Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-11-2004, 14:03   #1
Merlin222
 
Reputacja: 1 Merlin222 ma wyłączoną reputację
KOLIDRIAN - opowiadanie fantazy

Oto moje pierwsze opowiadanko opowiadające o losach Kolidriana przemierzającego Krynn. Mam nadzieję że wam się spodoba. Wszelkie komentarze mile widziane.

[center:3b888dab04]Kolidrian


Rozdział 1

Zawsze to samo[/center:3b888dab04]


- Co za psia pogoda. Trzy dni pod rząd leje jak z cebra! Jak tak dalej pójdzie to cały towar mi zamoknie! Przez ten przeklęty deszcz, targ znowu będzie świecił pustkami, a za zarobione pieniądze będę sobie mógł co najwyżej kupić używane trzewiki!
W takim oto pogodnym nastroju, kupiec Oldred Weils podążał drogą prowadzącą do Haven. Poruszał się powoli, gdyż po tak ulewnym deszczu ścieżka zamieniła się w potok błota, szlamu i kamieni. Jego dwa wierzchowce z wielkim trudem poruszały się metr za metrem do przodu, ciągnąc za sobą wóz wyładowany po brzegi różnego rodzaju suknami i odzieżą. Gdy pierwszy raz, rok temu Oldred wyruszył do Haven, aby wystawić swe wyroby na lokalnym targu, wrócił do domu z taką ilością złota, klejnotów i stali, że przez kolejny rok mógł sobie pozwolić na wystawne życie oraz zatrudnienie dwóch pomocników w swoim zakładzie. Wtedy jednak pogoda dopisywała kupcom. Kolejne wizyty Weilsa nie były tak pomyślne jak pierwsza. Mogłoby się wydawać, iż bogowie weszli w zmowę i zawarli pakt, że będą utrudniać mu życie tak skutecznie, aż wreszcie porzuci swą profesję i skończy jako żebrak, tudzież w najlepszym wypadku jako stajenny w jakimś podrzędnym zajeździe. Za każdym razem gdy wyruszał w podróż, na niebie pojawiały się ciemne i złowieszcze chmury, z których strumieniami lała się woda. Oczywiście taka pogoda utrzymywała się przez cały okres jego nieobecności w domu. Natomiast gdy tylko wracał i przekraczał próg swego domu, chmury jak za dotknięciem magicznej różczka znikały, a na niebie pojawiało się piękne, ciepłe słońce, które zalewało całą okolicę przyjemnym złocistym blaskiem. W takich chwilach twarz Oldreda także coś zalewało i z całą pewnością nie był to słoneczny blask. Jego pulchna twarz zmieniała wtedy kolory od blado-żółtego, przez pomarańcz, purpurę na krwistej czerwieni kończąc. Zatrzaskiwał w tedy z niezwykłym impetem drzwi, zasłaniał okna i nie wychodził z domu, dopóki słońce nie schowało się daleko za horyzontem. Gdy poczuł, że złośliwa złota kula nie wisi już na niebie i nie zamierza z niego dłużej drwić, ruszał szybkim krokiem do swej ulubionej tawerny „Pod dziewiątą chmurką”, gdzie topił swe smutki do wczesnych rannych godzin.
Gdy tak powoli podążał traktem, nagle coś zgrzytnęło, chrupnęło. Zaniepokojony Oldred rozejrzał się wkoło, aby sprawdzić co mogło wydać z siebie takie dźwięki. Niczego nie dostrzegł. Gdy już miał zamiar puścić owe odgłosy w niepamięć, po raz kolejny usłyszał owe zgrzytnięcie.
- Co do... – Oldred nie zdążył nawet skończyć zdania gdy nagle całym swym ciężarem sfrunął z wozu i uderzył o grząski grunt. Gdy już otrząsnął się z szoku i rozejrzał dookoła, ujrzał to, czego obawiał się najbardziej. Koło od wozu nie wytrzymało ciężaru i ciężkiej przeprawy przez błoto. Pękło na idealne dwie połówki, a cały tył wozu ugrzązł w szlamie. – Boska Shinare, dlaczego mi to robisz!! Czy naprawdę zbyt wiele żądam prosząc cię o sprzyjającą pogodę i bezpieczną podróż!
- Potrzebujesz panie pomocy?
- Co? Kto?
Oldred nerwowo rozejrzał się wokół siebie, próbując zlokalizować kto wypowiedział te słowa. W pierwszej chwili zląkł się, że to sam Shinare przybył aby ukarać go za bluźnierstwa. Natychmiast uspokoił się gdy zobaczył małą, zakapturzoną postać, która właśnie wyszła zza wozu.
- Pytam Panie czy nie potrzebujesz pomocy?
- Pomoc..Tak..Ja...Mój wóz....ta przeklęta pogoda..i..
- Rozumiem. – powiedział nieznajomy, podnosząc prawą dłoń aby uspokoić kupca – Zrobię co w mojej mocy aby umożliwić ci dalszą podróż tak szybko jak tylko będzie to możliwe.
- Dziękuję ci drogi przyjacielu, lecz obawiam się, że mój wóz jest za ciężki i nawet we dwóch nie damy rady go naprawić bez pomocy kowala. Poza tym, przy twoim wzroście i posturze chłopczyku, obawiam się, że twa pomoc na niewiele się mi przyda. Mieszasz gdzieś w pobliżu? Może mógłbyś przyprowadzić twego ojca lub starszych braci, którzy by byli chętni mi pomóc. Naturalnie sowicie wynagrodzę im ich trud i fatygę.
Nieznajomy uśmiechnął się tylko lekko, po czym spojrzał na wóz i powiedział – Mój ojciec umarł wiele lat temu, a matka żyje daleko stąd. Jednak myślę, iż ich pomoc nie będzie konieczna.
- Czyżby? – Oldreda zdziwiła i jednocześnie zaniepokoiła pewność siebie tego drobnego człowieczka. –Wybacz młodzieńcze, ale szczerze wątpię abyś był w stanie mi pomóc. Widzę, że masz dobre serce i szczere chęci i na pewno, gdy wyrośniesz na silnego i prawego mężczyznę. A teraz, wybacz mi, ale muszę zająć się moim towarem zanim całkowicie ulegnie zniszczeniu.
Oldred odwrócił się od nieznajomego i zajął się dokładnymi oględzinami wozu. Tymczasem młodzieniec, zignorowawszy zupełnie słowa kupca, stanął tuż za wozem, wyjął z jednej ze swych licznych toreb małą książeczkę, i zaczął po cichu recytować słowa w niej zapisane. Oldred, gdy tylko spostrzegł, że nieznajomy zaczyna używać języka magii, poderwał się na równe nogi. Przez umysł przebiegła mu myśl, że nieznajomy poczuł się dotknięty jego lekceważącym tonem i teraz pragnie się zemścić. Biedak już miał rzucić się do ucieczki, gdy nagle dostrzegł, że zaklęcie, które rzucał przybysz, wcale nie było skierowane w jego kierunku. Przez gęstą zasłonę deszczu i mgły dostrzegł, jak trzy pobliskie dęby zaczynają jarzyć się jasnym światłem. Na początku blask był ledwie dostrzegalny, po czym delikatna żółta poświata zaczynała świecić coraz mocniej i mocniej, aż zmieniła się w piękną łunę białego blasku, który okalał drzewa.
- Chodźcie moi drodzy przyjaciele. Ten człowiek potrzebuje waszej pomocy.
Po tych słowach, trzy potężne dęby, niczym żywe, ruszyły powolnym krokiem w kierunku wozu. Dwa z nich stanęły po obu stronach pojazdu i oplatając wokół niego swe gałęzie, jednocześnie uniosły go w górę. W tym samym czasie, nieznajomy wyrecytował kolejne zaklęcie, które sprawiło, iż, koło, które jeszcze przed chwilą leżało przełamane na dwie części, scaliło się w całość. Wtedy to trzeci dąb podniósł je i przymocował na odpowiednim miejscu. Gdy wóz został już naprawiony, drzewa delikatnie postawiły go na ziemi, po czym ruszył z powrotem w stronę lasu, aby tam ponownie zająć swe miejsce w leśnym królestwie.
– Dzięki wam potężni Panowie lasu! Niech Chislev ma was w swej opiece i wynagrodzi wam wasz trud! – powiedział czarodziej, gdy drzewa zapuszczały z powrotem swe korzenie w grząskiej ziemi.
Blask wokół drzew zaczął blednąć, po czym zanikł zupełnie, a drzewa na powrót pogrążyły się w ciemnościach i wiecznym śnie.
Oldred jeszcze przez długi czas stał nieruchomo na deszczu z otwartymi ustami, pogrążony w szoku i jednoczesnym podziwie. Stałby tak pewnie jeszcze przez długi czas, gdyby nieznajomy nie przemówił.
- Mówiłem, że pomoc nie będzie potrzebna. – tu nieznajomy uśmiechnął się, spojrzał na las i dodał – Przynajmniej nie pomoc mojej rodziny ani kowala.
Oldred przeniósł swój osłupiały wzrok z drzew, które jeszcze przed chwilą swobodnie kroczyły po trakcie, na drobniutkiego człowieczka. Nawet teraz nie mógł w pełni ogarnąć tego, co się właśnie mu przytrafiło.
- Wybacz Paniczu, że powątpiewałem w twe umiejętności! Nie miałem pojęcia, że jesteś magiem! – Był naprawdę wdzięczny za pomoc i wiedział, że bez niej byłby prawdopodobnie zmuszony porzucić swój cenny ładunek i ruszyć w poszukiwaniu pomocy do najbliższej wioski, ale nieznajomy był przecież magiem. A wszyscy rozsądni ludzie wiedzą, że takim jak on nie można ufać. Nigdy nie wiadomo kiedy postanowią poćwiczyć na tobie jedno ze swych nowych zaklęć. Idąc tym tokiem myślenia, Oldred postanowił szybko podziękować nieznajomemu i czym prędzej ruszyć w dalszą drogę. – Jeszcze raz dziękuję ci z całego serca Panie...
- Kolidrian. Na imię mi Kolidrian.
- A więc dzięki ci Panie Kolidrianie. Chętnie bym jeszcze z tobą pogawędził, lecz obawiam się, iż jeśli szybko nie dowiozę towaru w bezpieczne i przede wszystkim suche miejsce, to nie będę miał czym handlować na targu w Haven. Jeśli więc pozwolisz udam się teraz w dalszą podróż. – Oldred już zaczął gramolić się na swój wóz, gdy poczuł, że sposób w jaki odprawił swego dobroczyńcę był wręcz karygodny. Ponownie zwrócił się twarzą do Kolidriana. – Przyjmij proszę w ramach mej wdzięczności ten mieszek stalowych monet. Wiem, że nie jest ich wiele, lecz na razie jest to wszystko co mogę ci dać. Jednak jeśli w najbliższym czasie będziesz przebywał w Haven, to koniecznie musisz zgłosić się na moje stoisko. Wtedy w należyty sposób się odwdzięczę.
- Dziękuję ci zacny Panie za twe zaproszenie i wynagrodzenie, ale nie będzie to konieczne. Nie chcę cię dłużej zatrzymywać. Zresztą, ja także muszę udać się już w dalszą drogę.
- Ależ ja nie proszę. Ja nalegam! Proszę – Oldred chciał mieć to już za sobą i jak najszybciej uciec z tego miejsca, które z każdą chwilą przyprawiało go o coraz większe dreszcze – Proszę przyjmij sakiewkę!
Oldred wyciągnął rękę z sakwą w kierunku Kolidriana. Ten jednak nadal nie zamierzał przyjąć zapłaty, chowając dłonie w rękawach płaszcza. Mocno poirytowany już kupiec, chwycił maga za nadgarstek i wręcz wyszarpnął dłoń czarodzieja z rękawa i wcisnął sakiewkę mocna w jego dłoń.
- Słodki Paladinie! – wyszeptał Oldred. – Cóż to za demon!
Nagle obu podróżników uderzył silny podmuch wiatru, który zdmuchnął Kaptur z głowy Kolidriana i odsłonił jego twarz.
- Goblin!
Oldred nigdy nie należał do osób, które uwielbiają jakikolwiek wysiłek fizyczny, a wśród mieszkańców swej wioski uważany był za dość pulchnego, leniwego i flegmatycznego człowieka. Jakże wielce byliby zaskoczeni widząc swego sąsiada wskakującego na wóz z prędkością huraganu i pędzącego swe dwa wierzchowce z taką pasją, jak gdyby brał udział w wyścigu zaprzęgów.
Nie zważając na nic, kupiec ruszył pełnym pędem po błotnistym trakcie, pozostawiając Kolidriana daleko w tyle. Ruszył z taką gwałtownością, że błoto spod kół jego wozu podskoczyło na wysokość trzech stóp, po czym większość szlamu wylądowała z głośnym chlupnięciem na Kolidrianie.
- Zawsze to samo. – Powiedział z westchnieniem do siebie, po czym strzepał z siebie większość błota i ruszył w dalszą drogę. Już niedługo będzie mógł odpocząć w swej ulubionej gospodzie w Solace. Był to właściwie jedyna gospoda na całym Ansalonie, w której mógł w spokoju coś zjeść i się napić, nie obawiając się o swoje zdrowie i życie. Otik zawsze traktował go w przyjacielski sposób, jak zresztą każdego innego klienta.
Był późny wieczór, gdy Oldred dotarł wreszcie do Haven. Deszcz nadal padał, ale już mniej intensywnie niż przed kilkoma godzinami. Z wielką ulgą kupiec minął bramy miasta. Gdy zabezpieczył już swój towar i zadbał o to by należycie zajęto się jego wierzchowcami, podążył w kierunku najbliższej tawerny, gdzie po kilku pucharach wina zapomniał o wydarzeniach w lesie.



[center:3b888dab04]Rozdział 2

Dziwne ścieżki miłości[/center:3b888dab04]

Podróż po błotnistej drodze nie sprawiała Kolidrianowi większych trudności. Jedynie silny, zimny wiatr czasami przyprawiał go o dreszcz i od czasu do czasu zmuszał do zatrzymania się w celu utrzymania równowagi. Ślady błota, które jeszcze kilka godzin temu pokrywały cały jego płaszcz, zniknęły już niemal zupełnie, zmyte strugami nieustannie padającego deszczu.
- Przydałaby się mi teraz Deszczoosłaniającapółkula Tina – westchną z nostalgią, ocierając twarz z wody, która zalewała mu oczy.
Tin był gnomem zamieszkującym Górę Nieważne, a zarazem najlepszym i właściwie jedynym przyjacielem Kolidriana. Był niezwykle utalentowanym wynalazcą i co najważniejsze, większość jego wynalazków rzeczywiście działała! Oczywiście miały one swoje drobne mankamenty, lecz ogólnie działały bez zarzutów. Deszczoosłaniającapółkula była właśnie jednym z wynalazków Tina. Była to półkula o średnicy około dwóch stóp, wydrążona od wewnątrz, i pokryta z wierzchu skórą z wydry. Dodatkowo, skóra była zabezpieczona żywicą, aby pod wpływem mocnego i długotrwałego deszczu nie przeciekała. Jednak jak każdy wynalazek Tina, również Deszczoosłoniającapółkula miała swoje wady. Potrzeba było dwóch rąk by ją utrzymać nad głową. Wtedy dłonie narażone były na zimno i deszcz, a po dłuższym marszu ręce użytkownika były zmęczone i obolałe. Tin próbował rozwiązać ten problem instalując w samym środku dna obręcz, którą zakładano na głowę. Odciążało to ręce jednak Kolidrian zauważył, iż nie sposób jest poruszać się z czymś takim na głowie, gdyż noszący nie jest w stanie dostrzec gdzie idzie, i że rozsądną rzeczą byłoby wycięcie prostokątnej dziury na poziomie oczu, którą potem przykryłoby się przezroczystą błoną. W ten oto sposób jednocześnie odciążałoby to ręce i nie zasłaniało pola widzenia. Tin natychmiast wprowadził do swojego projektu poprawki, a jego wynalazek po dziś dzień jest chętnie używany przez gnomów, którzy z różnych powodów musieli opuścić górę.
Kolidrian nie widział już swego przyjaciela ponad dwa lata i zdążył już zatęsknić za ciepłem domowego ogniska i troskliwym głosem matki.
Matka. Niektórzy twierdzili, iż była najpiękniejszą gnomią kobietą jaka kiedykolwiek się urodziła. Jej długie, ciemne włosy i czarne jak Nuitari oczy sprawiały, iż ciągle otaczana była przez adoratorów. Jednak niewielu z nich mogło jej zaoferować to, czego tak bardzo pragnęła. Od najmłodszych lat chciał podróżować, opuścić górę i ruszyć w świat. Oczywiście dla większości jej rodaków, był to kompletny absurd i właściwie nikt nie traktował jej poważnie. Do czasu, aż pewnego dnia, do Góry Nieważne przybył pewien kender. Był to Kolidrien Lockpicker, który podczas swej podróży do północnego Ergoth postanowił odwiedzić Gnomią górę, o której cudach słyszał już całe mnóstwo opowieści. I faktycznie, góra wypełniona była po brzegi przeróżnymi machinami i urządzeniami. Od gigantycznych katapult służących do przemieszczania się między poziomami góry, do kociołka, który sam zaparzał zioła. Jednak największe wrażenie na Kolidrienie zrobił inny cud gnomiej rasy. Była to Tara.
Powiadają, że kender, którego pochłonęła gorączka podróżowania, nigdzie nie zagrzeje na długo miejsca. Kolidrien spędził w ojczyźnie Gnomów ponad pięć lat. Wtedy to postanowili, iż oboje ruszą w świat. Zaczęli od podróży do kenderówka, gdzie Tara miała poznać najbliższą rodzinę Kolidriena – która liczyła sobie około 300 członków, nie wliczając kuzynostwa. Tak oto przepełnieni radością i wzajemną fascynacją podróżowali po całym Krynnie, nie omijając żadnej wioski, nie cofając się przed żądnym niebezpieczeństwem i gromadząc w swych sakwach najpiękniejsze skarby świata, którymi chwalili się między sobą każdego wieczoru.
Jednak nie było im dane razem się zestarzeć. Pewnego dnia, gdy wędrowali przez przełęcze górskie, w drodze do Kenderówka, dostrzegli w oddali obozowisko Goblinów.
- Czy to ogry Kolidrienie?
- Nie Taro, ogry są o wiele większe i nie mają zielonej skóry. To gobliny. Jeszcze nigdy nie widziałaś goblina?
- Nie.
- No to najwyższy czas. – twarz Kolidriena wypełnił szeroki uśmiech ciągnący się od jednego ucha do drugo – chodź – chwycił Tarę za rękę i razem ruszyli w dół zbocza, w kierunku obozu.
Gdy dotarli już na sam dół, zbliżyli się na skraj lasu i obserwowali, jak na pobliskiej polanie gobliny leniwie wygrzewają się na słońcu.
- Ależonisąpaskudni! Popatrznatezębyiślepia! Poprostupaskudni. Tojużkrasnolud żlebowymawięcejwdziękuniżoni.
Kolidriena tak rozbawił ton, w jakim Tara wypowiedziała te słowa, że musiał zakryć usta ręką aby nie wybuchnąć głośnym śmiechem.
Nagle usłyszeli za plecami szelest liści. Już mieli się odwrócić by sprawdzić co wywołało ten dźwięk, gdy nagle, obrzydliwe, kostropate, zielone łapska chwyciły ich za kołnierze.
- Co my tu mamy. Para małych, wścibskich szkodników. Skoro jesteście aż tak ciekawi co słychać u naszego wodza, to czemu nie podejdziecie bliżej.
- Ależ nie chcielibyśmy sprawiać kłopotu. – Kolidrien uśmiechnął się najszczerzej jak tylko potrafił. – Na pewno macie pełne ręce roboty, więc jeśli zachciałbyś nas puścić...
- Ależ ja NALEGAM.
Nie mając większego wyboru, Tara i Kolidrien zostali zaciągnięci przez goblina do obozowiska.
- Akar, ty durniu! Miałeś upolować jakąś zwierzynę a nie złapać dwa szczury! Co to za jedni!
- Szpiedzy. Co z nimi zrobimy?
Oba gobliny zmierzyły wzrokiem swych więźniów.
- Ten pstrokaty konus nie jest nam potrzebny. Zabij go. Natomiast z tobą moja panienko planuję spędzić bardzo miłe chwile.
- Zostaw ją ty paskudna ropucho – krzyknął Kolidrien, który właśnie wyślizgnął się z zaciśniętej, szponiastej łapy Akara, i uzbrojony w mały nożyk rzucił się w kierunku drugiego goblina. Ten jednak szybko spostrzegł, co się dzieje. Zrobił unik poczym błyskawicznie wyciągną sztylet, który trzymał za pasem i pchnął Kolidriena w prawy bok.
- No. To jedną sprawę mamy już z głowy.
Kolidrien powoli osunął się na kolana poczym padł na ziemię. Tara ugryzła Akara w rękę i jednym susem doskoczyła do swego umierającego kochanka.
- Kolidrien! Nie zostawiaj mnie!
- Taro przecież wiesz, że nigdy cię nie opuszczę. Rozstaniemy się tylko na chwilkę. Nie płacz. Przecież jeszcze się zobaczymy. Będę czekał na ciebie przy naszym ulubionym jeziorku, niedaleko Solace. Nie płacz. – jego usta powoli zaczynała wypełniać krew, która teraz sączyła się strumykiem po jego brodzie. - Zawsze zastanawiałem się jak to jest gdy się umiera. Świat po drugiej stronie musi być fascynujący, skoro podróż do niego można odbyć tylko raz...ciekawe...
Nic więcej nie powiedział.
- No moja droga. Już pożegnałaś się ze swoim kochasiem. Teraz czas abyś przywitała się z nowym.
Tara pogrążona w rozpaczy i będąca nadal w szoku, nawet nie zwróciła uwagi co się dzieje. Jedyne z czego zdawała sobie sprawę to fakt, że Kolidrien leżał martwy, a ona nie mogła nic na to poradzić. Potem poczuła tylko przeszywający ją wielokrotnie ból i smród goblina przygniatającego ją swoim cielskiem.
Matka nie lubiła opowiadać o wydarzeniach z tamtego dnia. Tylko raz opowiedziała synowi całą historię, ponieważ uważała, że powinien znać prawdę. Nie chciała go okłamywać. Poza tym musiała mu jakoś wytłumaczyć, dlaczego jego skóra ma zielony odcień, a ręce pokryte są grubą, szorstką i nieprzyjemną w dotyku skórą.
Kolidrian zawsze dziękował bogom, że nie odziedziczył po ojcu urody. Jedyną rzeczą którą otrzymał w spadku była ta paskudna, zielona skóra i szpiczaste uszy. To jednak wystarczało, aby większość napotykanych osób brała go za goblina, lub za jakąś pokraczną kreaturę.
Z opowieści matki dowiedział się także co stało się później z jego ojcem. Następnego dnia po całym zajściu, obóz został doszczętnie zniszczony przez szarżę rycerzy solamnijskich, którzy podążali tropem goblińskiego oddziału już od kilku tygodniu. Tara wróciła razem z rycerzami do Solamni, skąd udała się w podróż do Góry Nieważne. Tam urodziła i wychowała Kolidriana. Narodziny niemowlęcia wywołały ogólne poruszenie w całej gnomiej społeczności. Nie można było powiedzieć, że dziecko było paskudne, lub brzydkie. Ono było po prostu nie gnomie! Ale matka nie zwracała na to uwagi. Kochała syna całym sercem i zawsze powtarzała, że jego ojcem może i był goblin, lecz w jego sercu wciąż żyje duch Kolidriena, który oddał swe, życie by ich ratować. Stąd też wzięło się imię jakie nadała swemu jedynakowi, na cześć miłości swego życia.
Nagle ulewny deszcz przestał spływać po płaszczu Kolidriana. Zdumiewająca nagłość tego zjawiska wyrwała go z zmyślania i zmusiła do powrotu do rzeczywistości.
- Valeny. Powinienem się domyślić. – odetchnął głęboko i strzepał z siebie wodę, która nagromadziła się w różnych zakamarkach jego stroju.- Solace. Nareszcie. – szepnął z ulgą i pod osłoną potężnych drzew ruszył w kierunku osady.



[center:3b888dab04]Rozdział 3

Stary znajomy[/center:3b888dab04]
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy przez mrok Kolidrian mógł wyraźnie dostrzec światła i kontury pierwszych domów. Ciepły blask płynący z ich okien napawał go otuchą. Tu będzie mógł nareszcie odetchnąć w spokoju, tu nikt nie będzie się nad nim pastwić, tu nie prześladuje się uchodźców i cudzoziemców, tu...
- Ej konusie! Chodź tu! Pomóż mi wstać i to migiem!
Kolidriana tak zafascynowały światła miasta, że nawet nie zauważył ogromnego mężczyzny siedzącego tuż obok, pod drzewem. Teraz przeklinał w duchu swą lekkomyślność. Wiedział, że ta konfrontacja nie wyjdzie mu na dobre.
- Ogłuchłeś czy co! Wiesz kim ja jestem! Jam jest Ragnan największy wojow...- mężczyzna spróbował podnieść swe olbrzymie cielsko, lecz najwyraźniej było to zbyt trudne, i z takim samym impetem z jakim poderwał się z miejsca, runął w kałużę błota. Potem do uszu Kolidriana dobiegło głośne beknięcie, a nozdrza wypełnił smród krasnoludzkiej gorzały. Pomyślał, że najlepiej będzie jeśli po cichu ominie pijaczynę i jak najszybciej dotrze do miasta. Zresztą, gdy tamten wytrzeźwieje pewnie i tak nie będzie nic pamiętał, a już z całą pewnością nie będzie pamiętał, że jakiś „konus” odmówił mu pomocy.
- Tu jesteś zapijaczona mordo! Myślisz, że sprawia nam przyjemność bieganie po ciemnym lesie za tobą! Aran! Chodź tu! Znalazłem naszą kruszynę! – Nieznajomy, który właśnie wyłonił się z lasu niczym zjawa, z obrzydzeniem spojrzał na ubranie kompana, które pokryte było błotem, wymiocinami i bogowie wiedzą czym jeszcze. – Że też zawsze po pijaku zachciewa ci się wędrówek. I kto teraz pójdzie z nami wykonać zlecenie! Bo przecież chyba nie chcesz mi powiedzieć, że do północy wytrzeźwiejesz!
- Ciiiiiiii – wyszeptał Ragnan z rozkoszną niewinnością dziecka, przykładając swój duży paluch do ust. – Nie jesteśmy sami. – Mówiąc to machnął niezgrabnie głową w kierunku Kolidriana, który właśnie próbował przemknąć niezauważony pod osłoną drzew. – Wiesz, że on nawet nie raczył mi pomóc! Chciał mnie tu zostawić na pastwę losu i ...
- Zamknij się wreszcie! – Skarcił go ostro mężczyzna, który najwyraźniej intelektualistą w tej kompani, po czym zwrócił się do Kolidriana. – Czy to nie zbyt późna pora dla takiego małego chłopca aby sam wędrował w ciemnościach, daleko od domu? – mówiąc to, powolnym krokiem zbliżał się niego. – Obawiam się mój mały, że znalazłeś się w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiedniej porze. – spod płaszcza wysunęła się srebrna klinga pięknie zdobionego klejnotami sztyletu. – Bo widzisz, ja i moi dwaj przyjaciele nie lubimy, gdy ktoś wie ZA DUŻO. Ale nie obawiaj się, postaram załatwić się to szybko i bezboleśnie. – Po tych słowach na jego twarzy pojawił się złowieszczy uśmiech, który przyprawiłby o dreszcze nawet najodważniejszego wojownika. – Uwierz mi mały, mam w tym dużą wprawę.
Kolidrian stał jak sparaliżowany. Ogarnął go tak wielki strach, iż nie był w stanie przypomnieć sobie najprostszego zaklęcia! Był zmęczony, głodny i zziębnięty. Gdy zabójca był już prawie przy nim, Kolidrian oprzytomniał. W głowie zaświtała mu jedna jedyna myśl. Uciekać. Błyskawicznie zebrał w sobie wszystkie rezerwy energii jaka w nim jeszcze drzemała i rzucił się do ucieczki. Jego zwinne, drobne ciałko z łatwością przemknęło między wyciągniętymi rękami oprawcy. Teraz już miał tylko przed sobą ciemną drogę. Jedyne co musiał zrobić to biec, biec ile sił w nogach.
- A ty dokąd! – nagły entuzjazm Kolidriana zastąpiła rozpacz, gdy na jego drobnym karku zacisnęła się w silnym uścisku potężna ręka.
- A więc tak ma wyglądać moja śmierć? – szepnął do siebie w myślach. – Zasztyletowany na ciemnej drodze, tuż u bram miasta, które miało być jego ostoją.
- Lorian, musisz zaprzestać tych monologów, które zawsze musisz wygłaszać przed załatwieniem sprawy! Wierz mi, to jest naprawdę zbędne. – W tym momencie, mężczyzna cisnął Kolidriana niczym lalkę do stóp Loriana. – Kończ to. Mamy jeszcze wiele do zrobienia.
- Trzeba było nie uciekać. Teraz mogę już nie być taki miły.
Lorian zamachnął się prawą ręką, w której trzymał sztylet i pchnął go z niezwykłym impetem w serce Kolidriana. Kolidrian spodziewał się przeszywającego bólu, lecz nic takiego nie nastąpiło. Odważył się uchylić powieki, aby sprawdzić co ocaliło go od niechybnej śmierci. Lorian nadal stał pochylony nad nim, ze sztyletem w ręku, który zatrzymał się zaledwie kilka centymetrów przed jego ciałem. Żądzę krwi, którą uprzednio widział w oczach swego niedoszłego zabójcy, zastąpił teraz strach i kompletna dezorientacja.
- Kolidranie, tyle razy ci mówiłem żebyś nosił ze sobą eliksiry obronne. Nie mogę przecież ratować twojej skóry za każdym razem gdy wpakujesz się w jakieś tarapaty! Czy w ciągu tych pięciu lat jakie poświęciłem na twoją naukę nie nauczyłeś się niczego?
Znał ten głos. Było to już bardzo dawno temu, lecz jego ponowny dźwięk zabrzmiał tak znajomo i przyjaźnie, jakby Kolidrian słuchał go każdego dnia.
- Bernar? – Szepnął Kolidrian i spojrzał nieśmiale przez ramię swego kompletnie skamieniałego przeciwnika.
- A spodziewałeś się kogoś innego – uśmiechnął się, po czym spojrzał na dwóch innych zbirów, którzy chyba nie do końca potrafili pojąć co właśnie stało się z ich kolegą. – A co do was, szumowiny. Jeśli nie chcecie skończyć jak wasz kompan, to radzę oddalić się stąd jak najszybciej. I żebyście nigdy więcej nie odważyli się pokazać swoich parszywych twarzy w tej okolicy. Zrozumiano? Czy muszę użyć kolejnych ARGUMENTÓW aby was przekonać?
- Nie zacny Panie magu. Właśnie mieliśmy ruszyć w dalszą drogę. A to wcale nie był nasz kompan. Ledwie go znaliśmy. Właściwie to spotkaliśmy go dzisiejszego poranka. – Kompletnie rozdygotany i przerażony Aran schylił się, aby podnieść ciężkiego pijanego kolegę, który jak się po chwili okazało, wcale nie był już taki pijany. Strach podziałał na niego jak najlepszy środek na wytrzeźwienie. – Już znikamy Panie. A właściwie to nas tu przecież wcale nigdy nie było.
Po tych słowach, obaj mężczyźni oddalili się szybkim, aczkolwiek bardzo chwiejnym krokiem. Natomiast Kolidrian przywitał się z Bernarem i wraz z magiem o czerwonych szatach, ruszył szybkim krokiem w kierunku gospody „Ostatni Dom”.


[center:3b888dab04]Rozdział 4

Tin i jego życiowe zadanie[/center:3b888dab04]

Tego dnia w gospodzie nie było wielu gości. Większość rozsądnych ludzi wolała nie opuszczać swoich domów w tak paskudną pogodę. Właściwie, jedynymi klientami, oprócz Kolidriana i Bernara, byli dwaj drwale, którzy po ciężkim dniu pracy przyszli aby coś zjeść i rozgrzać się krasnoludzką gorzałką. Już od jakiegoś czasu, Otik przyjmował coraz mniej gości. Przypuszczał, że może to być spowodowane plotkami o bestiach, które atakowały wędrowców w tych stronach. Coraz częściej pojawiały się także w pobliżu gobliny i hobgobliny.
W gospodzie panowała atmosfera przytulnego półmroku. Gdzieniegdzie stały zapalone świece, a blask płynący z kominka ogarniał przyjemnym światłem całe pomieszczenie.
Mag zasiadł na wprost kominka i wyciągnął nogi daleko przed siebie aby ciepło ognia ogrzało jego kości i jednocześnie wysuszyło kompletnie przemoczone obuwie. Kolidrian zasiadł naprzeciw niego, w samym rogu gospody. Ukryty w cieniu przed wzrokiem innych, czuł się najbezpieczniej. Otik niezmiernie się ucieszył gdy w dwóch wędrowcach rozpoznał znajome twarze. Jak tylko usiedli, natychmiast przyniósł misę swych sławnych na całym Krynnie ziemniaków, potrawkę z jagnięcia oraz butelkę najlepszego wina jakie tylko znalazł w swej spiżarni. Przez dłuższy czas dwaj przyjaciele w milczeniu spożywali posiłek. Byli już tak głodni, że pochłaniali jedzenie olbrzymimi kęsami, i jeśli chcieliby cokolwiek powiedzieć mogłoby się to skończyć w wyjątkowo nieapetyczny sposób. Gdy najedli się wreszcie do syta, rozparli się wygodnie na krzesłach i popijając wino zaczęli wspominać dawne dzieje.
- A więc powiadasz, że handel zwojami nie idzie najlepiej. Czyżby niebyły dostatecznie dobre? – powiedział Berem, spoglądając na Kolidriana z przemiłym, żartobliwym uśmiechem na ustach.
- Są doskonałe. Ale sam wiesz o co im wszystkich chodzi. Popatrz tylko na mnie! Czy ja wyglądam jak godny zaufania, potężny mag? Dobrze, że mają do mnie przynajmniej tyle zaufania aby kupować zaklęcia odpędzające szczury, bo nie miałbym nawet za co kupić nawet kawałka suchego chleba.
- Więc może wrócisz do zawodu lokalnego wynalazcy? Całkiem nieźle ci to przecież wychodziło.
- Chyba chodziło ci o zawód lokalnego dziwoląga i wariata. To prawda w wynalazki były naprawdę niezłe. Jednak zapomniałeś chyba o tym, że nie sprzedałem ani jednego z nich. Ludziom brakuje wyobraźni i odwagi by wprowadzić jakieś zmiany w ich życiu. Nie oszukujmy się Bernar, ludzie nigdy nie będą ufać takiej małej „ropusze” jak ja.
- „Ropucha”?! – zaśmiał się Bernar – Tego to jeszcze nie słyszałem! Ludzie różnie już cię przezywali, ale muszę przyznać, że to już chyba szczyt ich możliwości. Chyba się tym nie przejąłeś? – zapytał z zatroskaniem.
- Nie, skąd. Już dawno się przyzwyczaiłem. Już od dziecka wszyscy dookoła nadawali mi nowe imiona. Nawet w domu sąsiedzi wołali na mnie odmieniec. Przecież to właśnie dlatego wysłali mnie do szkoły magii, a potem do ciebie na nauki.
- Całe szczęście, że to zrobili. Byłeś wspaniałym uczniem, jakiego nie miałem już od wielu lat! Zawsze wydawało mi się, że ktoś o twoim pochodzeniu, raczej nie powinien posiadać magicznych zdolności. Możesz mi wierzyć, że byłem niezmiernie zaskoczony, gdy na własne oczy zobaczyłem co potrafisz.
- Oh już przestań. Aż tak dobry znowu nie jestem. Sam wiesz, że nigdy nie zostanę potężnym magiem.
- Może i arcymagiem nie będziesz, ale na pewno przewyższasz umiejętnościami niejednego maga jakiego znam. Wierz mi lub nie, ale uważam, iż bogowie od twych najmłodszych lat patrzą na ciebie przychylnym okiem.
- Może i masz racje. Ostatecznie jeszcze przecież żyję – Kolidrian wyszczerzył wszystkie zęby w szerokim uśmiechu. – Twoje zdrowie, przyjacielu!
- A skoro już jesteśmy przy przyjaciołach. Nie tak dawno temu, konklawe wysłało mnie, abym zbadał sytuację w twojej ojczyźnie.
- ByłeśwGórzeNieważne?! – Zapytał radosnym i piskliwym głosem Kolidrian.
- Spokojnie, powoli. Nie tak szybko, bo nie rozumiem ani słowa! Widzę, że na samą myśl o Górze odzywa się w tobie gnomia natura! – mag roześmiał się głośno, co sprawiło, że zazwyczaj zielona twarz Kolidriana pokryła się ogromnymi, czerwonymi rumieńcami.
- Przepraszam mistrzu. Po prostu już dawno nie odwiedzałem domu.
- A powinieneś. Słyszałem, że Tin nareszcie zabrał się za prace nad swoim życiowym zadaniem. Podobno zabarykadował się u siebie w mieszkaniu i od dwóch tygodni tam siedzi. Wychodzi tylko w porze obiadowej aby coś zjeść w karczmie, po czym natychmiast wraca do pracy. Naprawdę uważam, że powinieneś go odwiedzić. Nie wspominając już o tym, że twoja matka także już się za tobą stęskniła.
- Pewnie jak zwykle masz rację. Szczerze powiedziawszy, ja także bardzo się już za nimi stęskniłem. Tak. Wrócę do domu! Z samego rana wyruszam w podróż. Nie masz przypadkiem ochoty iść ze mną.
- Ależ naturalnie, że pojedziemy razem!
- Pojedziemy? Masz tutaj konie?
- Eeee. Czy ja powiedziałem pojedziemy? O faktycznie. O jaka już późna godzina. Lepiej pójdę się położyć skoro jutro o świcie ruszamy w dalszą podróż. - Mag szybko poderwał się z krzesła, otulił się swoimi czerwonymi szatami i ruszył w kierunku swojego pokoju. – Tobie też radzę się położyć drogi przyjacielu. Jutro czeka nas dzień pełen emocji. – Mimo iż mag zachichotał dość cicho, Kolidrian usłyszał go. Znał ten śmiech i nie wróżył on nic dobrego.
Z samego rana, jeszcze przed wschodem słońca, Bernar wraz z Kolidrianem ruszyli w dalszą drogę. Ruszyli w kierunku jeziora Crystalmir, gdzie rzekomo Bernar miał spotkać się ze swoim przyjacielem, który wraz z nimi uda się w dalszą podróż.
- Pośpiesz się chłopcze. Nie chce aby mój przyjaciel musiał na nas czekać.
Słońce właśnie, leniwie wychylało się zza horyzontu gdy obaj podróżnicy dotarli na miejsce spotkania.
- Świetnie. Jesteśmy idealnie na czas. – odetchnął z ulgą Bernar.
Kolidrian był tak wykończony tym marszobiegiem, że rozsiadł się na trawie i z wielkim trudem próbując złapać oddech obserwował taflę jeziora. Było tak piękne jak opowiadała matka. Tego dnia nawet najmniejszy wietrzyk nie zakłócał spokoju wody. Cisza, która tutaj panowała była cudownie odprężająca i Kolidrian z wielkim trudem powstrzymał się aby nie zamknąć zupełnie oczu i nie uciąć sobie drzemki. Nagle Kolidrian poczuł lekki wietrzyk, który musnął jego twarz. Stopniowo jednak delikatny podmuch przybierał na sile. Kolidrian rozchylił przymrużone powieki. Jego oczom ukazał się tak wspaniały widok, że swym pięknem przyćmiewał wszystko, co młody wędrowiec widział dotychczas. W świetle porannego brzasku ujrzał wielkiego, złotego smoka, który właśnie lądował na tafli jeziora. Poranne promyki słońca odbijały się od jego łusek i wody na przemian, sprawiając wrażenie, że smok mieni się wszystkimi kolorami tęczy.
- Bernar czy TO jest ten twój przyjaciel.
- Oh czyżbym zapomniał wspomnieć, że to smok? - Uśmiech maga powiedział Kolidrianowi wszystko. Teraz dopiero dostrzegł, że mag chciał mu po prostu sprawić niespodziankę. – Chyba nie spodziewałeś się, że Par-Salian wyśle mnie w podróż pieszo!
- Czy on się nie utopi? Z tego co opowiadała mi matka, jezioro jest bardzo głębokie.
- Ależ skąd. Świt jest doskonałym pływakiem. Sam zresztą zobaczysz.- mag skinął głową w kierunku smoka – właśnie zaczyna nurkować.
Potężne zwierzę naprężyło szyję, uniosło łeb ku niebu i z niezwykłym impetem dało nura pod wodę. Jezioro musiało być faktycznie głębokie, gdyż po kilku chwilach po smoku nie było ani śladu. Nagle, tuż przy brzegu przed Kolidrianem, wystrzeliła głowa smoka, poczym cały, majestatycznie wynurzył się na powierzchnię. Ociekające po nim krople wody mieniły się takim blaskiem, że obaj podróżnicy musieli przymrużyć oczy. Zwierzę wyszczerzyło wszystkie kły w uśmiechu i zwróciło pysk w kierunku słońca, przymykając jednocześnie oczy. Stał tak przez chwilkę po czym otrzepał z siebie resztki wody i wyczłapał na ląd.
- Jak zawsze idealnie punktualny. – powiedział z szacunkiem Bernar po czym pokłonił się złotej bestii.
- A słyszałeś kiedyś drogi przyjacielu aby świt przybywał później niż pierwsze promienie słońca wychylające się znad horyzontu? – Po tych słowach smok zarechotał tak głębokim, grubym i niezwykle głośnym głosem, że wypłoszył całe ptactwo i zwierzynę, która do tej pory urywała się w lesie otaczającym jezioro. – A kim jest twój mały zielony towarzysz? – Smok zmierzył podejrzliwym wzrokiem malca.
- To Kolidrian. Pamiętasz jak opowiadałem ci o tym utalentowanym uczniu, którego nie tak dawno miałem pod swoją opieką? To właśnie on.
- Ah tak. Przypominam sobie. Nigdy nie wspominałeś, że jest... goblinem?
- Bo nie jest. Jest po prostu wyjątkowym gnomem. Zresztą nie jest to w tej chwili istotne.
Smok parsknął niechętnie na Kolidriana i ponownie odwrócił wzrok ku niebu.
- Dokąd zmierzamy tym razem?
- Skończyłem już pisać moje raporty, więc wracamy już do domu przyjacielu. Nasz cel to Wieża w Wayreth. Po drodze jednak podrzucimy tego oto maga do Góry Nieważne. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu?
- Ależ skąd. – Smok nadal bacznie obserwował Kolidriana, lecz teraz, gdy już przypomniał sobie wszystkie opowieści swego pana o tym malcu, patrzył na niego już bardziej życzliwym wzrokiem.
- Doskonale! Więc nie marnujmy już dłużej czasu. Jeśli się pospieszymy to dolecimy do Góry jeszcze przed zmrokiem.
Ogromny, złoty smok obrócił się bokiem do podróżników i przykucnął aby ułatwić im wspinaczkę na swój grzbiet. Bernar sprawnie wskoczył na swego wierzchowca. Kolidrian, który sięgał magowi zaledwie do pasa, miał z tym pewne trudności. Bernar widząc nieporadne próby przyjaciela postanowił mu pomóc. Jednak okazało się, że ręka którą Bernar wyciągnął w kierunku Kolidriana jest zdecydowanie za krótka.
- Spokojnie Bernar. Daj mi chwilkę. Zaraz będę na górze. – drepcząc tam i z powrotem wzdłuż ciała smoka Kolidrian próbował odnaleźć jakiś sposób dotarcia na grzbiet zwierzęcia.
Świt przyglądał się całej scence z niezwykłym rozbawieniem. W tym momencie wszelkie jego negatywne uczucia względem tej małej istotki zniknęły. Gdy ujrzał jak malec podejmuje kolejną beznadziejną próbę wdrapania się po jego boku, zdecydował się mu pomóc.
- Pozwól przyjacielu że ci pomogę. – Świt wygiął swą giętką szyję i pyskiem podsadził Kolidriana na swój grzbiet. Zrobił to z taką siłą, że gdyby nie interwencja Bernara, Kolidrian przeleciałby przez grzbiet zwierzęcia i wylądował w jeziorze.
- Dziękuję. – wycedził drżącym ze strachu głosem Kolidrian.
Nigdy wcześniej nie widział smoka, nie wspominając o wdrapywaniu się na niego i locie! Kurczowo zacisnął swe małe dłonie na karku smoka, gdy ten rozpostarł swe potężne skrzydła i z wielkim impetem wzbił się w powietrze. Kolidrian poczuł jak zjedzona na śniadanie jajecznica, o której już dawno zapomniał, ponownie daje o sobie znać. Podczas całego lotu miał tak napięte mięśnie, że gdy wylądowali nie potrafił zrobić choćby jednego płynnego kroku. Każdy ruch sprawiał mu okropny ból. Najdziwniejsze było to, że nie z całej podróży pamiętał tylko jak wsiadł na smoka i jak wzbili się w powietrze. Najwyraźniej był tak sparaliżowany strachem, że wszystkie jego myśli koncentrowały się jedynie na tym, aby utrzymać się na grzbiecie smoka. Odzyskał świadomość dopiero gdy jego nogi ponownie dotknęły ziemi.
- Kolidrianie! Wszystko w porządku? – Zapytał z zatroskaną miną Bernar.
- Tak...wszystko...tak...w porządku. – odpowiedział Kolidrian błądząc jeszcze dookoła mętnym wzrokiem.
- Świt mówiłem ci że to jego pierwszy lot! Ten korkociąg przed lądowaniem był zupełnie zbędny!
- Oj nie przesadzaj. Przecież nic mu się nie stało. Zobacz już dochodzi do siebie. – Widząc surowy wzrok Brernara, Świt jeszcze raz spojrzał na Kolidriana, po czym przyznał, że może faktycznie mógł się powstrzymać od powietrznych akrobacji.
- Kolidrianie! Jesteśmy na miejscu. Popatrz Góra jest tuż przed nami.
Na dźwięk tego słowa Kolidrian natychmiast odzyskał trzeźwość myśli. Faktycznie. Był na miejscu. Był w domu.
- Myślę, że z tego miejsca trafisz do domu bez większych trudności. – uśmiechnął się życzliwie Bernar. – Na nas już czas.
- Nie zostaniecie choć na noc?
- Nie mój drogi. I tak jestem już o trzy dni spóźniony. Poza tym, nigdy nie przepadałem za tym aby katapultowano mnie do mojej kwatery. – Bernar ponownie wdrapał się na smoka – Do zobaczenia Kolidrianie i niech bogowie mają cię w swej opiece.
- Do zobaczenia mistrzu. – Kolidrian z szacunkiem skłonił się, po czym dodał – Do zobaczenia Świcie.
Smok wyszczerzył zębiska w potężnym uśmiechu.
- Do zobaczenia Panie magu. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe tego małego zajścia tuż przed lądowaniem?
- Nie, ależ skąd – zaśmiał się Kolidrian i z zakłopotaniem pogładził się ręką po głowie. – To było fascynujące doświadczenie. Do zobaczenia.
Bernar dał znak i olbrzymie łapy smoka oderwały się od ziemi. Po chwili złoty smok był już wysoko w powietrzu. Kolidrian jeszcze przez długi czas śledził ich lot, a gdy zniknęli w obłokach, podążył dróżką, która miała zaprowadzić go do domu.
Góra była imponującym widokiem. Z zewnątrz pokryta jest ostrymi jak brzytwa głazami a gdzieniegdzie wyrastają kępki zielonych krzewów. Wewnątrz znajdują na długości niezliczonych mil ciągną się korytarze. Cały system korytarzy podzielony jest na piętra, pomiędzy którymi przemieszczanie odbywa się za pomocą katapult. Kiedy gnom zostaje wystrzelony, ląduje na specjalnej siatce rozpiętej na piętrze, na które chce się dostać, jeśli jednak ta się nie otworzy, ląduje na jednej z rozpiętych na niższych kondygnacjach.
Kolidrian spojrzał jeszcze ostatni raz na słońce, które chyliło się ku zachodowi, po czym zniknął w ciemnościach korytarzy Góry Nieważne.
Gdy już znalazł się wewnątrz, swe pierwsze kroki skierował w kierunku domu swej matki. Mimo, iż nie było go w domu od kilku lat, teraz czuł jak gdyby nie były to lata lecz godziny. Powróciły wszystkie wspomnienia jakie do tej pory ukryły się głęboko w jego pamięci. Wszystko wyglądał tak jak wtedy gdy wyjeżdżał. Nawet ci sami dwaj wartownicy obserwowali go bacznie ze swego stanowiska na wyższych kondygnacjach. Reszta gnomów była tak zaprzątnięta własnymi przemyśleniami, że większość z nich nawet nie zauważyła go. On jednak nie przejmował się tym. Szedł pewnym i szybkim krokiem przed siebie, aż wreszcie zatrzymał się przed małymi, lecz masywnymi drzwiami ze złotą kołatką w kształcie podkowy. Wziął głęboki wdech, po czym ujął w dłoń podkówkę i zastukał trzy razy do drzwi.
- Spokojnie! Po co zaraz tak walić! Już otwieram. – trzasnął skobel w drzwiach, które leniwie zaskrzypiały gdy zza nich wychyliła się mała, lecz urocza postać. – O co.. Synku! – krzyknęła radośnie kobieta poczym zarzuciła Kolidrianowi ręce na szyję i mocno przytuliła. Była tak zaskoczona i wzruszona, że jej oczy automatycznie wypełniły się łzami szczęścia.
- Witaj matko! – Kolidrian nie potrafił wyksztusić z siebie ani słowa więcej, gdyż jemu także wzruszenie odebrało mowę.
Stali tak jeszcze wtuleni w siebie przez chwilę po czym matka wprowadziła go do swego ciepłego i przytulnego mieszkanka. Tara nastawiła wody na herbatę i błyskawicznie przyrządziła synowi coś do jedzenia. Kolidrian nigdy nie był wybredny, ale wiedział, że nigdzie nigdy jedzenie nie będzie mu tak smakowało jak tu.
Podczas gdy zajadał się specjałami matczynej kuchni, Tara zasypywała go pytaniami. Co robił, gdzie był, co widział. On natomiast z radością zdawał jej szczegółowe relacje z każdej ze swych przygód. Naturalnie pomijał te, które nie były zbyt przyjemne, jak wtedy gdy wieśniacy wzięli go za demona, obrzucili kompotem i przegnali z wioski. Nie chciał martwić jej takimi małostkami. Dawno już wybiła północ, gdy Kolidrian wreszcie doszedł w swej opowieści do Bernara i swej niezwykłej przejażdżki na złotym smoku.
- No i oto jestem. To było naprawdę wspaniałe przeżycie. Świt to naprawdę wspaniały smok. Może kiedy będę się znów widział to uda mi się go nakłonić aby i ciebie przewiózł.
- O nie mój kochany! – Tara zaśmiała się serdecznie. – Nie mam już nerwów na takie przygody.
- Mamo...
- Co? – Tara przewróciła niewinnie oczkami. – Widzę, że przed tobą niczego nie ukryję. Nigdy nie potrafiłam odgadnąć jak udaje ci się mnie rozszyfrować.
- Za dobrze cię znam. Odkąd tylko pamiętam opowiadałaś mi o swoich wspaniałych przygodach i pięknych rzeczach jakie widziałaś. I za każdym razem gdy mi o nich opowiadasz dodajesz, że zawsze żałowałaś, że nie udało ci się nigdy polecieć na smoku w przestworza.
- To prawda.
Przez chwilę oboje zamilkli. Ciszę przerwał Kolidrian.
- A co słychać u Tina? Bernar mówił mi, że zupełnie się odizolował i zawzięcie nad czymś pracuje.
- Faktycznie ostatnio rzadziej go widuję. Jeśli mam być szczera to nie widziałam go już od tygodnia. Co wydaje się dość dziwne, jeśli weźmie się pod uwagę, że mieszka zaledwie kilka mieszkań dalej.
- I nie wiesz co się z nim dzieje?
- Nie mam pojęcia. Ale pamiętam, że nie tak dawno biegał uradowany po wszystkich korytarzach i krzyczał, że wreszcie skończył jakiś projekt.
- Hmm…Pewnie znów majstruje przy czymś. Dziś już jest raczej za późno na domowe wizyty. Pójdę do niego z samego rana.
- No to lepiej kładź się natychmiast do łóżka, bo za dwie godziny będzie już świtać.
Kolidrian z niezwykłym zaskoczeniem stwierdził, że matka ma rację. Olbrzymi, pięknie zdobiony zegar, który stał w kącie pokoju, właśnie wybijał czwartą.
- Już czwarta!
- Nie przejmuj się. Jutro też jest dzień. – Tara uśmiechnęła się serdecznie. – Jeszcze będziemy mieć dużo czasu żeby porozmawiać. A teraz zmykaj spać. Ja jeszcze szybko tu posprzątam i też się położę.
- Jak zawsze masz rację mamo. – Kolidrian ucałował Tarę w policzek i szybkim krokiem ruszył w kierunku swojego pokoju. Gdy już otworzył drzwi i miał zniknąć w mroku swej sypialni, odwrócił się i spojrzał na krzątającą się po kuchni matkę. Dopiero teraz uświadomił sobie jak bardzo za nią tęsknił.
Kolidrian planował odwiedzić swego przyjaciela z samego rana, lecz obudził się tuż przed południem. Błyskawicznie nałożył na siebie czyste ubranie, które najwyraźniej matka przygotowała dla niego gdy jeszcze spał. W mieszkaniu panował błogi spokój. Tara musiała wyjść z samego rana, gdyż ogień w kominku już dogasał. Nigdy nie umiała długo usiedzieć w jednym miejscu, i nie dziwiło go, że kobiety nie było już w domu. Nie chcąc marnować dłużej czasu, Kolidrian chwycił suszony korzeń, którym zaspokoił pierwszy głód i ruszył korytarzami w kierunku mieszkania Tina. Po krótkim marszu stanął przed masywnymi dębowymi drzwiami, na których zamiast tradycyjnej kołatki umocowany był czerwony guziczek. Kolidrian bez większego wahania nacisnął go, po czym usłyszał, cichy zgrzyt. Zaintrygowany tym dźwiękiem przystawił ucho do drzwi. Nagle, jak poparzony odskoczył od nich, przerażony niesamowicie głośnym gwizdem, który zabrzmiał po drugiej stronie.
- Odejdź! Nie mam teraz czasu! – odezwał się poirytowany głos. – Jeśli to coś ważnego to przyjdź później.
- Nie masz czasu dla swojego przyjaciela! Gdzie się podziała twoja gościnność Tinie!
Po tych słowach, za drzwiami rozległ się trzask upadających na ziemię narzędzi. Słychać było głośny tupot małych nóżek, trzaśnięcie skobla, po czym w otwartych drzwiach ukazała się mała sylwetka gnoma o promieniejącej z radości twarzy.
- Koli! – Gnom serdecznie przytulił przyjaciela. - Cotyturobisz! Wchodź,wchodź.
- Ja także strasznie się cieszę, że... – Kolidrian zatrzymał się w połowie zdania, gdyż spostrzegł, że właśnie mówi do pleców Tina! Mały gnom był tak pochłonięty pracą, że najwyraźniej nie mógł sobie pozwolić na zmarnowanie choćby chwili na pogawędkę.
- Wchodź,śmiało! Napijeszsięczegoś?Zresztąwieszgdziecostoi. – Tin posłał Kolidrianowi szeroki uśmiech, po czym śpiesznie podążył do swej pracowni. – Wybacz,żetakbiegampocalymmieszkaniu,alenaprawdema mpełneręceroboty i..
- Tin! Wolniej! Nic nie rozumiem!
- O przepraszam. Zupełnie się zapomniałem. Nie miej mi tego za złe. Po prostu jestem strasznie podekscytowany. – Tin wybiegł z pracowni, w której jeszcze przed momentem zniknął, chwycił Kolidriana za rękę i pociągnął za sobą. – Chodź! Sam zobaczysz, że mam powody żeby tak się zachowywać.
- Dobrze! Już dobrze! Idę przecież. A tak przy okazji, co to za dziwną kołatkę masz przy drzwiach? Omal nie wyzionąłem ducha jak stałem pod drzwiami!
- A to. To informatorekżektośprzydrzwiachstoinaparę. Ale przypuszczam, że to co chcę ci pokazać o wiele bardziej cię zainteresuje.
Śpiesznie obaj przekroczyli próg dużego warsztatu, który w blasku dymiących świec dorównywał tajemniczością labolatorium niejednego potężnego maga. Na niezliczonych półkach stały przedziwne przedmioty, których zastosowania można się było tylko domyślać. Na biurku leżało mnóstwo arkuszy z nakreślonymi rysunkami dziwnych urządzeń, a cała podłoga pokryta była kleksami z kałamarzu. Jednak to wszystko było niczym w porównaniu z niezwykłym „czymś” które stało na samym środku pracowni.
- Na wszystkich bogów! Co to? – wyszeptał ze zdumieniem Kolidrian.
- TO, mój drogi jest moje dzieło życia! To jest moja żywarzeźba!
cdn

Copyright by Merlin222 (SA)

[ Dodano: 2004-11-24, 13:27 ]
[center:3b888dab04]Rozdział 5

Nieoczekiwana pomoc[/center:3b888dab04]

Tin przez wiele godzin opowiadał Kolidrianowi o każdym, nawet najdrobniejszym detalu jego dzieła, nie przerywając przy tym nawet na minutę pracy. Fakt, iż machina była prawie dwa razy większa od niego, nie sprawiał mu najmniejszego problemu. Aby móc dosięgnąc najwyższych partii, skonstruował sobie drabinkę na kółkach. Co prawda od czasu do czasu drabinka buntowała się, i w najmniej odpowiednich momentach postanawiała przesunąć się o znaczną odległość, co zazwyczaj kończyło się boleśnie dla wynalazcy. Ale były to stosunkowo nieistotne problemy, które w najmniejszym stopniu nie zniechęcały Tina.
Cała konstrukcja żywajrzeźby wyglądała wręcz groteskowo. Konstrukcja składała się z masy maleńkich metalowych i drewnianych elementów, które ukryte były pod ciasno przylegającą błoną. Postać wyglądała jak potwór z najgorszego koszmaru, ale dla Tina nie miało to najmniejszego znaczenia. On był z niezwykle dumny ze swego dzieła i tłumaczył, że wygląd zewnętrzny to sprawa drugorzędna.
- No przyjacielu, muszę powiedzieć, że jestem pod ogromnym wrażeniem. – powiedział z niezwykłym szacunkiem Kolidrian. – Jeśli to coś rzeczywiście potrafi się samodzielnie poruszać i robić to wszystko o czym mi mówiłeś, to będzie to największy wynalazek w dziejach całej gnomiej historii!
- Kto wie. Może i masz rację, ale pamiętaj, że jeszcze nie do końca rozwiązałem problem napędu i sterowania. A bez tych dwóch rzeczy sama maszyna jest właściwie bezużyteczna.
- Spokojnie. Na pewno coś wymyślisz.
- Właściwie to już wymyśliłem. – powiedział z dumą Tin. – Cały schemat już jest gotowy, ale w którymś miejscu musiałem popełnić jakiś błąd i wszystko nie działa tak jak powinno. Mechanizm błyskawicznie się przegrzewa. Dwa razy przez to omal nie wysadziłem całego mieszkania w powietrze! Może zechcesz później rzucić na to okiem? Ja przeglądałem już to tyle razy, że już nie jestem w stanie wychwycić błędu, ale tobie może uda się coś zauważyć.
- Żaden problem. Jeśli nie masz nic przeciwko mogę natychmiast zabrać się do pracy.
- Wspaniale! Chodź. Pokażę ci wszystkie schematy i plany.
Tin posadził Kolidriana przy swoim stole w pracowni i zaczął znosić z całego mieszkania plany. Po kilku chwilach Kolidrian zniknął zupełnie pod stertą zwojów i arkuszy papieru. Obaj byli tak pochłonięci pracą, że stracili poczucie czasu. Byli teraz w innym świecie. Tin w krainie wkrętów, zawiasów, śrubek, przekładni i dźwigni, natomiast Kolidrian w świecie składającym się z linii, cyfr, kątów i miar. W Warsztacie panowała prawie zupełna cisza, którą od czasu do czasu przerywały brzdęki odkładanych narzędzi lub zgrzyty dokręcanych części.
- Mam! – Kolidrian wykrzyknął to słowo tak niespodziewanie i głośno, że Tin po raz kolejny z impetem runął z drabiny na ziemię. – O przepraszam. Nie chciałem cię wystraszyć. Wszystko w porządku?
- Tak. Nic mi nie jest. Znalazłeś błąd?! Gdzie?
- Właściwie to nie błąd. Powiedzmy, że to raczej rezultat złośliwości rzeczy martwych. Widzisz tą dziewiątkę?
- Tak. Co jest z nią nie tak?
- Właściwie nic. Poza tym, że to nie jest dziewiątka tylko trójka. Tin zrobiłeś Tak doskonałego kleksa, że sam siebie oszukałeś.
- Niemożliwe! Pokaż! – Tin długi czas gapił się na kartkę i feralną dziewiątkę, która faktycznie, jak potem sam przyznał była trójką! – Wiesz co to oznacza? To znaczy, że wystarczy teraz przekręcić jeden zawór sześć razy w prawo i ... wszystko powinno działać!
Tin jednym wielkim susem doskoczył do swej rzeźby, otworzył klapę na brzuchu i delikatnie przekręcił jeden z licznych zaworów.
- Teraz wszystko powinno być jak należy. – delikatnie zamknął drzwiczki do wnętrza maszyny i odsunął się o krok o rzeźby.
Obaj z zaparty tchem stali nieruchomo i wpatrywali się w stwora. Nagle, do ich uszu dobiegło cichutkie zgrzytnięcie. Potem coś wewnątrz maszyny brzdękło i zaskrzypiało. Z każdą chwilą dźwięki stawały się coraz głośniejsze i liczniejsze, aż wreszcie zabrzmiał delikatny dzwoneczek i stwór po raz pierwszy otworzył swe powieki. Spojrzał przed siebie, po czym wysunął prawą nogę powoli do przodu i zrobił swój pierwszy krok!
Radość obu wynalazców była tak wielka, że zaczęli skakać i tańczyć po całej pracowni. Ich okrzyki radości było słychać na wszystkich poziomach góry. Jednak ich radość nie trwała długo. Zwycięski taniec zakłócił im jeden niepokojący dźwięk. Do ich uszu dobiegło jednostajne, głuche pukanie. Obaj stanęli jak wryci i spojrzeli w kierunku rzeźby.
- eee.. Tin? Czy on powinien tak uderzać głową o ścianę?
- Niech to! Zaciął się! Odwrócę go w drugą stronę.
Tym razem obaj bacznie obserwowali marsz maszyny, która dużymi lecz powolnymi krokami ruszyła w kierunku przeciwległej ściany. Jednak gdy doszła wreszcie do celu, zamiast zatrzymać się i zawrócić, bezustannie próbowała sforsować ścianę! Robiła krok do przodu, uderzała głową o ścianę, krok do tyłu, i znów krok do przodu.
- Ale przynajmniej nie eksplodował.
- Tak. Dobre i to. Nie rozumiem dlaczego nie omija przeszkód.
- Może to nie wina mechanizmu. Może za dużo wymagasz od czegoś co zostało stworzone głównie ze stali, drewna.
- Może i masz rację. Ostatecznie, umie chodzić i jak słusznie zauważyłeś – nie eksplodował!- Twarz Tina rozchmurzyła się ponownie i zagościł na niej szeroki uśmiech.
- A może by tak... nie, to nie będzie dobry pomysł.
- Co? Masz jakiś pomysł? No mów że.
- Nie. Do gnomich wynalazków nie powinno się mieszać magii. Zapomnij, że coś w ogóle mówiłem. Już późno. Powinniśmy coś zjeść. Chodź, zapraszam cię do nas na kolację. Tara na pewno się ucieszy na twój widok.
- Magia powiadasz...
- Tin zapomnij o tym! No chodź już.
Przez cały wieczór Tin prawie się nie odzywał. Widać było, że jest głęboko pogrążony w swych myślach.


- Chislev, mówię ci, nie powinniśmy się w to mieszać!
- A ty jak zawsze musisz zrzędzić! Poza tym, ja niczego za niego nie robię! Ja tylko dam mu narzędzie, które jest mu potrzebne.
- Żaden śmiertelnik nie powinien stosowć tago zaklęcia. Nadawanie życia to NASZE zadanie!
- Reorx, przecież sam mówiłeś, że strasznie lubisz tego chłopaka! O ile sobie przypominam to ty mówiłeś, że chciałbyś, aby jego los odmienił się na lepszy.
- Nie łap mnie za słowa, ty bezczelny młokosie! Że też dałem ci się na to namówić. Rób co do ciebie należy i chodźmy już stąd!
- Już wszystko gotowe. Teraz jeszcze przekażę mu kilka wskazówek i sprawa załatwiona.
- Myślisz, że da radę?
- Zobaczymy.


Cdn

Copyright by Merlin222
 
Merlin222 jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem