Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-10-2008, 21:44   #2
Blyth
 
Reputacja: 1 Blyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znany
Przedstawienie postaci - wstęp

Kim jestem?

Nazywam się Marcin Jarema Rokicki, pan na Wojsławicach i Horyczu. Przeżyłem już wszystko, nawet własną śmierć. Nie masz na mnie kary innej niźli dalsze życie. Niestety śmierć miała mnie już w swej kościstej garści, lecz wzgardziła, przeto teraz nie ma już żadnej władzy nade mną.
Z winy Boga żyję nadal. Widziałem już, jak mi Archanioł Michał w złocistej zbroi wiedzie niebiańskiego rumaka, jużem się witał ze Świętym Jerzym , orędownikiem rycerzów, lecz mię śmierć poniechała.
Działo się to w zimie Anno 1605. Lute mrozy skuły bagniska naddnieprzańskiej Ukrainy i pozwoliły na szerokie działania wojenne. Śniegu nie było jeszcze dużo, idealny czas by zabijać. Lub ginąć.
Chorągiew husarii pod Panem Ostoją zadanie z pozoru miał proste. Wybić zbuntowanych psubratów do nogi, spalić ichnie sioła i zapasy wszelakie odebrać, coby wiosny nie dotrzymali. Praktycznie jedyne to wojsko Królewskie na Rusi, bo cała siła oręża w Inflantach pod panem Chodkiewiczem przeciw Szwedowi opór dawać musiała. Moja pierwsza prawdziwa bitwa zaczynała się tak radośnie, tak wiele swobody było w żartach panów towarzyszy, tak serce rosło widząc biało-czerwone proporce w szachownicę zatknięte poniżej ostrzy kopii. Śpiew, bukłaki z węgrzynem podawane dla rozgrzania członków. Victoria wisząca w powietrzu. Chwała zwycięzcy tak bardzo pachniała młodemu żołnierzowi.
Nic przecież nie może równać się z szarżą ciężkozbrojnej konnicy Polskiej. Nic w Europie, nic w Świecie całym. Przestałem nawet myśleć o Niej, mieszkającej w pamięci i sercu, bo rycerską rzeczą jest mordować innych, a miłość i krew nie powinny iść w parze.
O świtaniu wiedzieliśmy, że hołysze-buntowniki podejmują bitwę. Widać wśród nich wielu renegatów rejestrowych, niełacnie kamratów prać własnych, lecz bunty odkąd to carem Rusi ustanowiono Dymitra, przyjaznego Polsce, bo wybranego przez panów Wiśniowieckich, nasiliły się ostatnio znowu. ten na szczęście duży nie był.
Teren nieco pod górę, ale nie za stromo, tedy imć pułkownik Jędrzej Ostoja rzekł oficyjerom na odprawie :
- Bóg nagradza śmiałych. Nie dajmy kozakom ściągnąć posiłków z za rzeki. Tu i teraz los zmagań rozstrzygniemy.
- Amen – zgodnym chórem odpowiedzieli zgromadzeni w namiocie dowódcy.
Wśród nich dwaj moi przyjaciele. Jacek Rokicki, brat mój po stryju Macieju, starszy, silniejszy, mądrzejszy – jak w obrazek weń wpatrzony byłem. No i Pan Rościsław Zbrojewski, mąż stary i doświadczony, najpierwszy w sztuce taktycznej. On jeden poddał w wątpliwość decyzję.
- Mości Pułkowniku. Zwiadu nie zdołalim poczynić, Las na wzgórzu szutków pełen być może. Jak Boh na Niebie, daj Wasza Miłość dwa pacierze, a rysią skoczę z moim podjazdem i wybadam ostatecznie sprawę.
- Panie Zbroja, nie każ waść czekać panom zaciężnym, niechaj już zaraz krwi utoczą wrogiej. Łatwo nam laur zwycięzki przywdziać teraz będzie, kiedy przez rzekę nie przeprawiło się więcej Siczy. Jako że waść prawie mówisz, ergo masz pół godziny na zwiady. Po tym czasie ruszamy.
Zbrojewski skłonił się i bez słowa wybiegł z namiotu. Jeden jego gest i ludzie, którzy by za niego życie oddali i to nie raz, wskoczyli w siodła. Galop wyniósł ich poza obozowisko. Mina Pan Rościsława, który mi nieco ojcował od 3 miesięcy, kiedym to zaciągu doczekał, mówiła wiele. Przejeżdżając mimo, zdołał jednak powściągnąć gniew i nawet zdobył się na uśmiech w moją stronę, co nadało jego obliczu niepokojący wyraz. Śmiejący się był bowiem straszliwszy niźli inny raptus w gniewie największym.
Wrócić nie zdążyli. Podkomendni Pana Zbroi pokazali jak bardzo go kochają, kładąc życie w krótkiej nierównej walce. On jednak, ugodzon strzałą, też daleko nie ujechał, z konia spadłszy bez ducha leżał, a jego przesłanie alertu nie miało szansy poczynić.
Pułkownik Ostoja, sejmikowy krzykacz, któren większej kariery poprzez zasługi wojenne szukać zamierzał, ogłosił wymarsz, bez czekania na powrót lisowczyków.
W odlełości stajania od lasu, w którym obozowała kozacka czerń, rozwinęliśmy szyk. Serca biły szybko z dumy, oblicza kraśniały widząc zwieńczające długie drzewce sztandary z Orłem i Pogonią. Oto kwiat Polskiego rycerstwa, chorągiew husarska Ziemi Przemyskiej ruszała do boju.
Rumaki stanęły w linii. Nawet wiatr przycichł, kiedy z trzech setek gardeł popłynął hymn do Niepokalanej.
-Bogurodzica Dziewica – Niski ton powodował wibracje, od których nawet konie dostały dreszczy. Na lekki gest buławy ruszamy stępa.
...Twego Syna Hospodzina – Świst przecinających powietrze skrzydeł u ramion, galop w równym rytmie, zachowana ciągle gładka linia ataku.
...Zyszczy nam, Spuści nam – potężny huk cwałujących pięknych koni Wielkopolskiej rasy, przykrytych nabijanymi cennym kruszcem kropierzami, z czaprakami ustrojonymi piórami i srebrem. Pochylają się wszelkie drzewca do decydującego uderzenia.
Pięćdziesiąt kroków przed wątłymi siłami siczy, gdzie stało góra tysiąc chłopstwa z pikami, śpiew zakłóciła palba. Nagła kanonada arkebuzów, grad strzał w powietrzu... Za późno jednak na manewry. Z pełnym impetem trzeba wbić się w przeciwnika. Na pewno nie tego oczekiwał imć Dowódca. Przelotny wyraz zaskoczenia uchwyciłem w obliczu pędzącego po mojej lewicy Pana Remigiusza Zadry. Zadra był najdłużej służącym Towarzyszem Pancernym w całej Chorągwi Przemyskiej, więc jego lęk był dla mnie czymś wręcz niepojętym...
Nic więcej już pojąć nie mogłem. Znalazłem się nagle w powietrzu. Ciężka ołowiana kula uderzyła w krawędź kirysu, nieco straciła impet, lecz totalnie zniekształcona odbiła się i wbiła w chronione karaceną ramię. Impet wyrzucił mnie z kulbaki, ból sparaliżował a upadek w ważącej niemało zbroi, złożonej z półpancerza z fartuchem, oraz łuskowej karaceny i ciężkiego kawaleryjskiego hełmu z nakarczkiem, wbił mnie po prostu w ziemię. Waląc potylicą w zlodowaciałą skorupę, zdążyłem jeszcze zarejestrować głośne chrupnięcie miażdżonego barku.
Kiedy jakąś godzinę później mongoloidalny dzikus smagnął mnie leżącego bez przytomności bizunem, pogrążony w całkowitym niebycie nawet nie zareagowałem. Tatar zaś stracił zainteresowanie zwłokami Lacha, leżącymi pod dziwnym kątem w pokaźnej kałuży karmazynu, pięknie wyglądającego na śnieżnobiałej pokrywie.
Z całej szarży nikt nie uszedł z życiem. Padli rozstrzelani z krótkich refleksyjnych łuków zabójczej skuteczności, padli wysadzeni z siodeł siecią pułapek i wilczych dołów, padli w odważnej walce, kiedy to kilkudziesięciu ocalałych do ostatniego tchu walczyło ramię w ramię, nie szukając i nie dając pardonu.
Nikt? Skoro wszyscy przepadli, to czy moje ocalenie to szczęście czy klątwa? Plama na honorze? Nie umiem z tym żyć. Wiem jednak, że głowy atamana kozackiego Osowicza, oraz tatarskiego wodza, Lipka-zdrajcy Ałły Murzińskiego spaść muszą nim Niebiosa zdecydują się przyjąć mnie na dobre.
 

Ostatnio edytowane przez Blyth : 12-10-2008 o 22:08.
Blyth jest offline