Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-07-2008, 09:32   #3
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Życie bywa zabawne, ulotne, zaskakujące, niestabilne ... et cetera. Twoje wyglądało jak nieskończona mozaika z kolorowych kamyczków. Przez ostatnie kilka dni ktoś twardo nad nią pracował.

Dano ci przymusowy urlop. Ta wiadomość ani cię grzała, ani cię mierziła. To dobrze? A może to źle? Co ze sobą robić? Po kilku latach nieustannego zaiwaniania, przemierzania Thei z lewa na prawo z rozkazami wypada się z normalnego obiegu.

Odpowiedź sama się znalazła. W Charouse zawsze wszystko w końcu Cię odnajdzie. Śmierć, szczęście, miłość, zemsta.

Tym razem miasto było łaskawe. Wędrując bez celu po uliczkach, coś zamigotało w jasnym świetle dnia. Zwinny złodziejaszek sztyletem odciął mieszek jakiemuś bogatemu panu (gdyż mieszek był dość obfity). Chłoptaś uciekając, sam nawinął ci się pod rękę, czemu nie skorzystać z nadążającej się okazji?

Opłacało się. Pan nazywał się hrabia Coq Francais i hojnie cię wynagrodził za pomoc. Dał pokój w swej wspaniałej willi (który wyglądał jak najznakomitszy salon), wziął na polowanie, zaprosił na bal. Traktował jak syna.

Właściwie miał do tego predyspozycje. Hrabia w wieku około 50 lat, żonę pochował dwadzieścia lat wcześniej i nie wziął sobie następnej. Bezdzietny. Potrzebował towarzysza. Jednak nie potrafił się przywiązać do nikogo - takich "bliskich towarzyszy" podobnych tobie miał na pęczki. Cóż, było nawet sympatycznie i wygodnie, aczkolwiek cieszyłeś się, że nie za sympatycznie i nie za wygodnie, gdyż miałeś niejasne wrażenie, że miły arystokrata miał niejakie skłonności do ładnych chłopców. Oczywiście, to wrażenie mogło być całkowicie nieprawdziwe, a swoich mignonów Coq Francais uważać mógł jedynie za substytut własnego potomstwa. Ale tobie, nawet cień podejrzeń, że hrabia mógłby nieco inaczej zademonstrować swoje przywiązanie do ciebie, przeszkadzał. Dlatego wikt i opierunek przyjmowałeś chętnie, ale do bliższej poufałości starałeś się nie dopuszczać, tłumacząc dostojnemu gospodarzowi, że tak czy siak niedługo ruszasz w pole walczyć za cesarza, naród i co tam ci jeszcze przyszło do głowy.

No cóż.

W końcu jednak, póki co, miałeś wolne, nieprawdaż? Po cóż teraz zawracać sobie czymkolwiek głowę?

Najlepszą ucieczką od zbytniego przepychu oraz ojcowskich czułości hrabiego okazywały się samotne spacery. I tym razem tak było. Szedłeś spokojnie, co jakiś czas potrącany przez spieszących się szarych mieszkańców miasta (tutaj każdy się gdzieś spieszył i każdy był spóźniony), którzy nawet przepraszam nie mówili. Bez zainteresowania przyjrzałeś się stoisku z paskami i jakimś tandetnym rękodziełem.

Pobyt u hrabiego zaczynał nudzić, jak tylko może nudzić bezczynność człowieka przyzwyczajonego do ciągłej pracy. Wolne, wolne, wolne! Po co komukolwiek jakieś wolne? Znaczy, chwilę, owszem, ale minął już zdrowy kawał czasu odkąd mocodawcy wysłali mnie na odpoczynek i nabrali wody w usta. Rzecz jasna, wiedziałem, że czasem tak bywa i niektórzy członkowie zakonu mieli lata przerwy pomiędzy poszczególnymi pracami na rzecz Różokrzyżowców. Ale tacy ludzie mieli swoje uporządkowane życie! Rodziny, dzieci, stanowiska. Mieli co robić. Tymczasem ja skupiałem się tylko na poleceniach zakonu i bez nich, okazało się, zacząłem się nudzić.



Owszem, próbowałem jakoś zapełnić ów czas. Wino, śpiew i kobiety, jak głosi przysłowie, najwspanialej wypełniają czas mężczyzny. Wina miałem w bród u hrabiego, ale nie chciałem się zbytnio upijać z obawy, że mogę wylądować w czyimś łóżku, niekoniecznie należącym do płci nadobniejszej. Przykro mi, ale w tej mierze mam dosyć zdecydowane poglądy, niekoniecznie zgodne z rozwiązłą atmosferą Montaigne.

Całkiem miły mógłby być śpiew, ale tego to nie umiałem nigdy i wielokrotnie proszono mnie, gdy po pijaku próbowałem coś zanucić, ażebym zrobił coś dla muzyki i dał sobie spokój. Chętnie słuchałem jednak trubadurów, których tak wielu przemierzało ulice stolicy licząc na zarobek. Ale ileż można słuchać muzyki? Dlatego postanowiłem rozejrzeć się za jakimś zajęciem. Skoro chwilowo w zakonie ze mnie rezygnują, trzeba próbować gdzie indziej.

Kobiety? Hrabia nie miał, a na mieście z usług prostytutek nie chciałem korzystać. Kiedyś, kiedy jeszcze służyłem w Eisen, zdarzało się od czasu do czasu, ale ostatnio niespecjalnie. Mówiono o jakiejś paskudnej chorobie, którą mogli się nabawić klienci panienek lekkich obyczajów. Nawet lubiłem ryzyko, ale nie takie związane z przypadłością części ciała, które czynią z mężczyzny mężczyznę. Mogłem wprawdzie spróbować znaleźć normalną kochankę, czyli jakąś uczciwą, znudzoną żonę, która miała ochotę na oderwanie się od odrobiny rutyny. Ale na to czasu było troszkę mało i stanowczo zbyt mało funduszy. Niestety, kobiety, ach te kobiety! Studnia bez dna. Ponadto, owszem, może nie jestem paskudny, ba nawet całkiem przystojny, ale opaska na lewym oku sprawia, że kobiety odruchowo widzą tylko ją, a nie długie brązowe kędziory, regularne oblicze, elegancko przystrzyżony zarost zgodnie z najnowszymi trendami. Jedno oko, nawet najładniejsze nie zastąpi dwóch, a zdejmować przepaski i ukazywać tego, co było pod nią, nie miałem nigdy ochoty.

Nie było wątpliwości. Stolica Montaigne średnio przypadła mi do gustu. Niby wielka oraz wypełniona różnorodnym tłumem zapewniała każdemu moc wrażeń, ale brakowało jej prawdziwego ducha. Albo, przynajmniej, ja tego ducha nie dostrzegłem nigdzie. Biedacy i żebracy są wszędzie, ale tutaj szczególnie rzucali się w oczy, kiedy błagali o pieniądze pod pięknym pałacem. Wprawdzie straż wyrzucała ich od czasu do czasu, ale wracali wiedząc, iż tu mają największą szansę na wyłudzenie czegoś od przechodniów.

Całe miasto aż tchnęło fałszem i obłudą. Szlachetnie urodzeni przysięgali bez przerwy „na honor” tylko po to, by zaraz łamać swoje najświętsze przysięgi, a nobliwe małżeństwa grały ze sobą w gry, kto komu przyprawi większe rogi. Kupcy non stop oszukiwali się nawzajem, a biedacy byli nie mniej fałszywi niż oni. Niedaleko mnie oto właśnie usiadło dwóch żebraków, którzy przygotowywali się do pracy. Rozmawiali swobodnie nie przejmując się otoczeniem i pokazywali sobie jakieś obrazki, które ponoć są rysowane z życia, to znaczy przez dziurki w ścianach miejscowych burdeli. Widząc, że idę w ich kierunku zamilkli, schowali obrazki, a potem wyciągnęli się pod ścianą jakiegoś warsztatu wywieszając na piersi kartki z napisami: „Wspomóżcie niemowę” i „Ślepy od urodzenia”.

Trzeba jednak przyznać, że kilka miejsc miało zupełnie inny klimat. Nie wiem, jakim cudem zachowały ten blask szczerości w królestwie obłudy? Może nawet najbardziej zakłamani ludzie czasem potrzebują odetchnąć normalnym powietrzem i specjalnie wydzielili takie enklawy, jak Notre Dame. Ilekroć tu wchodziłem doświadczałem uczucia, jakby brama katedry w niepojęty sposób dzieliła nie tylko wnętrze od placu, ale dwa światy. Zdawałem sobie sprawę, ze to osobiste wrażenie, ale na zewnątrz panował krzyk, hałas, zaduch, natomiast po wejściu do środka doświadczało się miłego uczucia chłodu i wyciszenia. Kiedy odwiedzałem ją wieczorem panował półmrok rozświetlany tylko kandelabrami, których niewielka liczba sprawiała, ze wyglądały niczym gwiazdki na mrocznym niebie. Ale za dnia słońce bez problemu przenikało przez przepiękne witraże i docierało do wnętrza igrając blaskiem swoich promieni po zdobionych płaskorzeźbami ścianach, kamiennej podłodze, ławach, twarzach modlących się, rozmaitych strojach.

Nie wiedziałem, co zafascynowało mnie w tej dziewczynie? Była ładna, niewątpliwie ... jeżeli ktoś lubi ten typ urody. Tymczasem ja nie byłem pewny. Ale przecież było w niej to coś, co nie pozwoliło mi przejść obojętnie. Stałem przez chwilę zdziwiony, niepewny i ... poszedłem za nią. Dlaczego? Wtedy nawet nie myślałem. Może ciekawość, może jakąś iskra? I zdziwienie, ze idzie w tym samym kierunku, co ja. W zasadzie to ją nawet nie śledziłem, po prostu mieliśmy wspólny cel – Notre Dame. Ja planowałem chwile modlitwy i zadumy, która zawsze przynosiła mi odprężenie, a ona ... chyba chciała się spotkać z mężczyzną stojącym nieopodal ciężkich, żeliwnych wrót. Nawiązała rozmowę, a ja przechodziłem obok ... przechodziłem ... przechodziłem ... ciekawość wzięła górę. Zatrzymałem się obok nich nie zważając na zdziwione i nieco ostre spojrzenia badawczo lustrujące moją osobę.
- Pan sobie życzy? – Usłyszałem ciche, lecz dobitne pytanie mężczyzny, które mówiło jasno: „spadaj stąd, zajmij się swoimi sprawami oraz pozwól się nam zająć naszymi, chyba, że masz coś do zaoferowania takiego, co by mnie zainteresowało. Słucham więc, byle krótko i treściwie.”
- Nic specjalnego – odparłem. – To raczej nie pan mnie zainteresował, co pańska towarzyszka. Pani wybaczy, kawaler de Sept Tours – przedstawił się, - miło mi poznać. Natomiast wie pan, to chyba nic dziwnego, ze szukający jakiejś roboty szlachcic, któremu setnie się nudzi, zwraca uwagę na niewiasty o interesującej urodzie. Planowałem spędzić nieco czasu w katedrze, ale może miałaby pani chwilę czasu wieczorem. Serdecznie zapraszam na dobrą wieczerzę bez jakichkolwiek zobowiązań – juści, że bez zobowiązań. Hrabia wszak na pewno się zdziwi, gdy przyjdzie z kobietą, ale pewnie zrozumie, że jego przypuszczalne skłonności nie są podzielane przeze mnie wcale. Czysty zysk, jeżeli dziewczyna się zgodzi, jeżeli zaś nie, trudno się mówi.
 
Kelly jest offline