Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-07-2008, 22:21   #8
Milly
 
Milly's Avatar
 
Reputacja: 1 Milly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputację
13 listopada 1964, Leopoldville


Boję się. Przez całą podróż żyłam niemal jak we śnie, wyobrażałam sobie nasze spotkanie, dokładnie, szczegół po szczególe. Nie wiem nawet jak i kiedy się tu znalazłam. Zupełnie tak, jakbym przeniosła się w czasie i przestrzeni. Ocknęłam się dopiero tutaj, na lotnisku w Leopoldville. Strasznie wiele tu słońca i kurzu. I ludzi. Nawet chyba w Paryżu nie ma tak wielu ludzi na ulicach.


Zatrzymałam się w tanim moteliku niedaleko lotniska. Okazało się, że większość mojego budżetu pochłonęła podróż. Nawet dobrze, że nie miałam zupełnie ochoty na jedzenie. Tutaj... tutaj zupełnie nie wiem jak zebrać myśli. Dopiero w motelowym pokoiku przeliczyłam oszczędności i zaczęłam się zastanawiać – co dalej? Afryka kojarzyła mi się zupełnie inaczej. Afryka to wioski w zapomnianych ostępach, piach, kurz i słońce. To ostatnie zgadzało się w zupełności, ale Leopoldville z pewnością nie można było nazwać wioską. Gdzie ja go znajdę? Rozmowa z tymi ludźmi przypomina jakąś dziwną grę. Częściowo po francusku, częściowo łamaną angielszczyzną zdołałam się dowiedzieć o ten motelik i kilka lepszych hoteli. Tam zaczęłam poszukiwania. Jednak uwagi, jakie mężczyźni rzucali w moim kierunku w nieznanym mi języku, uświadomiły mi, że zupełnie nic nie wiem o tym kraju, o tym mieście. O zwyczajach, o kulturze, zupełna pustka. Zaczęłam się więc bać. Bać już nie tylko tego, że stracę Jeana. Że nie będę mogła wszystkiego naprawić. Zaczęłam się bać, że stracę siebie przez zupełnie bezsensowną podróż na kraniec świata. Dlaczego wszystko popsułam? Dlaczego doprowadziłam moje małżeństwo na skraj przepaści? Czy teraz cokolwiek ma jeszcze sens?


Gdziekolwiek szłam i gdziekolwiek pytałam, nikt nie znał ani nie widział Jeana. Nie znalazłam też o nim informacji w redakcji tutejszej gazety. O czymś takim jak stowarzyszenie dziennikarzy czy fotografów nikt tutaj nawet nie słyszał, albo nikt nie chciał mówić. O wojnie wypowiadano się niechętnie i wrogo. Niezbyt przyjaźnie patrzono na białą kobietę wypytującą o dziwne rzeczy. Nie chciałam kłopotów.


Mogło być już za późno.


Boję się, że nie dam rady. Boję się.




Ciemnowłosa kobieta schowała gruby brulion do podróżnego plecaka i zakręciła wieczne pióro – podarunek od męża. Oparła łokcie na stole, a swoją głowę podparła dłońmi. Wpatrywała się w widok za otwartym na oścież oknem, przysłoniętym moskitierą. Nic tam jednak nie dostrzegła, nie tylko z powodu zupełnych ciemności. Czuła, jak ogarnia ją przerażenie, panika. Jeszcze kilka tygodni temu sięgnęłaby po swoje leki, które przytępiłyby jej zmysły, sprawiły, że przespałaby wszystkie złe dni. Było ich w jej życiu bardzo wiele. Większości nawet nie pamiętała, upojona ziołami i tabletkami. Tak było wygodniej.


Teraz jednak nie mogła sobie na to pozwolić. Musiała być silna dla niego, dla dzieci. Zresztą – nie wzięła ze sobą żadnych leków, prócz kilku tabletek na przeziębienie, które nie wiadomo skąd wzięły się w jej torebce. Była zdana tylko na siebie.


Tej nocy niewiele spała, nękana koszmarami i na pół świadomymi wizjami. Upragnione spotkanie z mężem przestało rysować się w jasnych barwach.




14 listopada 1964, Leopoldville.


Boże, obdarz mnie siłą. Nie opuszczaj mnie. Obiecuję, że naprawię wszystko. Każdy jeden dzień, który straciłam, wynagrodzę dzieciom, mężowi i Tobie. Daj mi tylko szansę! Wesprzyj mnie, błagam! Nie mam już siły... To nie miało być tak. Właściwie – co ja sobie myślałam? Że wyląduję w Leopoldville i na pierwszym zakręcie spotkam Jeana? Że rzucimy się sobie w ramiona, wybaczymy wszystko, spędzimy cudowną, upojną noc, a potem wrócimy do Paryża? Tak, chyba tak. Głupia! Głupia gęś! Wiem, że wszystko, co mnie spotyka to kara. Nie byłam dobrym człowiekiem, dobrą żoną i dobrą matką. Wiem, że należy mi się wieczne potępienie. Jeśli jutro go nie znajdę... jeśli mi się nie uda... To będzie już koniec. Zupełny koniec. Nie mam siły na więcej. Przepraszam Julio, przepraszam Alanie. Kocham Was nad życie. Wolę umrzeć, niż złamać daną Wam obietnicę...


(w tym miejscu kilka linijek tekstu jest dokładnie zamazanych i pokreślonych)


Krążyłam dzisiaj po tym przeklętym mieście niemal jak lunatyk. Prawie mnie okradziono, na szczęście w porę się ocknęłam. Widok uzbrojonych mężczyzn przyprawia mnie o mdłości. Gdy pomyślę, że mój Jean może być teraz gdzieś tam, w niebezpieczeństwie, to niemal mdleję ze strachu i żalu. Wszystko to przeze mnie. Czy on mi w ogóle wybaczy? Czy zdoła mi uwierzyć?


Jutro moja ostatnia szansa. Nie zdołam go znaleźć, nawet jeśli obejdę wszystkie hotele, motele i stancje w mieście. Mógł się przecież u kogoś zatrzymać. A ludzie tu dość dziwnie reagują na wypytującą, samotną kobietę. Dlatego jutro nie mam zamiaru wyjść na miasto. Dowiedziałam się, że wielu awanturników, poszukiwaczy przygód i różnej maści typki zatrzymują się często w hotelu Memling. Przestrzegano mnie też przed tym miejscem. Nie wydaje mi się jednak, żeby Jean zatrzymał się właśnie tam, jeśli w okolicy są inne, bardziej przystępne hotele. Mój mąż nie jest awanturnikiem i żadnym podejrzanym typem.


Byłam dzisiaj w Instytucie Goethego. Wydaje się, że jest to jedyne miejsce kultury w Leopoldville. Zupełnie nie pasuje do tego miasta. Jutro odbędzie się tam koncert pianistyczny. Jeśli Jean tu jest, pojawi się na nim. Jestem tego pewna. Nawet w takiej sytuacji nie opuściłby takiego wydarzenia. Ja bym tak zrobiła. A przecież kiedyś byliśmy do siebie tak bardzo podobni. Tak więc... jutro. Jeśli go nie spotkam... wolę o tym nie myśleć. Kupiłam już bilet.






15 listopada 1964, Leopoldville.


Anna długo nie wstawała z łóżka. Strach paraliżował ją, a bez leków wydawała się zupełnie bezbronna. Co chwilę zapadała w sen i budziła się. Nawet nie chciała myśleć o tym, co miało niedługo nastąpić.


Wstała dopiero na dwie godziny przed koncertem w Instytucie Goethego. Wzięła prysznic w brudnej łazience w korytarzu, zachowując się zupełnie machinalnie nie zauważała nawet biegających dookoła karaluchów i innych insektów. Myśli miała zaprzątnięte zupełnie czym innym. Potem ubrała się w ładną, letnią sukienkę, jedyną „porządniejszą” rzecz, jaką wrzuciła szybko do torby pakując się przed odlotem. Nie była to kreacja godna koncertu, jednak prezentowała się ładnie i pasowała do jej figury. Zresztą i tak nie miała nic innego, co mogłaby włożyć. Pomalowała się delikatnie, by ukryć oznaki przemęczenia i wielogodzinnego płaczu. Włosy zostawiła rozpuszczone, pozwalając lekkim, naturalnym loczkom okalać jej twarz. Jean właśnie taką lubił ją najbardziej. Wydawało się, że było to tak dawno temu... Od jak dawna nie dbała już o swój wygląd? Malowała się machinalnie idąc do pracy, związywała włosy i nawet nie patrzała w lustro. Teraz zauważyła, że jej skóra ma nienaturalnie blady odcień, a cienie pod oczami zapewne nie znikały już od dawna. Nierówne paznokcie. Od dawna nie podcinane końcówki włosów. Na szczęście nie miała jeszcze zmarszczek, ani plam na skórze. Jeśli nie zacznie o siebie dbać, przedwcześnie się zestarzeje. Czy teraz mogła się jeszcze podobać swojemu mężowi? Przyglądała się sobie w lustrze. Jej figura była niczego sobie, zapewne za sprawą braku apetytu. Nie było jeszcze za późno, by wszystko zmienić.


Ta ostatnia myśl tchnęła w nią jakąś dozę odwagi. Była gotowa stawić czoła przeznaczeniu. Cokolwiek ma się stać – niech się stanie, byle tylko wreszcie skończyć z tą bezczynnością!


Anna dojechała na miejsce taksówką. Miała jeszcze trochę czasu do koncertu, postanowiła więc stanąć w miarę strategicznym miejscu i obserwować oba wejścia do budynku. Czy pozna Jeana? Czy on ją rozpozna? Jak zareaguje? Jej serce biło jak szalone za każdym razem, gdy ktoś o podobnej posturze, kolorze włosów czy w podobnym wieku stawał w drzwiach. Wydawało jej się, że nie wytrzyma tak długo i zemdleje. Nie mogła znieść tego napięcia. Była tak bardzo zdenerwowana, że pot ją oblewał, a ręce i nogi drżały niczym w febrze. Choć w pomieszczeniu było gorąco, ona trzęsła się jakby z zimna i szklanym wzrokiem wpatrywała się w coraz częściej otwierające się drzwi. Musiał przyjść. Musiał. Musiał!
 
Milly jest offline