Ze zgromadzonego na sterburcie kursującego między Rotterdamem a Londynem brytyjskiego statku pasażerskiego
Shining Star tłumu kobiet i mężczyzn co chwilę dochodziły wybuchy śmiechu. Śmiały się głównie kobiety, których stłumione chichoty było słychać nawet pomiędzy żartami rzucanymi przez otoczonego przez grupkę, opartego o barierkę eleganckiego mężczyznę po trzydziestce. Widać było, że coraz bardziej niechętne spojrzenia i nieudolnie maskowane wymuszoną grzecznością wypowiedzi męskiej części towarzystwa, nie robiły na nim wrażenia. A przynajmniej nie dawał tego po sobie poznać.
- I twierdzi pan, panie doktorze - pytała zaciekawiona młoda Francuzka -
że te dzikusy polują na lwy tylko za pomocą dzid i łuków? - Tak, to w gruncie rzeczy prawda - odparł mężczyzna, którego kruczoczarne wąsy i bródka w szpic wraz z niesfornymi kosmykami wymykającymi się na czoło spod niedużego, wywiniętego ronda melonika tworzyły zabójczą mieszankę, za którą wiele kobiet przepadało -
Jednak oni od dzieciństwa są ćwiczeni w polowaniu za pomocą tychże utensyliów - wyjaśnił.
- Dwa lata temu byłem naocznym świadkiem, jak jeden z naszych beduińskich przewodników powalił oszalałą z głodu lwicę, mając w ręku jedynie długi nóż... - To niesłychane! Niemożliwe! - przerwał, słysząc podniesione, niedowierzające „ochy” i „achy” wpatrzonych w siebie dam, kręcąc wąsa i uśmiechając nieznacznie.
- Tak, Bóg mi świadkiem, że to prawda - w oczach doktora Beyersa widać było graniczącą z naiwnością szczerość, potwierdzającą jego szokujące słowa.
- Zresztą, polowanie z patykiem na głodne i dzikie bestie to i tak bezpieczny sposób spędzania czasu, biorąc pod uwagę spotkanie z teściową... - salwa śmiechu zagłuszyła dalsze słowa
- tym bardziej, że muszą piękne panie wiedzieć - tu rozejrzał się wokoło, robiąc krótką, potęgującą nastrój i ciekawość przerwę
- że mężczyźni z pustynnych plemion, nie wiedzieć czemu, mają zwyczaj brać sobie po kilka żon, więc ich szanse na spokojne życie przy domowym ognisku dramatycznie maleją - tym razem wybuch wesołości spłoszył nawet kilka towarzyszących statkom morskich ptaków, które siedziały na relingach pokładu znajdującego się powyżej. Dystyngowane zwykle damy, miast przystojącej im powagi i powściągliwości, przyciskały jedwabne, wyszywane chusteczki do oczu, starając się powstrzymać wymuszone śmiechem łzy, mogące być prawdziwą katastrofą dla ich starannego makijażu. Towarzyszący im, coraz bardziej ponurzy mężczyźni w garniturach i surdutach, ściskający w rękach gałki zdobionych lasek i ramiona swoich roześmianych żon, zagryzali ze złości końcówki wąsów. Tak, wiele daliby za to, żeby ten cholerny doktorek przestał opowiadać durne historyjki.
Jakby nazauważający zwiększającego się rozdrażnienia dżentelmenów, doktor zaproponował:
- Ale nie przystoi opowiadać o Afryce bez lampki marokańskiego wina, a skądinąd wiem, że nasz kochany kapitan Clarks, który zwiedził chyba z pół świata, ma w swojej prywatnej kolekcji butelkę, czy dwie tego szlachetnego trunku o niepowtarzalnym bukiecie. Wierzcie mi, drogie panie i panowie, w smaku tego wina czuć dzikość i żar gorącego Czarnego Lądu. - Zatem chodźmy do kapitana - jestem pewien, że taki dżentelmen jak on, nie odmówi tylu pięknym damom - puścił oko do najbliżej stojącej młodej kobiety, dziewczyny właściwie, której kwiatowy zapach perfum kusił i zniewalał. Po chwili rozgadane towarzystwo zniknęło we wnętrzu przeznaczonego dla pierwszej klasy pokładu liniowca.
- A czy zdają sobie panie sprawę, że lwy mają kły długie jak dłoń? Nie, nie takie, jak ta śliczna rączka, miła damo, mam na myśli męską dłoń... - dało się słyszeć jeszcze.
* * *
Kirk Beyers mimo, iż podróżował statkiem już wiele razy i niestraszna była mu choroba morska, to nigdy nie płynął tak długo. Minęło już ponad cztery tygodnie, od kiedy wyposażona w cztery maszty i bez mała 31 żagli brytyjska barka
Alice A.Leigh wypłynęła z portu w Lizbonie i skierowała się na południe, do Cape Town, mając na swym pokładzie ładunek broni, mundurów i konserw dla wojsk Jej Królewskiej Mości Królowej Wiktorii stacjonujących w
Kaapstad, jak miasto nazywali osadnicy niderlandzcy. Była to podróż zdecydowanie za długa, jak na jego możliwości i Belg miał kłopoty z utrzymaniem śniadania na miejscu.
Z drugiej strony nie mógł narzekać na warunki, w jakich podróżował. Fakt, że tej krypie daleko było do luksusu okrętów pasażerskich, ba - przeznaczony do przewożenia w pierwszej kolejności ładunku, a dopiero później załogi okręt nie dysponował żadnymi wygodami. Dobrze, że ostatnio kapitan przystosował jedno z pomieszczeń gospodarczych na dwie ciasne kajuty pasażerskie.
Kirk opierał się o metalową barierkę dzielącą go od wzbudzonego oceanu. Przed chwilą oddał hołd Neptunowi i teraz, z ziemiście szarą twarzą trwał po prostu w możliwym w tych warunkach bezruchu. Możliwym, to znaczy trzymając się kurczowo relingu, by kolejny przechył statku nie spowodował bolesnego upadku na pokład. Według kapitana była to normalna pogoda o
tej porze roku w tych stronach. Jeżeli to była "normalna" pogoda, to Belg wolał nie przepływać tędy, kiedy pogoda będzie "zła".
* * *
Ponowne torsje zmusiły go do przytulenia się do metalowej poręczy. Po kilku minutach atak minął, jednak Beyers wolał przebywać na zewnątrz, nie bacząc na ryzyko doszczętnego przemoknięcia, niż w klaustrofobicznie ciasnej i dusznej zaimprowizowanej kajucie.
Wrócił tam dopiero po otrzymanej od jakiegoś marynarza informacji, że za jakieś cztery godziny powinni być u celu. Był przemęczony podróżą, więc miał nadzieję odpocząć nieco przed dotarciem do portu. Zanim się położył, przeczytał raz jeszcze list przesłany do zarządu ogrodu zoologicznego w Antwerpii, gdzie pracował od kilku lat. Lakowana koperta, spoczywająca na listach otrzymanych od Anny, jak i kopercie z referancjami i życzeniami rychłego powrotu od Thomasa Peetersa, ozdobiona delikatną, ledwie zauważalną, misternie wytłaczaną siatką południków i równoleżników była już nieco sfatygowana, jednak nadal chroniła swą zawartość - oficjalną prośbę Londyńskiego Królewskiego Towarzystwa Geograficznego o udział w wyprawie mającej na celu odnalezienie słynnego podróżnika, Davida Livingstona. Po prawdzie, uprzednio wysłał swoje zgłoszenie, gdy tylko dowiedział się o planach wyprawy, jednak nie liczył zbytnio na odzew. A tu proszę. Uśmiechnął się, co poprawiło nieco jego mizerny wygląd. "Już niedługo zacznie się przygoda!" - pomyślał - "A może już się zaczęła?" - dodał po chwili mając na myśli ciężką podróż.
* * *
Posiadłość gubernatora była wspaniała. Mimo, że rodzina Beyers nie należała do biednych, nienachalny przepych posiadłości zrobił na Kirku wrażenie. Mówiąc krótko - poczuł się jak arystokrata, a nie weterynarz.
Przemiła w wcale ładna czarnoskóra służąca poprowadziła go do przeznaczonego mu apartamentu. Młody, może czternastoletni chłopak ubrany w kontrastującą z kolorem skóry białą koszulę odebrał z dorożki jego bagaż i, trzymając się kilka kroków za objaśniajacą gościowi co i gdzie się znajduje pokojówką, ruszył za nimi.
Na miejscu doktor podziękował im i z nieukrywaną przyjemnością rozejrzał się po pokoju. Salon, sypialnia i osobna łazienka pachniały czystością i świeżością. Z zacienionego salonu można było wyjść na zalany słońcem balkon przystrojony doniczkami z cieszącymi oczy kolorowymi roślinami. Nawet z pozbawionego szyb i chronionego okiennicami w razie złej pogody okna widać było przytulone do zatoki Cape Town, którego kolorowa mozaika widocznych z góry dachów przypominała raczej jedno ze śródziemnomorskich miast Grecji lub Włoch, niż afrykański styl architektoniczny z widocznymi wpływami arabskimi, jaki oglądał w Północnej Afryce. Wzruszył ramionami - w końcu była to kolonia brytyjska.
Stylowe meble, sofa i miękko wyściełane łóżko kusiły obiecując wygodę i regenerujący sen, jednak Belg pamiętał doskonale, o czym przypomniała mu grzecznie czarnoskóra dziewczyna, że za pół godziny zacznie się kolacja. A spóźnić się byłoby ogromnym nietaktem, na jaki chyba żaden z gości nie mógł sobie pozwolić.
- Później, później... - z westchnieniem obiecał sobie i raźno podążył do pachnącej kwiatami łazienki, w której z dużej, drewnianej balii parowała gorąca, widać przyniesiona całkiem niedawno, woda.
Po piętnastu minutach był przyjemnie odświeżony i gotowy do udania się na uroczystą kolację z gospodarzem i uczestnikami wyprawy. Założył czyste ubranie - elegancki, dopasowany garnitur, świeżą koszulę i, uprzednio przez siebie wyczyszczone i wypastowane, buty. Mógł co prawda zawołać kogoś z licznej służby, gotowej na każde skinienie gości gubernatora, jednak nie był przyzwyczajony, by ktoś mu usługiwał. Wyciągnął z kieszeni kamizelki złoty zegarek i sprawdził godzinę. Jeszcze pięć minut.
"Dobrze, można się zbierać. Czas poznać dostojnego gospodarza, jaki i ludzi, z kórymi przyjdzie spędzić najbliższy czas."
Otworzył jeszcze dekielek po odwrotnej stronie koperty zegarka. Poza misternym grawerem głoszącym, że jest to zegarek wykonany przez firmę rzemieślniczą J.Barth & Fils z Genewy, znajdowało się tam schowane malutkie zdjęcie, będące portretem jego małżonki.
"Życz mi szczęścia, Anno" - powiedział szeptem.
* * *
Z początku przyjęcia, nie znając charakterów i manier uczestników, poza wzniesionym wspólnie toastem za pomyślność przedsięwzięcia i szczerymi komplementami dla jego gustu w doborze wina i dań do kolacji, nie odzywał się zbyt wiele. Za to z nieudawaną przyjemnością kontemplował urodę obecnych podczas wieczoru dam, szczególnie będąc zaintrygowany niespotykanym zbyt często w Europie wyglądem panny Lloyd. Podczas swoich wypraw widział afrykańskie kobiety, jednak żadna z nich nie łączyła tej wynikającej z pochodzenia drapieżności wyglądu z europejskimi manierami. Co się tyczyło wszystkich obecnych pań, zdziwił się, gdy gubernator poinformował o ich uczestnictwie w tak niebezpiecznej wyprawie. Świadczyło to, że te damy mają silniejsze charaktery, niż można by sądzić po wyglądzie.
Z ciekawością chłonął wszelkie informacje, które padały podczas rozmów przy stole.