Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-05-2008, 23:24   #3
merill
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Atlanta okazała się ruiną… Leżał na wzgórzu półtora kilometra za miastem, obserwując przez lornetkę osmalone pożarami ruiny… pięknego niegdyś miasta. Po drodze widział już niejedno… Wojna okazała się straszna… droga w głąb kraju coraz mocniej go o tym przekonywała… Nie mógł zapomnieć kolumny uchodźców z północy… obszarpani… wycieńczeni… głodni… rozdał im prawie wszystkie zapasy żywności, sobie zostawiając tylko żelazne racje. Skierował ich do obozu F.E.M.A. na wybrzeżu… do teraz nie mógł wyrzucić z głowy widoku matki niosącej martwego noworodka… dziecko całe było poparzone… widać zbyt długo przebywali w obszarze skażonym radiacją… a młody organizm dziecka nie zniósł takiej próby.

Wykonał podstawowe czynności i … zostawił ich… musiał odejść… ich widok napawał go strasznym żalem… a miał rozkazy do wykonania. W małym miasteczku, ledwo muśniętym radioaktywnym pyłem – przynajmniej tak wskazywał licznik Geigera - nie znalazł żywej duszy… za to znalazł stos ciał na rynku, będącym centrum miasteczka. Odór i smród zwiastowały makabryczny widok… Ci ludzie popełnili zbiorowe samobójstwo!!! Oddalił się pospiesznie z tego tchnącego tragedią miejsca. Znalazł trochę konserw w sklepie spożywczym… obszukał sklep z bronią, ale ten był obszabrowany z amunicji, nieliczne sztuki broni jakie znalazł ukrył w piwnicy i zamaskował, tak by nie wpadła w niepowołane ręce.

*****

Żelbetowe szkielety wysokich niegdyś wieżowców sterczały teraz w niebo osmalonymi kikutami zbrojeń, stropów i filarów. Ogołocone ze swej niegdysiejszej świetności… straszyły swoim widokiem, niczym kły dzikiej bestii chcące odgryźć kawał szarości nieba. Ulice zawalone były różnymi gruzami, sfałdowanym od wybuchu asfaltem… głowica termojądrowa nie uderzyła w ziemię… nie… ona wybuchła w powietrzu jakieś 400 metrów nad miastem… skażenie było mniejsze, ale efekt niszczycielski o niebo większy. Teraz Thimothy oglądał jego skutki.

Po pół-dniowej obserwacji stwierdził brak oznak życia w ruinach. Przepatrywał nawet teren w podczerwieni, ale nie znalazł nic oprócz maleńkich plamek ciepła. „Szczury. Te sukinsyny zawsze przeżyją” – pomyślał z niesmakiem. Skierował quada w kierunku miasta… omijając porzucone na autostradzie wylotowej samochody. Trasa w kierunku Chattanooga była całkowicie zastawiona wrakami aut… widać ludność została zastana przez śmierć w najmniej oczekiwanym momencie. Bomby spadły ponoć popołudniu – „przynajmniej tak mówili uchodźcy z obozu” – przypomniał sobie… „ludzie wracali z pracy, nic dziwnego, że tu leży tyle złomu”. Nie przeszukiwał wraków, bał się tego co mógłby w nich znaleźć.

*****

Miejsce gdzie stał jego rodzinny dom to teraz była wypalona dziura w ziemi. Ich posiadłość znajdowała się raczej w obrębie starówki Atlanty… fala uderzeniowa była nie ubłagalna. Potężny pęd rozgrzanego do temperatury sześciu tysięcy stopni Celsjusza powietrza, niszczył wszystko na swojej drodze. Przechadzał się zrezygnowany, pod jego stopami chrzęścił gruz ze ścian jego domu rodzinnego, po jego policzku spłynęła jedna łza, znacząc na zakurzonej twarzy znak żalu i bólu. Gdzieś wśród śmieci mignęła mu ramka ze zdjęciem… drżącymi rękami podniósł oprawioną fotografię… szkło trochę się nadtopiło w skutek wysokiej temperatury… ale sama fotka była jeszcze wyraźna: rodzice… dziadkowie i on, wtedy był jeszcze małym brzdącem, nigdy nie lubił tej fotografii, ale teraz wydała się mu bezcenną pamiątką. Nie miał tu już czego szukać… ich los był mu znany…miał tylko nadzieję, że nie cierpieli.

*****

Znalazł sobie placówkę obserwacyjną niedaleko ruin jakiegoś centrum handlowego. Obszukał teren czy jest bezpieczny, zamaskował quada między zwałami gruzów, a sam ze snajperką i M4 zasadził się między pozostałościami jakiejś kamienicy. Ghilli, teraz upstrzone szaro-burymi plamami, posypana gruzem i piachem, doskonale pozwalała mu wtopić się w otoczenie. Dobrego snajpera trudno wykryć, a on był najlepszym strzelcem w całej jego kompanii Rangersów. Postanowił zostać tu kilka dni, by ostatecznie przekonać się czy nikogo nie ma w ruinach miasta. Nie dane mu było długo czekać.

*****

Obserwował przedpole gruzów przez lunetę M 24 słońce grzało niemiłosiernie… a pot lał się ze skroni. Nagle mignęła mu jakaś ubrana w czerwień postać…”To nie możliwe, to pewnie jakaś łopocząca na wietrze szmata” – pomyślał. W wizjerze celownika biegła ku niemu mała, ubrana w czerwoną sukieneczką dziewczynka. „Ja chyba śnię do cholery” – spojrzał jeszcze raz. Seria z karabinu otrzeźwiła go…”Co ciężkiej cholery?” Dziewczynka upadła… ale ruszała się na ziemi…”Żyje” – odetchnął z ulgą. Przeczesywał teren skąd padły strzały… kiedy dojrzał strzelca nie mógł wierzyć własnym oczom … „George…?” – kumpel z oddziału, razem z nim i wieloma innymi został wysłany na rekonesans. Tyle, że jego celem były stany północne Kentucky i Wschodnia Wirginia, a nie Georgia.

Przyłożył rękę do spustu… powietrze rozdarł huk strzału… skała metr od drugiego Rangersa rozprysła się na kawałki. Dotknął słuchawki radia w uchu i wywołał go przez radio: - „Hermes” tu „Alfa Beta Bravo”, tu „Alfa Beta Bravo” czy mnie słyszysz? Wstrzymaj ogień!!! To cywil Powtarzam to cywil! – odpowiedziały mu tylko niezrozumiałe pomruki i warczenie.

„Skurwiel ją zastrzeli” – przemknęło mu przez myśl. Mała jak na upartego wstała i zaczęła biec wprost na jego pozycję. Nie miał zielonego pojęcia skąd wiedziała gdzie jest. George za jej plecami wyraźnie przyspieszył kroku, cały czas trzymając swój karabin szturmowy w pozycji strzeleckiej. Nie zastanawiał się długo. Był od niego jakieś trzysta metrów… pestka… Przymierzył… celował w rękę trzymającą karabin… nie chciał go zabijać… strzał w głowę równałby się śmierć… a na klatce piersiowej na pewno miał kamizelkę taktyczną. Znów ciche dotąd ruiny Atlanty rozdarci huk opuszczania przez nabój 7.62 milimetra lufy karabinu snajperskiego. Wrogi Rangers przewrócił się… wypuszczając broń i wyjąc z bólu.

Zerwał się ze swojej pozycji, przerzucił M 24 na plecy, a z ziemi podniósł karabin M4. Odbezpieczył broń i schylony przemykał między ruinami w kierunku dziewczynki.


*****

Dziewczynka nie myśląc wiele wpadła w objęcia Thimotiego, szlochając i pociągając swoim
małym noskiem. Cała trzęsąc się złapała żołnierza za rękę i wychrypiała niewyraźnie. – Musimy stąd uciekać jak najszybciej! To zaraz wstanie! – Tym samy z całej siły pociągnęła
Rangersa w przeciwnym kierunku od zwijającego się towarzysza. Musiał przyznać, że Mała miała krzepę. Nie mógł jednak zostawić tak po prostu Georga.

-Nie idź tam, to pułapka! – Krzyczała Mała, ale na niewiele się to zdało. Thimoty trzymając
na muszce rannego zbliżał się do niego powoli.

- Zostań tu i nie ruszaj się Mała… zaraz po Ciebie wrócę i schyl głowę. Nie chcemy, żeby Ci się coś stało – popatrzył jej głęboko w oczy. Musiał przyznać że takiej dozy rezolucji i zdeterminowania nie widział jeszcze w oczach żadnego innego dziecka.

-Proszę niech pan tam nie idzie. – Usłyszał za sobą jeszcze cichutką, ostatnia próbę zatrzymania go. Nic z tego. Dystans między nim a rannym malał a dziwne uczucie strachu wkradło się do serca żołnierza. Z każdym krokiem stawało się coraz intensywniejsze i tylko opanowanie, jakie zdobył służąc w wojsku uratowało go przed ucieczką. George leżał na ziemi, zaciskając zęby w grymasie bólu, ściskał jednocześnie krwawiącą ranę. Gdy Thimoty był zaledwie kilkadziesiąt metrów od niego, ranny nagle zesztywniał i dziwnymi nie do końca skoordynowanymi ruchami poderwał się na równe nogi. Jego wygląd przywoływał wspomnienia filmów o żywych trupach. Ku swojemu przerażeniu Rangers z takiej odległości zdołał dostrzec, że oczy Georga świeciły się dziwnym zielonkawym światłem.
-Niech pan ucieka! – Krzyknęła z oddali ocalała a na dźwięk jej głosu do niedawna leżący na ziemi ranny zaczął biec prosto na Thimotiego.

*****

- Oż ty w mordę! – patrzył z zaskoczeniem na podnoszącego się z ziemi towarzysza broni. – Coś tu kurwa jest grubo nie tak… nikt nie podnosi się z ziemi po trafieniu 7.62 mm – myślał gorączkowo. To raczej nie był George…

Wycofał się kilkanaście metrów i ukrył do połowy za wyłomem skalnym. Biegnący pokracznie ranny żołnierz zmierzał systematycznie w jego stronę.

Przeładował granatnik podlufowy, pocisk 40 mm z głowicą zapalającą pomknął w kierunku wroga. Przez chwilę wszystko wokół wrogiego Rangersa zapłonęło żywym ogniem w wyniku reakcji białego fosforu. Timothy dla pewności trzymał broń cały czas wycelowaną w obłok płomieni… czekając czy nic więcej się z niego nie wynurzy…
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline