Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-03-2008, 17:39   #8
M.M
 
M.M's Avatar
 
Reputacja: 1 M.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodze
Gabinet Michaiła Iljuszyna.


Kiedy minęła pierwsza fala szoku wywołana wiadomością o śmierci Lwa Montowego, powietrze w pomieszczeniu natychmiast wypełniło się tytoniowym dymem. Wcześniej Michaił wydał polecenia, które Gregorczyk niezwłocznie wykonał. Później zapalił papierosa, śladem swego przełożonego. Tym razem w szybkach jego foto-refleksyjnych okularów odbijało się światło biurowej lampy. Polak obserwował przez dłuższą chwilę jak szary dym układa się w zawiłe formy, przysłaniając zamyśloną twarz Iljuszyna, po czym odezwał się:
- Z całym szacunkiem… - rzekł lakonicznie, prawie parodiując ton swego szefa – Nie wydaję mi się, żeby nocleg w hotelu był dobrym posunięciem. Powiem więcej. – wychylił się znad oparcia kanapy – Uważam, że sam nocleg nie jest przemyślanym posunięciem. Niech pan sobie tylko wyobrazi, panie Iljuszyn… Dowiadując się o nagłej śmierci głowy narodu, przywódca Naszej Rosji, to jest pan, przybywa do szpitala w środku nocy, na łeb na szyję by… No właśnie, by co? Złożyć kondolencje rodzinie, to na pewno. Najlepiej byłoby, gdyby po męsku zapłakałby pan przed kamerami. Wygłosił parę patetycznych zdań, wspomniał Montowego jako dobrego człowieka, pokazał się ludziom. Wizerunek pójdzie w górę i to kurewsko szybko. O ile będzie tam pan pierwszy. Rosjanie to, z całym szacunkiem, naród aż nadto przywiązany do tradycji. Nie ma lepszego teatru niż płaczący twardy facet, kandydat na prezydenta.- Gregorczyk zaciągnął się po raz ostatni, po czym zgasił papierosa w srebrnej popielniczce. Kołnierz poluźnił, a fryzurę poprawił.
- No, ale szef tu rządzi i zrobi jak chce. Ja tu tylko sprzątam…

Parę ważnych telefonów później obydwaj panowie wyszli z gabinetu i podążyli schodami ku wyjściu. Pierwsi dziennikarze byli już oczywiście na miejscu, biegając ze swymi mikrofonami i kamerami jak kury bez głów. Pytania były takie jak zawsze. Bezbrzeżnie głupie.
- Co teraz będzie z Federacją?
- Czy według pana nastąpi teraz okres niezdrowego bezkrólewia?
- Co pan poczuł na wieść o śmierci prezydenta Montowego?
- Czy mimo licznych nieporozumień, stanie pan ponad nimi w obliczu takiej tragedii?
- Czy będzie się pan teraz ubiegał o prezydencki fotel?
- Czy Lew Montowy był dobrym prezydentem?
Żurawie zwieńczone długimi mikrofonami przeciskały się przez tłum ludzi, niemal siekąc Iljuszyna po głowie. Drogę torował barczysty ochroniarz wraz z paroma przedstawicielami partii, którzy zostali w pracy na noc.
- To jakaś paranoja. – szepnął jeden z nich, Iwan Federenko, przechodząc koło Iljuszyna i Gregorczyka. Nikt nie skomentował tych słów. Były zbyt oczywiste by je komentować. Brnęli więc dalej w dziennikarskim chaosie, ku azylowi jakim był podstawiony, rządowy samochód. Noc była deszczowa, toteż odpowiedni funkcjonariusze otoczyli odpowiednie osoby kordonem parasoli. Parę kroków dalej i owe „odpowiednie osoby” siedziały już w cieplutkiej, wygrzanej limuzynie. W środku pachniało skórą, samochód musiał być nowy. Kierowca odwrócił się do Iljuszyna. Michaił lubił go, chociaż nie znał nazwiska. Dużo słuchał, mało gadał.
- Dokąd jedziemy? – spytał. Zapadła chwila milczenia. W okularach Gregorczyka wyjątkowo nic się nie odbijało.

Gdzieś na moskiewskich ulicach.


Czerwona Wołga przecięła ulicę z prędkością błyskawicy, roztrącając na boki wodne kotary. Mimo, że jezdnia była niezwykle śliska, a lejący się z nocnego nieba deszcz wcale nie ułatwiał bezpiecznej jazdy, auto pędziło jak po sznurku. Wyglądało to tak jakby przyklejone było do drogi. Borys Błochin jechał setką. Był znakomitym kierowcą. Po przejechaniu skrzyżowania skorygował lusterko i przetarł twarz dłonią. Po całym dniu pracy był bardzo zmęczony. Patrzył chwilę na swe odbite w szybie, podkrążone oczy, po czym jakby zreflektował się, że nie włączył jeszcze radia. Wyćwiczonym ruchem przekręcił gałkę. W głośnikach zaszumiało, ale już po chwili pojawił się właściwy dźwięk.
- *…są zszokowani. Przed paroma dniami zapowiadali, że stan prezydenta ulega stopniowej poprawie. Obecnie załamują jedynie ręce i tłumaczą się nie wykrytym przerzutem. Płacę za to, żeby je wykrywać!, krzyczał w dramatyczny sposób brat prezydenta ledwie przed paroma minutami…* - Błochin zmrużył oczy i włączył kierunkowskaz. Klikał przez chwilę, po czym umilkł. Borys jeszcze mocniej przekręcił gałkę radia.
- *Śmierć prezydenta Montowego to nieodżałowana strata dla rosyjskiej demokracji, komentuje tragiczne wydarzenie minister finansów, jeden z bliższych współpracowników świętej pamięci prezydenta federacji. Minister Bołchoń nie krył łez żalu, dodając jeszcze, że nie znał drugiego tak charyzmatycznego człowieka. Wciąż czekamy na komentarze głów znaczniejszych partii. A teraz obiecywana muzyka klasyczna. Do tragedii prezydenta Monotwego wrócimy po przerwie.*

Radio buchnęło którąś z symfonii Beethovena. Borys ze skrzywieniem na twarzy wyłączył radio. Z daleka dostrzegał już rządowe garaże, do których zmierzał. Po niecałej minucie drogi parkował już w jednym z nich. Kiedy tylko wyszedł z samochodu i zamknął go na cztery spusty, dopadł go szpakowaty mężczyzna. Borys rozpoznał go od razu. Sasza Protojew. Błochin nie znał człowieka , który choć raz nie nazwałby go sukinsynem. Nic dziwnego. Wyglądał jak rasowy sukinsyn.
- Długo kazałeś na siebie czekać Błochin. – rzucił przez zęby, strzepując mokry od deszczu parasol. Borys przemilczał.
- Nie wiem, czy już wiesz, ale Lew Montowy nie żyje. Spłynęła już po tobie pierwsza fala szoku? – okulary przeciwsłoneczne, które sterczałyby na nosie eleganta nawet podczas burzy gradowej, błysnęły złowieszczo – Tak? Doskonale, słuchaj mnie teraz. Podjedziesz pod apartament Iljuszyna i weźmiesz go tam gdzie sobie zażyczy. No! – palec wskazujący uniósł w górę, aż błysnął posrebrzany sygnet – Tylko bez pytań, jesteś tylko kierowcą. Za to ci płacimy. Do czasu kiedy nie znajdziemy kogoś za Nadjednego, pracujesz w pojedynkę. Nie martw się, policzymy ci nadgodziny. Wyobrażasz sobie, że Nadjedny nie może przyjechać, bo sam ma siostrę w szpitalu? Ironia, co? Niestety dla was, albo jesteście wszędzie albo nigdzie – Sasza wyjął z ust papierosa i wdepnął go w ziemię. W jego dłoni ni stąd ni zowąd pojawiły się kluczyki.
- Bierzesz nowego. – głową wskazał którąś z limuzyn – Na co jeszcze czekasz? Na oklaski? Ruchy Błochin, ruchy!

Borys z wrodzoną obojętnością obserwował jak Protojew wychodzi, wcześniej otworzywszy parasol. Ten typ miał na twarzy celownik. Błochin westchnął cicho, po czym ruszył w kierunku którejś z lśniących limuzyn. Przypomniał sobie utwór, który towarzyszył mu przy robieniu kanapek. Ya soldat…

Nie minęło dziesięć minut kiedy Borys płynnie wjechał w ulicę, prowadzącą do apartamentu rządowego Michaiła Iljuszyna. Przed wejściem aż roiło się od dziennikarzy. Biegali jak szaleni, wymachując w deszczu kartkami papieru, parasolami i mikrofonami. Borys zamyślił się… Z osłupienia wyrwał go dopiero odgłos otwieranych drzwi. W akompaniamencie skrzypienia skórzanych foteli do środka limuzyny wtłoczył się przywódca „Naszej Rosji” i jego najbliższy współpracownik. Kierowca odwrócił się do nich i grzecznie skinął głową.
- Dokąd jedziemy? – spytał. W okularach Rafała Gregorczyka, pierwszego i ostatniego Polaka w ekipie „Naszej Rosji”, Borys zobaczył swe zmęczone spojrzenie. Nie wiedzieć czemu nasunęło mu się porównanie, że jeśli Michaił Iljuszyn jest drogim Mercedesem, on sam, Borys Błochin, jest tylko starą Wołgą…

Szpital Moskiewski.

Paula przygniatano do pleców jakiegoś mężczyzny. Starał się jak mógł przepchnąć przez nawałnicę swych kumpli po fachu, ale przeszkadzały mu w tym dwie rzeczy. Po pierwsze każdy z nich pragnął dostać się do środka równie mocno, jeśli nie mocniej, co on. Po drugie Paul był lekko wstawiony i mimo usilnych prób zachowania względnej równowagi, nie przychodziło mu to łatwo. Plecy wysokiego dziennikarza były mokre od ulewy, ale Rytter nie zwracał na to większej uwagi, nawet mimo to, że ściśle przylegał do nich twarzą. Sam przemoczony był do suchej nitki, ale czego nie robi się dla reportażu swojego życia… Pietia obiecał, że poczeka w samochodzie, ale Paul nie zdziwiłby się, gdyby odjechał w siną dal. Już z powierzchownych obserwacji wynikało, że samo dopchanie się do wnętrza szpitala potrwa co najmniej pół godziny, nie mówiąc o tym, co dziać się będzie w środku. O tym Paul wolał nawet nie myśleć. Wokół panował straszny zgiełk. Rytter i tak był już wystarczająco wdzięczny przyjacielowi, że zdecydował się go podwieźć. Paul niejednokrotnie przekonał się już, że Rosjanie nie należą do uczynnych ludzi, ale jak dotąd Pietia nie zawiódł go jeszcze ani razu. Paula dopadł nagle dziwna refleksja, że gdy całymi dnami czeka by coś ciekawego zaczęło się dziać w Moskwie robi to bezskutecznie, a gdy znajduje jedyny wieczór do poświęcenia na upicie się z barmanem, trafia się coś takiego. Cóż… Nikt, a już na pewno nie szef, nie mówił, że w Rosji będzie lekko, łatwo i przyjemnie.
- Hej! Depczesz mnie! – syknął nagle któryś z przepychających się. Paul natychmiast spojrzał na swoje ubłocone adidasy. Faktycznie stał na jakimś eleganckim przedstawicielu skórzanego trzewika. Ostrożnie cofnął stopę. Syczącym dziennikarzem okazał się być młody, łysy mężczyzna, mimo chaosu dłubiący coś w swoim pagerze. Raz jeszcze spojrzał na Paula spode łba, po czym został poniesiony do przodu razem z falą ludzi. Po chwili wrócił razem z tą samą.
- Kawał gówna, co? – odezwał się, chowając pager do kieszeni i walcząc bark w bark z jakimś masywnym operatorem kamery – Podobno nie wpuszczają bez przepustek. Zajebiście… Nie mam swojej. Jak po tym wszystkim mnie nie wpuszczą, to wchodzę przez okno… - stwierdził rezolutnie. Operator kamery wygrał rywalizację, gdyż przesunął się o jedno miejsce wprzód. Łysy dziennikarz został natomiast w tyle.
- Kurwa! - usłyszał jeszcze Paul, po czym runął razem z masa ludzi przed siebie. Ocierając się o ścianę został wypchnięty do przedsionka. Ledwo złapał oddech, a wyrzucony został jeszcze dalej. Aż do bramki, przy której stacjonowali rządowi ochroniarze. Pięciu barczystych osiłków przetrząsało właśnie jakiegoś szczurowatego reportera. Paul przełknął ślinę. Smakowała niedawnym drinkiem. Dłonią zanurkował do kieszeni w nerwowych poszukiwaniach przepustki. Gumy do żucia, jakieś papiery, puste opakowanie po aspirynie… Gumy do żucia, jakieś papiery, puste opakowanie po aspirynie… Gumy do żucia, długopis, jakieś papiery, puste opakowanie po aspirynie… Gumy do żucia, długopis, jakieś papiery, parę drobnych, opakowanie po aspirynie… Paul Rytter w kieszeniach miał dosłownie wszystko.
- Następny proszę. – zaprosił do siebie z, nie pasującą zupełnie do postury, elokwencją jeden z ochroniarzy. Wyruszono do niego jak z armaty, ale wyglądało na to, że to właśnie Paul jest pierwszy.

Istny wyścig szczurów.
 
__________________
Wiejski filozof.
M.M jest offline