Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-09-2008, 13:18   #1
Highlander
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację
Post [Demon: The Fallen]Ostatni Bastion

OSTATNI BASTION - Akt I – Każda Rewolucja…




Słońce kończyło już swój taniec na horyzoncie, chowając się za jednym z nielicznych wzniesień w tymże rejonie, zamykającym niewielką zatoczkę. Zmierzając w stronę spokojnej, wodnej tafli oceanu. Zawieszone wysoko chmury przybrały niezdrowy kolor żółci, tylko po to, aby za kilka chwil powrócić do nudnej, dennej szarości i granatu. Złote promienie odbijały się od pięknych, zdobionych okien, kolorowego, witrażowego szkła, rozszczepione. Zabarwione. Wyraźnie odmienione. „Garden of Eden”, tak właśnie się nazywał. Cały budynek, luksusowy hotel, wzniesiony zapewne jeszcze przed wojną, zdawał się wybijać ponad tło. Lśnić jak perła w głębinach. Jednak naprawdę interesujące rzeczy, działy się dopiero w jego wnętrzu. Stukot palca o dębową framugę, oraz nieme przyzwolenie wkroczenia do komnat. Osobnik, który to uczynił był…dość nietypowy, przynajmniej w swoim ubiorze. Wysoki i dobrze zbudowany. Czarna bluzka z postawionym kapturem, oraz karmazynowym symbolem na piersi. Błękitne jeansy, oraz trampki, tej samej barwy co oznakowanie tułowia. Przypasany łańcuch, sugerujący jedną z wielu subkultur, które uczyniły go elementem swojego stylu. Z powodu braku jakiegokolwiek, sztucznego oświetlenia tejże lokalizacji, szczegóły jego twarzy ginęły gdzieś pośród półmroku. Sprawiał wrażenie zagubionego, kłopotliwego gościa. Choć zdecydowanie było ono mylące. Podobnie jak to, że zdawał się pozostawać sam tymże w pomieszczeniu.
- Twoi goście…przybyli pani. Zaraz poczynię…odpowiednie przygotowania…
~…Doskonale…~
Głos który mu odpowiedział, z pewnością należał do kobiety. Charakteryzował się spokojem i opanowaniem. Być może wartości te oferowały jakiś bliżej nieokreślony, werbalny przesyt, bo co bardziej rozgarnięty słuchacz mógłby stwierdzić, że są one sztuczne do granic możliwości. Stwarzały wrażenie przemoczonej, cienkiej warstwy papieru, pod którą ukrywały się prawdziwe, ostre niczym brzytwa, emocje. Gotowe ujawnić się w najbardziej niespodziewanym momencie. Odrzucić niepotrzebną już, grę pozorów. Choć w tym wypadku, ich prawdziwa natura pozostawała enigmą. Co ciekawsze, niewiasta nie kwapiła się stanąć ze swym rozmówcą twarzą w twarz. Jemu jednak to nie przeszkadzało. Przynajmniej pozornie. Być może przywykł do podobnych audiencji. Odziany w czerń powstał z fotela, ukłonił się w wyrazie szacunku i obróciwszy na pięcie skierował do drzwi, zamykając je szczelnie za sobą. Ponownie pozostała jej jedynie samotność. Choć przecież nie było to niczym nowym. Przywykła. Zapewne oni…jej kolejni goście…także.

Gabriela zdecydowanie nie miała łatwego wieczora. Choć zapewne były w jej najbliższym otoczeniu osoby, którym szczęście również nie dopisało. Spojrzała na kawałki lustra znajdujące się między jej pokaleczonymi palcami i śladami lepkiej, już nieco przyschniętej krwi. Potem nieśmiało rozszerzyła swoją percepcję. Jej lokum stanowiło słownikową definicję ruiny. Część mebli została obtarta, lub roztrzaskana na części, rozpościerając pod sobą warstwę drzazg. To co kiedyś było bardzo elegancką wazą, zmieniło swój stan skupienia. W większości na lotny. Drzwi za jej plecami pozostawały całkowicie otwarte, zawiasy uszkodzone a zamek wyrwany. W tej scenerii pobojowiska nie dało się jednak dostrzec kogokolwiek innego. Żadnych więcej kotłujących się figur. Żadnych krzyków. Totalny, bezosobowy spokój po tej…pomniejszej tragedii. Miejsce gdzie jeszcze kilka chwil temu zdawał się leżeć Ryan ziało pustkami, sugerując urojenia patrzącej. Gdzie on się podział? Co się z nim stało? Czy…czy zabrali go tamci? Pytania o tej i podobnej treści rozbrzmiewały w umyśle kobiety z siłą tarana walącego w mocno naruszone już wcześniej bramy rozsądku. Za oknem ział mrok. Wciąż? Czy dopiero teraz się pojawił. Nie była w stanie sobie przypomnieć. Ot, kolejna już dziś zagadka wymagająca rozwiązania. W tym całym chaosie udało jej się dopatrzyć łusek po nabojach. Oraz śladów krwi. Po prawdzie wypatrzenie tych drugich, nie należało do wielkich osiągnięć, biorąc pod uwagę jej ilość.
Żeby było zabawniej i ciekawiej, gdzieś w oddali rozległa się niewyraźnym pogłosem, syrena policyjna. Czyżby ktoś, słysząc co ma tu miejsce, zawiadomił policję?

Genevieve zdawała się obecnie nie pasować do rzeczywistości, która otaczała ją ze wszystkich stron. Szpitalne pomieszczenie, mimo, ze utrzymane w nienagannym porządku, wręcz ziało bezdusznością i pustką. Pustką, która na podświadomym poziomie była jakaś…znajoma. Choć nie jej osobiście. Być może właśnie dlatego ta krucha, jeszcze kilka chwil temu umierająca dziewczyna została wybrana do swojej nowej roli. Krótki rzut oka na świat za oknem. Złota kula już dawno zdecydowała się zniknąć z nieba, robiąc miejsce dla ciemności. Pomarańczowe promienie przestały odbijać się w przewodach kroplówki. Szpital w nocy zawsze zdawał się być spokojniejszy. Choć może były to jedynie pozory. Pacjentkę placówki zniewalał teraz zestaw uczuć, który z niemocą i bezsilnością miał niewiele wspólnego. Podziw, szczęście i radość? Czuła się taka pełna nie spożytkowanej energii. Nowego życia. Zdawało jej się, że może zrobić wszystko. Była zdrowa. W pełni uleczona z nękającej ją choroby i świadoma owego faktu. Co prawda to właśnie w owej świadomości tkwił diabeł. A może coś zupełnie innego. Życie natomiast, ma to do siebie, że szybko niszczy mrzonki i mydlane bańki na temat ludzkich ( i nie tylko) możliwości. Do pomieszczenia, najwyraźniej zaalarmowana dochodzącymi zeń odgłosami, weszła starsza pielęgniarka. Jej rude kudły tworzyły upiorne połączenie z resztą aparycji. Ktoś mógłby pomyśleć, że to właśnie ona wysyłała na tamten świat większość terminalnie chorych pacjentów. Omiotła wszystko spojrzeniem swoich zmęczonych ślepi, zaś na twarzy, która widziała niemal wszystko co świat miał do zaoferowania, wykwitł jedynie lekki ślad zdziwienia.
- Dziecko drogie! Natychmiast wracaj do łóżka! Natychmiast! Twój stan nie pozwala na swobodne przechadzki! Może ci się pogorszyć! No, już, już!
Gadała jak nakręcona zabawka. To wszystko było nieco…zabawne. Niemalże komiczne. Odmienność jej brzydoty i troski jaką ta prosta kobiecina reprezentowała swoim zachowaniem. Co wcale nie zmieniało faktu, że Genevieve chciała czym prędzej się stąd wyrwać a próby otulenia ją na powrót we fragmenty pomiętej pościeli jakoś nie zbliżały jej do upragnionego celu…Tsk. Kłopot. W istocie.


Kolejnym pechowcem tej nocy okazał się być Johnny. Choć może przyczyny wydarzeń, które miały miejsce nie należało dopatrywać się w jakimś zrządzeniu losu. Zrzucać ich na bliżej niesprecyzowaną, wyższą siłę. Miast tego szukać winy w sobie. W fakcie przecenienia swoich umiejętności, złego oszacowania przyczepności, przyśpieszenia, oraz zwrotności maszyny. Jak przez mgłę zdawał się pamiętać, że barierka ochronna na urwisku pękła jak zrobiona z tektury, oferując swobodny lot ku dołowi, oraz mniej swobodny, ale zdecydowanie bardziej bolesny upadek. Jednak przeżył. Przynajmniej w aspekcie czysto teoretycznym. Chociaż teraz śmiertelną powłokę Johnny’ego, dzieliły dwa byty. Drugi zdawał się obserwować wszystko, jak zza kotary, pozostawiając władzę nad ciałem w rękach człowieka. Przynajmniej na ten moment. Upadły nie mógł jednak wyjść z „podziwu”
odnośnie tego jak świat bardzo się zmienił. Stał się taki szary i pusty, pozbawiony jakichkolwiek wyższych emocji i wartości. W niepamięć odeszły czasy świetlistego, pierwszego wieku kiedy skrzydlaci pomagali ludziom w samodoskonaleniu. Bloki metalu, dykty i szkła, które dostrzegł gdzieś na horyzoncie, w niczym nie mogły się równać z majestatycznymi miastami wznoszonymi dawniej przez Lucyfera i jemu podobnych. Zdał sobie jednak sprawę, że będzie musiał się dostosować do tej nowej…parodii egzystencji spowodowanej ludzką niesubordynacją w dawnych czasach. Nie. Nie tylko dostosować, ale również znaleźć dla siebie nową, godną rolę. Johnny rzucił okiem na swoją maszynę. Po prawdzie, niewiele z niej zostało. Smutnie kręcące się koło z nadpaloną gumą, trawioną przez płomienie. Spojrzał na swoje ubranie. Było poszarpane, ale komórka chyba ostała się we względnej całości. Może należałoby zadzwonić po pomoc i wyrwać się z tej…tej dziury?

Jednak Ernest (a raczej inny byt, który w tej chwili władał ich wspólnym ciałem), w odróżnieniu od dużej liczby mniej szczęśliwych, nocnych Marków, bawił się szampańsko. Skóra, krew, ba, nawet kości niedoszłych zamachowców jego nosiciela, w jego subtelnym, acz pewnym ujęciu zmieniały się w nic więcej jak proch. Popiół, który rozwiewał wiatr wykreowany przez jego skrzydła. Zrobił to. W końcu. Ponownie znajdował się w świecie śmiertelnych. Powrócił, po niemałych trudach i udrękach. Udało mu się opuścić więzienie nicości wykreowane przez „Pana”. Swymi nadnaturalnymi oczyma obserwował potępieńcze, powykręcane esencje ludzi, których właśnie pozbawił śmiertelnej powłoki. To jak Nicość i wir człowieczych dusz jaki wokół niej się wykreował zabierały należną im daninę. O nie. Dla ludzi nie było nieba, choć wielu w swojej ignorancji nie zdawało sobie z tego sprawy. Zaś los jaki ich czekał po drugiej stronie, niemal w każdym wypadku zdawał się po stokroć gorszy niż piekło. Skrzydła zamiotły ziemię po raz ostatni, potem zaś, nowy byt w powłoce Ernesta odbił się nogami od ziemi w towarzystwie metalicznego pogłosu i wzbił w powietrze. W ten sposób mógł lepiej przyjrzeć się tej parodii świata, która otaczała go ze wszystkich stron. Napawała obrzydzeniem? A może sprawiała, że był zaintrygowany? Co ciekawsze…zdawał się nie wyczuwać wszechobecnej, boskiej esencji, którą pamiętał z dawnych czasów. Nie dane mu było także uświadczyć jakichkolwiek lojalistów? Z kolei płomyk wiary w ludzkości zdawał się być…przynajmniej w większości przypadków…dogasającym. Niepokojące.

Dexter siedział spokojnie przed monitorem, przeglądając kolejne paski „Sinfestu”. Miał spore zaległości do nadrobienia w tej komiksowej dziedzinie, natomiast brak jakiegokolwiek ruchu w jego firmowym biurze powodował, że mógł sobie na to spokojnie pozwolić. Nie działo się nic, a miejsce, niemal dosłownie, ziało nudą. Lilly wyszła aby kupić coś do jedzenia. Coś co nie miało zbyt wiele wspólnego z produktami posiadającymi wysoką zawartość cukru, którymi to zażerał się tak namiętnie i regularnie Dex. Jeśli chodziło o…nowego przyjaciela, którego chłopak zdobył tak niedawno, bo zaledwie kilka godzin temu…cóż. Zdawał się być nadzwyczaj spokojny, a sam właściciel firmy nijak nie interesował się problemem na tyle aby sprawdzić tę sprawę w dalszym stopniu. Choć z pewnością całe zajście było czymś więcej niżeli nocną marą, która skaziła jego zmysły. Jednak nawet te przemyślenia zostały szybko zniwelowane. Tym razem przez czynnik zewnętrzny, a konkretniej, pukanie do drzwi. Spokojne, zdystansowane, niemal wyważone ruchy dłoni. Imponujące. Z pewnością nie była to Lilly. Nie słynęła z tego typu zagrywek. Ani nastawienia. Co pozostawiało jedynie opcję w postaci przyszłego klienta. Dex poderwał się do góry ze swego krzesła i skierował kroki do drzwi. Przez oszklony fragment posiadający jego inicjały, mógł dostrzec sylwetkę w prochowcu i kapeluszu, która przypominała te stare, oklepane filmy detektywistyczne regularnie pojawiające się na TNT Night. Jednak nic więcej. Żadnych, konkretnych szczegółów. Pozostawało mu tylko otworzenie wrót do władnego królestwa i godne przyjęcie gościa. Miejmy nadzieję, że lubił czekoladę.


Dziś powiedziałeś, że każda rewolucja,
Jest dobra tylko na początku drogi,
Bo potem wszystko zamienia się w system,
I są potrzebne rewolucje nowe.
Właściwie to chyba masz rację…

T. Love – Rewolucja
 

Ostatnio edytowane przez Highlander : 25-05-2020 o 17:40.
Highlander jest offline