Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-09-2008, 23:51   #1
Aveane
 
Aveane's Avatar
 
Reputacja: 1 Aveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumny
[D&D 3.5] Klucze Doskonałości

Rozdział I
"Droga do Doskonałości"


Dzień chylił się już ku zachodowi, a piątka zmęczonych podróżą wędrowców nadal zmierzała drogą przed siebie. Powoli zaczęły pojawiać się pojękiwania, marudzenie, że „nogi bolą”, że „mam już dość siodła” i temu podobne. Jednakże coś pchało ich dalej do przodu. Wiedzieli, że nie mogą się tu zatrzymać.

Szlak przecierali mężczyźni. W samym środku pochodu usytuowali się Tilian i Maroco. Dwa różne typy. Pierwszy z nich był specem od wszystkiego, co ciche – lubił zaflankować, wbić kukri pod żebra, osłabić kogoś trucizną, włamać się tu i ówdzie. Lubił wypić trochę… więcej wina, zabawić się w jakiejś karczmie. Drugi natomiast zainteresowania swoje okręcił wokół Sztuki. Dokładniej mówiąc: wokół brutalniejszej części sztuki. Taki typ, co to na wojnach w pierwszych szeregach magów stoją. Ruszył w świat, by znaleźć zabójców swoich rodziców. Nic, tylko im współczuć. Owszem, zasłużyli sobie, ale spotkanie z Ribierą na ubitej ziemi do przyjemnych raczej nie należy. Na szpicy szedł Sevril, który, jako najlepiej widzący w tych warunkach, postanowił objąć tymczasowo rolę oczu drużyny. Tak to jest, gdy słoneczny elf postanowi podróżować z ludźmi. Krótkowieczni, to prawda, ale coś ich przy nich zatrzymało. Każdemu magowi przyda się obstawa. A chociaż ci ludzie do walczących zbytnio nie należeli, byli za to waleczni. No i mieli inne sposoby, by wygrać. Uderzyć raz, a dobrze, jak to mawiają złodziejaszki. Albo, jak mawia Maroco: giń. Coś w tym stylu. Pochód zamykały dziewczęta, które stwierdziły, że iść nie będą, bo od tego mają konie. Zaradne, nie da się ukryć. Po lewej jechała Arveene, siostra Tiliana. Z tego, co reszta się orientowała, to była młodsza, jednakże nigdy nikt o to nie pytał. Rodzeństwo, no i tyle. Często się sprzeczali, nie da się ukryć, ale widać było, że im na sobie zależy. Nie było tajemnicą, że puszczała się praktycznie z każdym napotkanym facetem, byleby miał sporą sakiewkę, która dziwnym zbiegiem okoliczności później mu znikała. Dość często raczyła towarzyszy balladami przy akompaniamencie lutni, a niejednokrotnie wieczorami snuła im różne opowieści. Obok niej jechała Melisare: dostojna kobieta, wyprostowana w siodle. Do najmłodszych nie należała, ale niejeden mężczyzna mijany na trakcie się za nią obrócił. Otworzyła już niejedne drzwi, załagodziła niejeden spór, a i kilka sakiewek przypadkowo zmieniło właściciela na nią.

Elf, często obdarzany uprzejmym uśmiechem Arveene, wyraźnie zafascynowanej jego rasą, zauważył przed sobą dwójkę konnych. Jeden z nich uniósł rękę w geście pozdrowienia, więc awanturnicy bez obaw podążali dalej przed siebie. Delikatny niepokój ogarnął jednak całą piątkę, gdy jeźdźcy wstrzymali konie, wyraźnie na nich czekając – w końcu kto wie, kogo napotka się na drodze? Z drugiej strony, nie można bać się każdej przejeżdżającej osoby. Z tą myślą całą piątką zbliżyliście się do konnych.

Twarze mieli zasłonięte lekkimi szalami. Ubrani byli w lekkie szaty barwy zachodzącego słońca. Do siodeł przyczepione były pochwy z mieczami. Na głowach założone mieli kaptury – ot takie luźne, sam kaptur i trochę materiału na ramionach, żeby nie spadał. Ledwo przebrzmiały słowa powitania, pozdrowienia i życzeń błogosławieństw boskich, nieznajomi przeszli do sedna sprawy:
- Wy musicie być tą piątką, która miała przybyć do Mistrza Sensana – nie tyle zapytał, co stwierdził jeden z nich. Był wyższy od swojego towarzysza, a także wydawał się dostojniejszy. Mistrz Sensan natomiast był człowiekiem, dla którego zatrzymani przybyli do tego miejsca. Tydzień temu Melisare została poproszona przez pewnego karczmarza o spotkanie z nieznanym jej Mistrzem. Po długiej, drużynowej dyskusji postanowili wyjść naprzeciw przygodzie, jak to poszukiwacze owych przygód mają w zwyczaju. Następnego dnia ruszyli do miasta Irmecujan, aż dotarli do tego miejsca.
- Chodźcie za nami – tym razem odezwał się niższy. Nie było w tym nuty rozkazu. Wiedzieli jednak, że jeśli nie pójdą, to mogą pożegnać się z przygodą, sławą, pieniędzmi oraz tygodniem, który minął im na podróży. Kilka porozumiewawczych spojrzeń i ruszyli bez słowa sprzeciwu.

Ujrzeli miasto tuż za zakrętem. Od razu było widać, że wybudowane zostało na planie koła, otoczone kamiennym murem wysokości około 5 metrów. Ostatni wysiłek i już po chwili znaleźli się za bramą, zbyt zmęczeni i nieufni, by rozmawiać przy przedstawicielach Sensana. Minęli dwójkę dobrze uzbrojonych strażników, a Irmecujan przywitało ich czystymi, choć dość zatłoczonymi ulicami. Ludzie jednak już powoli się rozchodzili, ustępując miejsca ciemności nocy. Słońce już zaszło i wokoło zapanowała względna cisza. Niedaleko wisiał szyld przedstawiający rozbity kufel, a nad niż jakże adekwatną nazwę karczmy „Pod Rozbitym Kuflem”. Tam też podróżnicy skierowali swe kroki, gdy tylko usłyszeli krótkie instrukcje od przewodników.
- Jutro rano ktoś po was przyjdzie. Nie wychodźcie z karczmy, póki się nie zjawi – po tych słowach odeszli, nie żegnając się nawet.

Stojąc przed kamiennym budynkiem czuli zakłopotanie, niepewność, może strach? Los wyrzucił ich do nieznanej im mieściny z Zachodnich Ziemiach Centralnych, nie wiedzieli, co ich czeka na spotkaniu, co może chcieć ów Sensat.

Kobiety oddały konie parobkom, a Tilian ruszył w kierunku drzwi, otwierając je przed przedstawicielkami płci pięknej. Zadziwiające, jak trafne było w tym momencie takie stwierdzenie. Co by dużo nie mówić, one naprawdę były piękne. Wchodząc do środka, ich oczom ukazał się dziwny widok. Co prawda przybytek był standardowo wyposażony w masę okrągłych stolików, jeden podłużny, przy którym wieczerzać mogłoby naraz jakieś 20 osób, krzesła, długa lada, a nawet scena dla artystów, a wszystko to zrobione w drewnie, najprawdopodobniej bukowym. Jednakże tym, co przykuwało wzrok, były liczne półki na ścianach. Na każdej ścianie, praktycznie na całych ich długościach były półki. Na każdej ścianie dwie – jedna pod drugą. A na każdej półce widniał artystyczny nieład stworzony z rozbitych kufli. Niektóre były wyszczerbione, inne nie miały uch, a następne były praktycznie całkowicie rozsypane. A kolekcja była niemała. Nie było im jednak dane obejrzeć wszystkiego, ponieważ podszedł do nich niski karczmarz i wskazał wolny stolik. Usiedli, a Maroco zamówił pięć zestawów dnia. Raz się żyje, najwyżej nie trafi w gust. Niski grubas w białym fartuchu pokłonił się lekko, po czym ruszył w kierunku szynku, kiwając po drodze na jednego z gości. Ów mężczyzna wstał, podniósł mandolinę, jak stwierdziła Arveene, po czym ruszył w kierunku sceny i zaczął grać. Zapewne nikt z osób siedzących przy tym stoliku nie zwróciłby na to uwagi, gdyby po chwili Arveene nie przerwała rozmowy towarzyszy mówiąc:
- Słuchajcie, znam skądś tę historię, co on śpiewa.
Cała drużyna zaczęła wsłuchiwać się w pieśń, a śpiewak, widząc zainteresowanie, zaczął od początku swój wystep.


Jak się poznali? Tylko oni wiedzą,
Ci, co teraz tutaj w naszej karczmie siedzą.
Co osiągnęli? To wiedzą już wszyscy,
A nie tylko oni oraz tylko bliscy.

Raz ich wynajął burmistrz wioski małej
Od dwóch dni stojącej w morzu krwi całej.
Krew ta mieszkańców, sołtys jeno przeżył,
A później sławę herosów rozszerzył.

Dwa dni się chował, aż poszli wrogowie,
A było ich, wam powiem, więcej niźli mrowie.
Znalazł on śmiałków, by zbójców znaleźli
I broń, by ich zgładzić, szybko wynaleźli.

Ruszyli więc w piątkę odnaleźć oprawców
I dostać miano małej wioski zbawców.
Znaleźli ich migiem, plan opracowali,
Szybko ich wycięli, wieś odbudowali.

„Któż to był?” – pytacie. Ja pytam „Nie wiecie?
A ja żem myślał, że oni bardzo znani w świecie.
Więc mówię, kto tam był: Maroco potężny,
Który położył swą magią dwudziestu zbójców mężnych.

Był tam też imć Tilian razem z siostrą swoją,
Arveene to jej imię, a pieśń jest jej zbroją.
Brat jej niczego sobie, pod żebra nóż wbije,
A celnym uderzeniem każdego zabije.

Z nimi też Melisare, kobieta to cudowna
W swych pięknych, kocich ruchach, a w słowach wymowna.
Przydatna jest w drużynie, wszędzie ponoć wejdzie.
Żaden mężczyzna, choć twardy, nie spojrząc nie przejdzie.

Najstarszy z całej paczki, Sevril, mag kolejny,
Choć w Sztuce ciut bardziej od kumpla subtelny.
Elfem jest on ze złota, klejnot między ludźmi.
A ja kończę balladę, lepiej spitych zbudźmy.”


Z karczmie rozległy się brawa, a wszystkie spojrzenia, utkwione w podróżnikach podczas pieśni, wróciły do kufli i talerzy. Bard się pokłonił, spojrzał na Arveene i Melisare i zszedł ze sceny. Bohaterowie natomiast postanowili przypomnieć sobie nawzajem sytuację sprzed trzech miesięcy, gdy się poznali. Historia ta nie była długa, lecz pozwoliła im osiągnąć wspólnie to, czego nie osiągnęliby osobno.

Podróżująca samotnie kobieta usłyszała w lesie trzask gałązki. Odwróciła się w tamtym kierunku, lecz nic nie zauważyła. W pewnym momencie usłyszała za swoimi plecami cichy świst i fala bólu rozlała się po wszystkich nerwach głowy. Straciła przytomność, a przebłyski świadomości pozwalały jej zarejestrować twarze mężczyzn śmiejących się rubasznie, popychających ją z rąk do rąk. Rąk, które często lądowały tam, gdzie nie powinny.

Był słoneczny dzień, gdy dwoje ludzi, podróżując gościńcem, zauważyli leżącą na trakcie kobietę. Była pobita, ubrania miała rozdarte, a z paskudnej rany na głowie sączyła się krew. Obok niej leżał spory kamień. Oddychała, choć z trudem. Próbowała coś wyjąkać, jednakże nachylona podróżniczka, lecząc jej rany, nie mogła zrozumieć ani słowa. Za to jej towarzysz, rozglądając się bacznie, nie musiał rozumieć słów, żeby wiedzieć, co się święci. Zauważył bandę rabusiów, wychodzącą z lasu i mierzącą do nich z kusz, jednak było już za późno na reakcję, a tym bardziej na ucieczkę. Najwidoczniej bandyci pobili kobietę i zostawili na drodze jako przynętę. Niechybnie skończyłoby się to ich śmiercią, a w najlepszym wypadku ogołoceniem ze wszystkiego, gdyby nie usłyszeli nagle bojowego okrzyku. Agresorzy odwrócili się w kierunku źródła dźwięku i owo źródło było ostatnią rzeczą, jaką zobaczyli.

Zmierzający drogą na północ przedstawiciel dumnej rasy zauważył w oddali oprychów znęcających się nad kobietą. Podjął błyskawiczne działania. Otoczył się całunem niewidzialności, zobaczył jednak, że napastnicy zostawiają ją i chowają się w lesie, więc postanowił czekać.

Zdenerwowany jak nigdy zmierzał na południe. Jedyne, czego teraz potrzebował, to dać upust emocjom. Miał dowiedzieć się czegoś o zabójcach rodziców, ale człowiek, z którym się spotkał, był zwykłym naciągaczem. Gnojek. Podniósł wzrok i zobaczył, jak z lasu wychodzi zgraja bandziorów, mierząc do dwójki bogom ducha winnych ludzi. Ruszył w ich kierunku krzycząc, a gdy odwrócili się do niego, zesłał na nich istne gradobicie. Upadali, bici lodem. Na to z innej strony rozległ się świst, a niedaleko otoczonych wybuchła ognista kula, będąc zaledwie o włos od nich. Napadnięci w chwilę zamienili się w agresorów. Mężczyzna wyciągnął kukri i pozbawił życia stojącego obok niego bandziora, a w ślad za nim poszła jego towarzyszka, kłując przeciwników rapierem. Po chwili zdziesiątkowani rabusie rozpierzchli się w różne strony i pozostało tylko zająć się pobitą kobietą leżącą na ziemi.

Nie tracili czasu na ceregiele, zanieśli ją do pobliskiej wioski. Dopiero tam, w maleńkiej gospodzie, zaczęli się sobie przedstawiać. Napadnięta kobieta odzyskała przytomność, adal jednak była strasznie zmęczona. Podziękowała za ratunek i przedstawiła się jako Melisare Velure. Napadnięta para okazała się rodzeństwem. Arveene i Tilian Starag. Ten, który wywołał kulę z ognia, był słonecznym elfem. Rzadko spotyka się takich na drodze. Powiedział, że nazywa się Sevril. Człowiek, który krzyczał, zaprezentował siebie jako Maroco Ribiera.

Z rozmyślań na temat zrządzeń losu wyrwał ich karczmarz, niosący na tacy pięć talerzy gorącej zupy.
 

Ostatnio edytowane przez Aveane : 26-09-2008 o 17:41.
Aveane jest offline