Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-08-2008, 23:08   #3
Antari
 
Antari's Avatar
 
Reputacja: 1 Antari nie jest za bardzo znanyAntari nie jest za bardzo znanyAntari nie jest za bardzo znany
Dzisiejszej pobudki miało nie być. Wczoraj mieliśmy już lecieć. Jednak dowództwo przesunęło atak na jutro, znowu. Gdy obudziłem się, pierwsze co zawsze robiłem to rzucenie wzrokiem na zegarek. Ten, o dziwo wskazywał godzinę 8:30, a nie jak zwykle 5:00. Dzisiejszy dzień był bardzo niespokojny. Każdy chodził drętwy. Nikt nie śmiał się ani żartował, jak to zwykle było w zwyczaju. Okazało się, że jako jeden z niewielu tak naprawdę spałem. Trzeba było ogarnąć się i szybko pędzić na śniadanie. Na stołówce jak zwykle starałem się usiąść jak najdalej od nieamerykanów. Popatrzyłem na nich z lekką odrazą."Cholerni obcokrajowcy. Wszędzie się wepchną." Nie żebym ich nie lubił, o nie. Po prostu... nie przepadałem za nimi. I jeszcze ten cholerny Irlandczyk, Irwin Gash. Gdy sierżant oznajmił, że nasz pułk nie ma wyjazdu do miasta, ten idiota, zaczął gadać jakieś pierdoły. Chciałem powiedzieć coś typu. - Zamknij się, Irwin. Ale dałem na wstrzymanie. Rzekłem tylko - Ja już tam chciałbym skopać dupę szwabom." I nie mijało to się z prawdą. Dobrze, że chociaż żarcie było "w miarę" dobre. Po posiłku mieliśmy musztrę na lotnisku. "Cholera, akurat nasz pułk!" Wszystko toczyło się bardzo powoli. Na dodatek, każdy miał minę jakby zamiast oficera porządkowego widział jakąś zjawę. Po wszystkim, postanowiłem trochę przejść się po lotnisku. Nie miałem nic do roboty, do baru mnie nie ciągnęło, przynajmniej na razie. A filmu nie miałem ochoty oglądać. "Cholerna godzina H, mogłaby się już zacząć. Mam dość czekania, trzeba działać!"

Wkrótce wróciłem do koszar. Nie zastałem nikogo, oprócz jednego kolegi, Jamesa Vertox. Oczywiście, był Amerykaninem. - Nie w barze? - spytałem. Na jego twarzy pojawił się grymas. - Nie. Mam ochotę na odrobinę ciszy i, być może, jest to ostatnia chwila, by ciszą się nacieszyć. - Ale chyba mogę pograć na swoich organkach? - spytałem, choć znałem już odpowiedź. - Jasne, proszę bardzo. Spędźmy ostatnie chwile spokoju razem. Więc zacząłem grać. Najpierw cicho, potem trochę głośniej. James położył się na swojej pryczy i nucił do melodii. Dopiero, gdy skończyłem odezwał się. - Hej, Tommy. A może posłuchamy radia? - odłożyłem harmonijkę. - Ok Jam, puszczaj! James Vertox schylił się i zza pryczy wyciągnął, średniej wielkości pudło, nazywane radiem. Włączył je i zaczął szukać fal. W końcu znalazł coś. Żeński głos, śpiewający o klifach Dover. - To Vera Lynn! - rzekł zaskoczony James. - Jedna z niewielu Angolek, które toleruję. - Czemu nie lubisz Brytoli? Są naprawdę fajni! próbował mnie przekonać. Ale we mnie drzemał ten amerykański izolacjonizm z lat trzydziestych. Próbowałem być milszy dla obcokrajowców, ale ten cholerny Irwin Gash wszystko mi uniemożliwiał. Utożsamiałem każdego cudzoziemca z nim.
 

Ostatnio edytowane przez Antari : 29-08-2008 o 20:09. Powód: literówki i ortografia
Antari jest offline