Annie pod dość udanym przyjęciu – oczywiście nie w oczach jej wiecznie niezadowolonego męża – wreszcie miała czas dla siebie. Dopiła resztę manhattana i jak w transie podążyła w kierunku łazienki. Prysznic, masaż, szczotkowanie zębów, włosów... Wciąż z lekkim szumem w głowie, podreptała do pokoju dziecięcego. Megan wierciła się jeszcze, zawzięcie ignorując wysiłki opiekunki. Szybko zlustrowała sytuację.
- Może pani już iść - rzuciła do dziewczyny. - Meg... cichutko, mama już jest... Przeczytam ci bajeczkę...
- Opowiedz...
- Jestem tak zmęczona, nie dziś, jutro, dobrze kochanie?
- Ale obiecujesz?
- Obiecuję.
Podnosząc się, spojrzała na śnieżną kulę stojącą na stoliku nocnym. - Boże, co za kicz... - mruknęła, wychodząc cicho z pokoju.
Nie dotrzymała obietnicy. Ani tego, ani następnego, ani kolejnego wieczoru. Jak zwykle.
Zajrzała do sypialni, Thomas spał głęboko, trzymając pusty kieliszek w ręce bezwładnie zwisającej z łóżka. Podeszła i delikatnie wyjęła mu szkło z dłoni, poprawiła i przykryła pledem. Znając go, pośpi tak kilka godzin. Miała więc trochę czasu. Przemykając niczym kot, zeszła do salonu, zabrała butelkę whisky, colę i kryształowego tumblera. Uzbrojona w te atrybuty, rozgościła się w gabinecie. Laptop cichutko zaszemrał, dołączył do niego plusk whisky i syk odkręcanej coli. Wkrótce wszystko było gotowe. Uruchomiła komunikator. Praktycznie od razu wyskoczyła wiadomość:
- Witaj Catherine, tęskniłem
- Cześć Marc, wybacz, miałam gości, rodzice... rozumiesz
- Jasne... ale...
- Tak?
- Kiedy ja będę cię mógł odwiedzić?
- Wiesz, że mieszkam z koleżanką...
***
Przeszli przez bramę. Pierwsze co urzekło ich oczy, to ogromna polana. Na niej zaś ogromny dębowy stół, który bił się o pierwszą nagrodę ze scenerią. Gdyby nie był dębowy, z pewnością uginałby się pod ciężarem przepysznych potraw, które na nim postawiono. Nie trzeba było być łasuchem, by się zachwycić.
Zachwycić – nie znaczy rzucić na jedzenie. Podeszli bliżej, by nacieszyć oczy, sprawdzić dokładnie, zbadać, może dotknąć, spróbować? Oczywiście, że poczuli głód i pragnienie. Nikt jednak nie narzucał im zachowania, nie czuli żadnego wewnętrznego przymusu, wolność – oto co im zaoferowano. Na podstawowe pytanie zaś odpowiedział im ptaszek, który sfrunąwszy z drzewa, zajął się wydziubywaniem co smaczniejszych kąsków. Przestraszony zbliżającymi się postaciami, odleciał niezadowolony, pozostawiając po sobie niezłomne przeświadczenie o braku trucizny. Tego nie musieli się obawiać.
Podczas gdy lody zaczynały już lekko się topić, a krzesła czekały na zajęcie, dostrzegli to, co zaoferował im horyzont: puszczę, las, bór... Nieprzenikniona ściana ciemno-zielonej kniei okalała całą polanę. Ten wspaniały mur przełamywał sie tylko w jednym miejscu. Tam, gdzie szeroka ścieżka zatapiała się w zielonej ciemności, pozwalając tworzyć gałęziom majestatyczny szpaler. To było wyjście. Kiedy jednak z niego skorzystają?
Zastanawiając się co robić, nie zauważyli nawet, że białe drobinki gdzieś zniknęły. Nie było też rozmytych kształtów. Bezwiednie rozkoszując się powietrzem, kontemplowali zastaną sytuację, a jedno z nich przez chwilę poczuło dziwne ukłucie pewności. Któryś z bohaterów znał ten las, te drzewa i tę ścieżkę... Ktoś inny, a może ten sam? Dostrzegł znajomy kształt w trawie. Cóż, na głodzie nikotynowym, każdemu wszystko się kojarzy. Ale nie wyprzedzajmy faktów, nie doszukujmy się na siłę. Z pewnością to uczucie odezwie się niebawem kolejny raz. A my ? Przecież nigdzie nam się nie spieszy...