadzieję na więzi po czym zerwano brutalnie wszystkie pajęcze nitki, robito wszystkie lustra i nikt ani nic nie zobaczy w jego źrenicach niczego głębszego poza dotknięciem zimnego palca śmierci.
Bo Crois czuł, że zaraz umrze.
Był rozżalony, przerażony i zaiwedziony. Wszystkie te uczucia mieszały się w jego ciele, chcąc rozerwać mu pierś, a on resztką sił starał się utrzymać wszystkie swoje części w jednym miejscu.
Zaczął kaszleć, jedzenie podeszło mu do gardła, czuł że zaraz zwymiotuje. Zawył.
Zawył przeciągle, jak wilk w sidłach, który jeszcze nie zrozumiał, że musi odgryźć sobie nogę, ale już przeczuwa swój los.
I nagle wszystko się urwało. Siła woli zepchnęła rozpacz w dół, w okolice żołądka.
Czuł się wciąż okropnie, ale mógł otrzeć oczy, ruszać się, przemyśleć to co się działo. Rozejrzeć się dookoła.
To co zobaczył jednak nie napawało go optymizmem.

Zdziwienie było obce Croisowi od pewnego czasu. Odnotował już w sali, że obok wysokiego elfa z drewnianej skrzynki, którą on sam przyniósł do piekielnej fortecy ich wroga, wyłoniła się jakaś wielka figura. Oto stała, tuż za gnomem, który wydawał się przy niej jakąś zabawką lub miniaturką. Postać była rodzaju męskiego, zdradzała cechy diabelstwa – podróże z Astatisem pozwoliły mu to stwierdzić na pewno – ale z pewnością płynęło w niej więcej czarciej krwi niż w jego przyjacielu. Zdecydowanie więcej. Co ciekawe – wciśnięcie w ogromne spodnie i białą koszulę nie wywołało komicznego efektu. Stwór wciąż budził grozę, w dodatku jego obecne położenie powoli chyba wyzwalało pokłady furii.

- Magyar? Czy... Czy to ty? Co ci się....
 

Ostatnio edytowane przez Fitter Happier : 23-03-2008 o 14:14.
Fitter Happier jest offline