Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-10-2008, 12:11   #3
Marianna
 
Marianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Marianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znany
Wszelakie zło przez zwadę. A może przez siano? Tak, to siano, wszystkiemu ono winne. Bo przecież gdyby nie zaciągnął mnie tam pachołek o tak miłym mi spojrzeniu, gdyby pan ojciec nie przydybał nas zanim miałam okazję dowiedzieć się od czego te służki tak kraśnieją i czemu zawiązując sznureczki i poprawiając się naprędce, ledwo dech łapią, wtedy pani matka, białogłowa z natury prędka i harda, nie rzuciłaby w twarz pomstującemu mężowi : hańby nie będzie, a toż ona nie twoja ... - na nic zdało się szybkie zamknięcie pyskatej buzi przez jej posiadaczkę... Krew ojcowska wzburzyła się, lico mu posiniało, zacisnął kłykcie do białości. Dłużej nie słuchałam. Uszłam do stajni, sama osiodłałam moją Błyskotkę i popędziłam ją w stronę lasu. Widziałam jeszcze drwiące spojrzenia czeladzi. Oj będą mieli używanie. Pewnie i do Bożego Narodzenia. Koń dobrze znał drogę. Zeskoczyłam miękko na zieloną, tonącą w kwiatach, moją ulubioną polanę. Położyłam się na wznak, wprost na trawie i oglądać jęłam białawe chmurki niezbyt gęsto płynące po nieboskłonie. Jaką karę mi wyszuka ojciec, ze srogości i zapalczywości swej znany? Coś drażniło mnie w szyję. Wyłuskałam z włosów siano. Czułam jeszcze tę nieśmiałą rękę, palce niezgrabnie próbujące rozwiązać giezło. Do diabła...! Zmierzchało już i czas był wracać. Nigdy odwagi mi nie brakowało, wiec i tym razem wiedziałam, że stanąć mi trzeba przed trybunałem najsurowszym – ojcowskim.
Trzy dni trzymano mnie w alkierzu, a czwartego wyrok zapadł. Przyprowadzono mnie akurat na koniec targów:
- A posag? - Wyskoki, krzepki mężczyzna, z blizną przez pół twarzy, patrzył hardo na ojca.
- A bodaj cię! Długi ci daruję, ot co.
- Dajesz mi córkę za długi?
Na to ojciec spojrzał na mnie i rzekł:
- Patrz waść co ci daję i decyduj, drugi raz propozycji takiej ci nie złożę!
Mężczyzna zwrócił się w moją stronę. Patrzył długo, uśmiechnął się nieznacznie. Spoważniał. Najświętsza Panienko! Poznałam go. Mikołaj Radzewski. Najgorszy kawaler jaki mógł sie trafić. Nie z postury i urody bynajmniej. Ale zła sława jego, wyprzedzała jego dobre uczynki. Zawadiaka, raptus, rębajło, pijanica, honorny a okrutny, zmienny, z fantazją wielką i pogardą dla wszelkich norm. Jedyne czego przestrzegał to swojego własnego kodeksu szlacheckiego. Nie gardził zajazdem czy nawet rabunkiem na drodze. Prawie rozbójnik. W dodatku tonął w długach. Najgorszy wstyd.
- Nie – jęknęłam, czując jak duch prawie opuszcza mój żywot.
-Tak – z szelmowskim uśmiechem odrzekł mój narzeczony.

Nic nie wspomnę ze ślubu. Jak pijana śledziłam wypadki, których główną postacią byłam przecież. W końcu przyszło najgorsze. - Noc. Drżałam jak osika, zupełnie inaczej niż dwa miesiące temu przed onym niedoszłym gamratem moim. Przyszedł w końcu do łoża. Legł, dotknął mnie... wzdrygnął mną wstręt. Czekałam najgorszego. Nic nie naszło. Odwrócił się. Jeden pacierz chyba nie minął, a posłyszałam świst i chrapanie. Nie wierzyłam w swe szczęście. Następnej nocy wszystko się powtórzyło. Kolejnej już nie próbował dotykać. Każdego następnego wieczoru przychodził do łoża, legał w nim bez słowa i zasypiał. Najsamprzód byłam szczęśliwa i kontenta. Potem, gdy widziałam jak swawoli ze służkami, jak klepnie i uszczypnie nie raz jedną ... Wtedy pierwszy raz odezwała się we mnie zazdrość. Maleńka iskierka. Jak to? To one wszystkie lepsze ode mnie? Dlaczegóż on mnie nie chce? W czem żem gorsza? Przeglądałam się codziennie w tafli stawu. Podobałam się przecież. Nie było w obejściu hajduka, który by nie uśmiechał się tęsknie. Coraz śmielej spoglądałam w jego ślepia, szukając responsu. Dni mijały, a ja przy każdej sposobności próbowałam zwrócić na siebie jego wzrok. Taniec biodra, falujące wzgórza pod suknią, z wieczora udo, niby śpiącej, wystające spod koszuliny. Nic. Wciąż nic.
Któregoś dnia, jak zwykle, zabrałam mój sajdak, z którym nigdy się nie rozstawałam i pojechałam do pobliskiego lasu ćwiczyć. Strzała za strzałą, w upatrzone drzewo. Każda strzała mierzyła w jego upór. I rzyć tych, które obłapiał. Zapamiętanie. Prawie szał. Złość przesłoniła mi widzenie. Nagle usłyszałam jęk. Podbiegłam. Nie ! Boże mój, to on. Leżał pod drzewem, a strzała z piersi sterczała. Moja strzała, Jezusie Nazareński, Zlituj się. Dopadłam do niego. - Mikołaju, nie, ja nie chciałam, Mikołaju, kochany, nieeee...
Otworzył oczy. - Marianno, zali miłujesz ty mnie?
- Jak nigdy nikogo – wyszeptałam.
Wtedy on wyrwał strzałę, która wcale w ciele nie tkwiła, a jeno w żupanie... Cholera mię wzięła, jęłam go więc okładać piąstkami. Ułapił mnie mocno.
- A powiadałaś, że miłujesz. - Patrzył długo w oczy. Gniew mnie opuścił, gdy zbliżył usta do moich. Potem już opuściło mnie wszystko. Zapomniałam o wszystkim i o wszystkich. Tylko nie o nim.
Na pierwszą „igraszkę” - jak to zwykł był nazywać, zabrał mnie jakiś miesiąc po tem. Miał on dziewięciu braci, chłopów na schwał, którzy zawsze mu towarzyszyli. Najstarszym z nich będąc, wsławion zresztą najbardziej, naturalnym sposobem , pieczę nad rodzinnym majątkiem sprawował. A majątek ten kiedyś może i był wielki. Cztery wsie dawały niezły dochód. Cóż, kiedy hulaszcze życie i historyje mniej lub więcej szlachetne były w głowie posesjonata tego. Szybko w długi popadł był i zatargi z sąsiady. Tak i rozpoczął proceder łupieżczy, ten, który raubritteriańskim kiedyś zowion będzie.
Kochałam go coraz bardziej. Za uśmiech, za fantazję, za dworność wobec białogłów, za mądrość wreszcie i niezłomność. Uczył mnie robić szablą, na koniu sztuczek różnych. Każdego dnia ćwiczyliśmy. On uśmiechał się, a mnie złość brała, że wciąż tak kiepska jestem. Uczył mnie cierpliwości w walce i przebiegłości, jak z raptownością swoją z fortuną na ugodę iść. Uczył, a ja pilnie uczyłam się jego.
Przybyły mi już dwie wiosny, gdy wszystko nagle się skończyło. Znowu długi. Spotkanie na warunkach ustalonych. Sam miał być. Tamten nie był. Zdrada. Jacek Nieciecki. Zdrada. Jacek. Niciecki. Zdrada. Prawie widziałąm litery gorejące krwistożółtym ogniem. Zdrada.
Gdy uroczystości pogrzebowe się skończyły, zległam w alkierzu na dni kilka. Płakałam, wyłam, złorzeczyłam. W końcu nie starczyło złego ducha. Wyszłam. Czeladź zachowywała się jak zawsze. Słońce świeciło. Ptaki ćwierkały. Po chwili usłyszałam kroki. Przede mną wyrosło dziewięć postaci, które dobrze już znałam. Popatrzyłam na nich, nic nie rozumiejąc. Jak umówieni, zdjęli kołpaki, przycisnęli je do serc, pokłonili głowy i rzekli : Rozkazuj waśćka.
Uśmiechnęłam się smutno. Wiedziałam już co mnie czeka. Mnie i tych, którzy zdradzili honor szlachecki.
Nazywano mnie Lisicą. Bo zawsze ukradkiem, nigdy otwarcie, od tyłu, z boku, opłotkami, fortelem, w końcu zawsze dostaję to, czego chcę.
 
Marianna jest offline