Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-09-2008, 12:27   #7
Highlander
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację
[…]
Lokal zdawał się być spokojny, niemal wymarły. Dzisiejszej nocy nie zanosiło się na żadne atrakcje, niezależnie od tego, czy ktoś liczył na burdę, czy spotkanie atrakcyjnej partnerki, która okazałaby się „w sam raz na jeden raz”. Bo w dzisiejszych czasach o miłości na całe życie trudno było marzyć w podobnych okolicznościach. Pozostawało więc jedynie towarzystwo kieliszka z alkoholem, którego to złota łuna, w półmroku, zdawała się oświetlać lica pijącego ukrytego w barowym kącie. Choć Ernestowi to nie przeszkadzało. Och nie, zdecydowanie. Wręcz przeciwnie. Jemu nie potrzeba było zbyt wiele do szczęścia. Ktoś mógłby stwierdzić, że był prostym, uczciwym człowiekiem. Wbrew swojemu prawdziwemu wizerunkowi, dzięki któremu dotarł na sam szczyt wielu ludzkich marzeń. I stoczył się z wyżej wspomnianego wzniesienia równie szybko, niemal jak Syzyfowy kamień. Tyle, że z własnej, nieprzymuszonej woli. Omiótł knajpkę n nieco zmęczonym, przepitym spojrzeniem wytrawnego alkoholika. Naliczył nie więcej jak pięciu ludzi, rozlokowanych podobnie jak on. Choć oni, w przeciwieństwie do niego, szukali raczej samotności i zapomnienia, niż czegokolwiek innego co mogło znajdować się na dnie ich kieliszka. W skutek czego, jedynym odgłosem jaki rozbrzmiewał dookoła zdawała się być głośno pracująca, szara, przenośna lodówka, tuż za drewnianym kontuarem, która to zawierała w sobie różnorakie napoje energetyczne. Barman wykorzystywał ten czas aby doprowadzić szklanki przynajmniej do złudnych pozorów czystości. Ot, polityka firmy. Co prawda, piękny uśmiech swej nowej formy, jaki Ernest powołał nie tak dawno przed lustrem w zapyziałej łazience, mógł mu skutecznie zapewnić rozrywkę na dalszą część wieczoru. Nieprzewidywalną, irracjonalną, kto wie, być może nawet niebezpieczną, ale zawsze rozrywkę, prawda?
[…]
Tak…Dex zdecydowanie miał dzisiaj ciężki dzień. Żadnej, dobrze płatnej pracy na horyzoncie, co z jego uszczuplonym ostatnio portfelem źle wróżyło. A teraz jeszcze kolejne wydatki i żadnych konkretnych zleceń. Nie licząc oczywiście tego wciśniętego mu na siłę, na własne życie, w którym ktoś, kilka chwil temu, chciał go wyręczyć. Na szczęście mu się nie udało. Z tego typu nastawieniem mógł szukać zatrudnienia na cmentarzu. Zdecydował się więc upewnić, że nie trafi tam zbyt szybko. Dłonie wykreśliły w powietrzu pojedynczy, tajemny symbol z dawnych czasów. Usta wyszeptały sentencję, której do końca nie rozumiał. Jego urocza „asystentka” przyglądała się temu spektaklowi z wyrazem twarzy będącym mieszanką niemego podziwu i nieumiejętnie maskowanego strachu. Przygryzła nieznacznie wargę, robiąc niepewny krok do tyłu. Choć on, człowiek z demonicznymi mocami, był oczywiście zbyt zajęty aby to zauważyć. Jego skrzące kolorem purpury ślepia wypełniały na tą chwilę wizje, które nawet nie śniły się innym śmiertelnikom.
Ten mężczyzna…nie działał sam. Miał sojuszników. Wyjątkowo wielu sojuszników, którzy to, w niedługim czasie, może godziny, lub maksymalnie dwóch, także mieli odwiedzić agencję detektywistyczną Dextera. Zaniepokojeni brakiem odzewu swego sprzymierzeńca. Niestety, jeśli się pojawią, to także z podobnym nastawieniem jak poprzednik. Tempest wierzył w możliwości swoje i swojej asystentki, jednak był świadomy, że nawet we dwójkę nie będą w stanie stawić czoła nowemu zagrożeniu. Potrzebowali pomocy. Szybkiej pomocy. W innym wypadku czekała ich powolna i niezwykle bolesna śmierć.
Na tym, zesłane mu przesłanie zostało zakończone. Detektyw westchnął cicho, łapiąc oddech, po czym postawiwszy swój fotel we właściwej pozycji, ponownie na nim zasiadł, splatając dłonie w chwilowym odczuciu beznadziejności, które momentalnie go ogarnęło. A zapowiadało się coraz lepiej. Początek kłopotów. Wierzchołek góry lodowej. Całe szczęście, że zdążył przysiąść. Coś, jakaś bliżej nieokreślona siła, uderzyła go w głowę z siłą kowalskiego młota. Zdawała się narastać wewnątrz jego łepetyny, atakować obszary podświadomości, nieużywane jego własnej jaźni. A może po prostu używane, jednak…przez kogoś innego. Czuł, że oddychanie przychodziło mu z trudem, jednak nie tyle przez płuca, a z innego powodu. Zupełnie jakby nie mógł w jakikolwiek sposób spożytkować zawartego w krwi tlenu. Fioletowe plamy przemknęły przed oczyma. Zakręciło mu się w głowie. Miał nieodparte przeczucie, że zaraz uderzy łbem o biurko. Tracąc przytomność. Jednak wtedy wszystko…ulżyło. Negatywne odczucia opadły. Jakby się dostosował. Do czegoś, czego nie czuł od dawien dawna. Pokierował się w stronę okna. W dole, na ulicy, dostrzegł na wpół działający neon baru „Rapsberry”. Zwyczajnej meliny w której spotykały się męty i odpadki społeczeństwa. Sam kiedyś wypił tam jedno, lub dwa piwa. Jednak w tej „zwyczajnej melinie” kryło się coś nietypowego. Źródło jego chwilowego cierpienia i niepewności. Tliło się. Zupełnie jak wystrzelona flara na horyzoncie. Kontrastująca z niebem.
[…]
Nie wszystkie przeżycia były tak drastyczne i…negatywne. Dobrym przykładem takiego stanu rzeczy była Genevieve. Jak również jej nowa współlokatorka. Ta, która dzieliła z nią obecnie ciało na zasadzie nietypowej symbiozy. Jednak nie tak nietypowej jak to, co działo się na terenie szpitala. Nagłe ozdrowienie młodej dziewczyny wywołało istną falę westchnień, niedowierzania, oraz dywagacji nad sprawą wiary. Te jednak szybko odchodziły w niebyt dzięki racjonalnym umysłom pracowników placówki. Nauka i technologia nie potrzebowały cudów. Nie potrzebowały wiary. Ta była niczym więcej jak przeżytkiem. Błahostką z minionej epoki. Pamiątką po ciemnych ludach. Starszy lekarz, chyba nazywał się Brewer, momentalnie odstąpił od aparatury. Jego oczy cynika próbowały przewiercić ją na wylot. Mimo wielu lat nauki, działo się przed nim coś, czego do końca nie pojmował. To nie tak powinno wyglądać. Nie w jego przekonaniu. Odszedł od łóżka i aparatury, wyraźnie skonsternowany. Potem zaś sięgnął do kieszeni, wyciągając z niej stary model telefonu Nokia i pośpiesznie wybierając odpowiednią kombinację przycisków. Ozdrowiała pacjentka nie usłyszała co prawda wiele, jednak przez szmery aparatury i krzątających się pielęgniarek przebiło się pojedyncze imię i nazwisko. Jake Henderson. Słyszała je już gdzieś…wcześniej. Podobno Henderson był dość ekscentrycznym filantropem, sponsorującym w szpitalach dość nietypowe gałęzie medycyny. Mówiło się także o wielu pacjentach, którzy ozdrowieli w równie tajemniczych warunkach jak Genevieve, jednak ich choroby łączyło jedno. Były śmiertelne i nieuleczalne. Przynajmniej w teorii. W praktyce sprawa często przedstawiała się inaczej. Nic dziwnego. Tego typu ozdrowienie miało poważne szanse wywołać nie mały boom w światku lekarskim i mu pokrewnych. Suria odczuwała jednak odmienny zestaw uczuć (a może przeczuć?) niżeli jej podopieczna. Zdecydowanie odmienny. Na ułamek sekundy zalała ją fala niedorzecznej paranoi, bliżej nieokreślonego strachu. Sprawiając, że miała ochotę krzyczeć, wkręcić się w swoją nosicielkę. A potem…potem te „objawy” ustały równie szybko, jak się pojawiły. Znała jednak przyczynę…ten cały…Henderson. Kimkolwiek był w istocie…kogokolwiek ukrywał pod powłoką pozornego człowieczeństwa, zwiastował poważne kłopoty. Dla nich obydwu. Może powinny się stąd wydostać? Czym prędzej. Teraz. Już. Natychmiast. Zanim zjawi się ten typ i sprowadzi ze sobą zło i nieszczęście. Jednak…ucieczka? Czy jej duma była w stanie na to pozwolić? Może lepiej stawić czoła zagrożeniu tu i teraz. Zniszczyć je w zarodku, nim zdąży wychylić swój ohydny łeb z dziury? Te i inne pytania zdawały się odbijać w głowie śmiertelniczki. Bez jakiejkolwiek, prawdziwej odpowiedzi.
[…]
Tak. Wzywanie pomocy medycznej w obecnej sytuacji faktycznie nie było zbyt dobrym pomysłem a Johnny-boy wykazał się rozwagą rezygnując z tego pomysłu zanim jeszcze na dobre rozwinął się w jego łepetynie. Droga upłynęła na innych dywagacjach. Oraz na remanencie wyżej wspomnianego miejsca przez upadłego anioła. Dostosowaniu go do własnych potrzeb. Uczynieniu przytulnym, komfortowym domem. Podział obowiązków między dwójką „współpracowników” także zdawał się doskonale obmyślony. W końcu dotarł do domu. Do schronienia. Uwinął się szybko, pokonując zabezpieczenia swojego domostwa. Niemal bez śladu. Relaksująca kąpiel i dalsza nauka. A potem…potem odpoczynek.
Sen, mimo, że w istocie był zasłużony a obydwa byty powinny spać twardo niczym kamień, był porwany niczym strzępki materiału ubrania w którym rozbił się John. I niemal równie niespokojny. Może stanowił element jakiegoś szoku pourazowego, lub podobnej bzdury. A może to…nowy współ lokator odbierał takie negatywne wizje. Jakikolwiek był powód, noc nie okazała się lekka. Subtelna emanacja rezonowała gdzieś w oddali. Na krańcu jego ograniczonej przez sen percepcji. To pojawiała się, to przygasała. Johnny-boy nie znał jej dokładnego źródła. Jednak jego nowy opiekun mógł pokusić się o wyjaśnienie przyczyny. W mieście był też inny…upadły. Zapewne nie jeden. To uaktywnienie przez niego swoich niebiańskich mocy działało w ten sposób. Wytwarzając rezonans, który rozchodził się jak po tafli jeziora, zaburzając jej gładkość. Jednak to uczucie zaczęło powoli przymierać, pochłaniając percepcję rzeczywistości kompletnie, w ponownych objęciach snu. Snu przepełnionego nocnymi marami. Krzykami. Jękami. Udręką jakiej byt doznał w nicości. Cierpieniem jakie nim władało. Jakie niszczyło go od wewnątrz. Śmiertelny host zerwał się na równe nogi, ciężko dysząc. Nie. Tej nocy raczej spokojnie nie zaśnie. Na dodatek, wciąż czuł emanację drugiej, nadnaturalnej istoty. Jak niewielki zegar…bomba tykająca tuż za potylicą. Niemożliwa do wyciągnięcia na czas…jednak co mógł z tym zrobić?
[…]
Gabriela, mimo, że nie posiadała podobnego dostrojenia ze swoją nową przyjaciółką jak inni, demoniczni wędrowcy tej nocy, stawiała raczej na szybkie i skoordynowane działania ze swojej strony, nie licząc na pomoc innych. Zamiast czekać na przyjazd policji niczym ofiarne ciele zdecydowała się na mądrzejszy krok. Ucieczkę. Szybko porywała z półek i schowków najpotrzebniejsze rzeczy. Odrzucając szybko to, co mogło skierować ją w ręce gliniarzy. Zbiegła na złamanie karku po schodach, tylko po to, aby zobaczyć swojego starego przyjaciela, leżącego w kałuży własnej posoki, z głową roztrzaskaną jak dorodny arbuz. Dalej wszystko potoczyło się trochę jak na pokazie slajdów. Wydostała się z pomieszczenia, następnie z budynku, przechodząc kilka ciemnych alejek. Odgłosy radiowozów i zamieszania trwającego wokół jej domu zdawały się przygasać gdzieś w oddali. Jednak nim zdążyły odejść na dobre, pojawił się nowy problem. Znacznie poważniejszy. Dopadli ją po wewnętrznej stronie bramy parku miejskiego. Było ich dwóch. Obaj odziani w prochowce i tanie kapelusze. Jak Kolombo dla ubogich. Jeden złapał ją za włosy i cisnął o ścianę. Drugi wyjął ostrze z kieszeni i rozejrzał się, może nieco nerwowo, w poszukiwaniu świadków. Nie odnotowawszy obecności takich, uniósł nóż do góry.
- Zaraz wrócisz do piekła…Heheh…wyślemy cię tam osobiście.
Wymruczał pierwszy z nich. Odpowiedź nadeszła z góry.
- Wy…i jaka armia?
Na pomoc innych Gabriela może i nie liczyła, jednak fakt był faktem, ta czasem okazywała się potrzebna. Przeważnie w takich sytuacjach jak ta tutaj. Tekst który przeciął powietrze był tandetny. Zapewne pochodził z jakiegoś starego filmu ze stereotypowym, amerykańskim twardzielem. Głos, który wypowiedział ostatnie słowa, nie należał do żadnego z gachów, którzy grozili uciekinierce z domu. Jednocześnie niósł w sobie wiele niepewności. Może nawet nieporadności. Brak przekonania? Wiary we własne siły? Być może. Czyny jednak nie szły z tym w parze. Na szczęście. Coś wylądowało na ziemi. Obaj mężczyźni odwrócili się niemal równocześnie. Widać, że tego typu sytuacje nie były im obce. Posiadali odpowiednie wyszkolenie w tych sprawach. Lata praktyki. Ćwiczeń. Przygotowań. Zabrane im w ułamku sekundy, wraz z powietrzem, które uciekło z ciał. Bez wątpienia tkwiła w tym jakaś ironia. Ten wyższy, w brązowym, skórzanym płaszczu, zdecydowanie dostał gorzej. Gruchot jego żeber wbijających się w płuca był dobrze słyszalny. Jego oczy otworzyły się szerzej i rzygnął juchą, kiedy siła ciosu odrzuciła go gwałtownie od tyłu tak, że stracił równowagę i uderzył o żwirowatą ziemię wzbudzając leciutkie, niemal taneczne zawirowania kurzu. Jęczał i wił się z bólu. Drugi otrzymał mniej druzgocącą dawkę bólu. Po prostu cofnął się do tyłu, trzymając za bebechy. Rzucił nieznanemu wrogowi spojrzenie pełne skrystalizowanej nienawiści. Ten który zadał oba ciosy był…no cóż. Zdecydowanie nie sprawiał wrażenia księcia z bajki, nie posiadał białego wierzchowca, nie nosił złotej zbroi, zaś z jego czoła nie spływały kaskady loków. Prawdziwy wizerunek…nieco rozczarował Gabrielę. Co oczywiście (miejmy nadzieję) nie przyćmiło wdzięczności. Szara bluza z kapturem, niemal w całości zakrywająca twarz. Do tego błękitne jeansy i czarne adidasy. Bohater, nie ma co. Drugi z łowców odzyskał tchnienie i rzucił się do ataku. Jednocześnie wrzeszcząc jakieś bliżej nieokreślone mantry. Zapewne po łacinie. Zakamuflowana figura delikatnie uchyliła się od ciosu jego noża. Następnie zaś wykorzystała ten czas aby wbić własne ostrze w krtań tamtego. Jucha trysnęła gwałtownie, spływając po ubraniu. Kilka kropel padło na kaptur, kiedy drugi z wrogów upadł w konwulsjach na ziemię. Nim pierwszy, ten z popękanymi kościami chociażby się zorientował, w jego klatce piersiowej także tkwiło, bliźniacze ostrze. Już druga sylwetka osunęła się bez życia. Tajemniczy wybawca…a może po prostu morderca…odezwał się.
- Pani…pani nazywa się…Gabriela de Valois? Tak?…Mam…panią stąd zabrać…zanim zjawi się więcej tych idiotów i zrobią to co sobie zaplanowali...
Urwał szybko, widać nie chciał wdawać się w zbyteczną konwersację. Nie czekając na odpowiedź, podważył podeszwą uchwyt sztyletu tkwiącego w zwłokach mężczyzny leżącego na ziemi. Ten wysunął się, wytwarzając przy tym lepki, mokry, drażniący zmysły odgłos. Rys psychologiczny kapturnika zapewne wyglądałby nadzwyczaj ciekawie. Anielski byt zamieszkujący śmiertelne ciało nie wyczuwał w nim tyle zła, co zepsucie. Zepsucie, żałość i beznadziejność. Oraz desperacką chęć udowodnienia samemu sobie, że jest inaczej. Jakby ten osobnik był niczym więcej jak nadgniłą, drewnianą lalką, w połowie zeżartą przez korniki. Jeśli tak było…to lalkarz, który nią kierował musiał być nie małym mistrzem swej sztuki. Pozostawało pytanie: Co z tym fantem dalej zrobić?

I am the game, you don't wanna play me…
I am control, there's no way you can shake me…
I am your debt, and you know you can't pay me…
I am your pain, and I know you can't take me…

Motorhead – The Game
 

Ostatnio edytowane przez Highlander : 12-09-2008 o 21:18.
Highlander jest offline