Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-12-2008, 22:29   #8
Diriad
 
Diriad's Avatar
 
Reputacja: 1 Diriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnie
Woda…
Woda, woda…
I jeszcze więcej wody…
Ale na powierzchni coś widać! Co to może być, ależ to...
…to piana na wodzie.
A obok woda.
Woda…




James mógł się domyślić już wcześniej, że na horyzoncie nie dostrzeże nic poza kolejnymi błękitnymi falami. Nie był jednak przyzwyczajony do żeglugi – dotychczas pływał tylko rzekami Stanów Zjednoczonych, nigdy na otwartej Wielkiej Wodzie. Męczyło go to uczucie zawieszenia w pustce, przez co większość czasu spędzał w zamkniętych pomieszczeniach statku. Nie było to jednak żadne cierpienie – wnętrze okrętu naprawdę robiło wrażenie. Ponad dwa miliony franków wydane na budowę ‘Imperatrice Eugene’ wyraźnie nie były wyrzucone w błoto, czy też, bardziej adekwatnie, do oceanu.
Doktor wrócił do swojej kajuty i usiadł przy biurku. Znów zabrał się za studiowanie medycznych podręczników i znów przejrzał dokładnie zawartość walizki ze sprzętem. Powtarzał to co jakiś czas, jak gdyby miał szansę wrócić na chwilę do domu i uzupełnić medykamenty.
Dużo czasu spędzał też we wspólnych pomieszczeniach, gdzie prowadził długie rozmowy z innymi pasażerami. Statek był tak ogromny, że mimo tego, iż każdego dnia poznawał przynajmniej kilka osób, i tak poruszał się po nim prawie wyłącznie wśród nieznajomych.
I tak płynął okręt.
I tak płynął czas.

* * *

I dalej woda?

Nie, tym razem „znowu woda”. Do tego po horyzont sięgała tylko z jednej strony, po drugiej natomiast często widać było wybrzeże Afryki. To sprawiało, że teraz, w drodze z St. Nazaire do docelowego Kapsztadu James więcej czasu spędzał na zewnątrz. Starał się jednak pozostawać w cieniu, gdyż słońce – na tej szerokości prawdopodobnie podrównikowe – dawało się mu mocno we znaki.

Siedział tak także tym razem. W cieniu żagli dawał sobie chwilę wytchnienia po ostatniej dyskusji z jakimiś Francuzami.
Przed oczami przewinął mu się jakiś mężczyzna, którego mógłby przysiąc, że widział już wcześniej. I niby nie było w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę fakt, że na statku mijał od kilku dni wciąż te same osoby – jednak tę twarz zapamiętał jeszcze z rejsu do Francji. Jeśli się nie mylił, mieli taką samą trasę podróży; a to zawsze dobry powód, by kogoś poznać, zagadać… Co więcej, prawdopodobnie nie był to Francuz.
Podszedł do mężczyzny i zaczął – dla bezpieczeństwa po francusku:

- Bonjour! Proszę wybaczyć jeśli przeszkadzam – ale wydaje mi się, że widziałem pana już wcześniej, na Imperatrice Eugenie w drodze do St. Nazaire – n’est-ce pas?

- Oui, c'est vrai - odpowiedział krótko Lynch z dobrze słyszalnym akcentem amerykańskim.

Wilburn uśmiechnął się i wrócił do ojczystego języka:
- A więc wygląda na to, że obaj jesteśmy Amerykanami. To fascynujące, jak dwóch rodaków może spotkać się będąc dokładnie w tym samym momencie, w tym samym miejscu na drugim krańcu świata. Pozwoli pan, że się przedstawię – doktor James Wilburn.

Mężczyzna uścisnął wyciągniętą dłoń.
- Mnie też miło spotkać rodaka. Nazywam się James Lynch.

- James Lynch… James Lynch... – doktor był pewien, że kojarzy skądś to nazwisko. I nagle uderzyła go myśl, która wyjaśniła wszystko – „Zajmuje się chwytaniem bandytów, którzy umykają zwykłym stróżom prawa, przynależy do Agencji Pinkertona” – wyrecytował formułę ze spisu uczestników wyprawy, którą dołączono do potwierdzenia jego zgłoszenia.
Przerwał na chwilę i dodał:
- „Będzie odpowiadał za bezpieczeństwo wyprawy.”

Jim uśmiechnął się lekko
- Zakładam w takim razie, że i pan jest uczestnikiem tego wielkiego spacerku.

- No cóż, trafiło się.

Przez pozostałą część rejsu James często rozmawiał ze swoim imiennikiem. Poczuł do niego nawet sympatię, co dobrze wróżyło na wyprawę. Dzięki tej miłej odmianie reszta podróży minęła jak mgnienie oka.

* * *

Po przyjeździe do rezydencji gubernatora doktor Wilburn miał dokładnie tyle czasu, ile potrzebował, by wypocząć i przygotować się do wieczornego przyjęcia, a także po części do dalszej wyprawy. Wprawiło go to w znakomity nastrój.




„Rozumiem już, dlaczego to miejsce nazywają Przylądkiem Dobrej Nadziei” – podsumował w myślach James, kiedy schodził po marmurowych schodach na bankiet.

Na sali znajdowali się już prawie wszyscy. Większość osób zdążył rozpoznać od przybycia do Kapsztadu, a kilka innych nadal pozostawało dla niego zagadką. James usiadł na jednym z bogato obitych krzeseł i wziął z tacy kelnera kieliszek aromatycznego, czerwonego wina. Przyglądał się chwilę otoczeniu, aż gubernator wzniósł toast za uczestników wyprawy. Mężczyzna zaraz wstał i uniósł swój kieliszek.

- Niech więc się nam wszystkim szczęści!

Wypił łyk trunku. Tak jak mu to zapowiadano, wino było wyśmienite. Zupełnie niepodobne do tego, które do tej pory pił. Jednak gdy spojrzało się w niebo, jasnym było, że żadne inne słońce – amerykańskie, czy jeszcze inne – nie jest wstanie zrobić z owocami winorośli tego, co to tutejsze.
Podczas następującej po toaście rozmowy, James z zaangażowaniem słuchał, jak panna Wodehouse opowiada o herbie Kapsztadu. Wydawało się, że mówiła to już setki razy, a nadal była zafascynowana własnymi słowami i odkrywała je na nowo.

- Jeśli rzeczywiście myśli panienka, że takie opowieści nas nudzą, jestem zmuszony wyprowadzić ją z błędu. Co zaś dotyczy powodów, dla których jestem tutaj… - doktor zawiesił głos i zastanawiał się chwilę. – Nie rozważałem tego nigdy w kategorii „chcieć, bądź nie chcieć” jechać na wyprawę. Praktycznie już w momencie, kiedy usłyszałem o całej sprawie, poczułem, że coś mi mówi, żebym tutaj był. Może to pragnienie przeżycia przygody, która niesie ze sobą naprawdę szlachetny cel? A może to sama Afryka zadziałała na mnie przez cały ocean? Tego oddziaływania na obcych panienka poznać nie może, jako – jak mniemam – wychowana na Czarnym Lądzie. Tak czy inaczej, jestem tutaj i mam szczerą nadzieję, że będę na wyprawie jak największą pomocą.
 
__________________
Et tant pis si on me dit que c'est de la folie - a partir d'aujourd'hui, je veux une autre vie!
Et tant pis si on me dit que c'est une hérésie - pour moi, la vraie vie, c'est celle que l'on choisit!
Diriad jest offline