Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-03-2009, 22:16   #7
Asmorinne
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
Post napisany z pomocą Kelly'ego

- Kochana Madeleine, a gdzie ty znowu wychodzisz? – spytał nachylony nad książką wielebny Henry. Jego małe okrągłe binokle prawie spadły mu z nosa. Siedział na pięknie ozdobionej w kwiaty sofie.
- Do Biblioteki Miejskiej, musze poszukać kilka rzeczy
- Za dużo pracujesz kochanie, męża byś sobie zaczęła szukać...masz 26 lat, niektóre twoje koleżanki już dawno mają dzieci, na co ty czekasz?! Aż będziesz stara i brzydka? Wtedy już żaden cię nie zechce... Wiem, ze ciężko pracujesz i doceniam to, ale nie o takim życiu marzyłem i marze dla swojej jedynaczki. Znajdź sobie bogatego męża, nie będziesz musiała się o nic martwić. Jak nie dla siebie to pomyśl o mnie, wiesz doskonale, że coraz gorzej z pieniędzmi. Chociaż oszczędzamy, to i tak nie wystarcza. Chcesz być starą panna? Jak pani Herma? Umrzeć samotnie? Tego chcesz?
- Wszystko przyjdzie w swoim czasie, jak na razie wolałabym zająć się książką – odpowiedziała na poczekaniu. „Co w niego wstąpiło?” Pomyślała sobie, nigdy przedtem nie wspominał o tym. „Może przez Isabel von Grunde, która wyszła przed zaledwie kilu dniami za mąż?” Nie raczyła nawet jej zaprosić na swój ślub, chociaż były koleżankami przez kilka lat. Wspomnienie to przywołało niemiłe uczucia.
- Madeleine wiesz, że chcę dla ciebie jak najlepiej... ale wiesz również, ze coraz ciężej z pieniędzmi... – powiedział swoim spokojnym pastorskim tonem, jak to zwykł poczynać prawiąc morały.
- Rozumiem tato, więc wezmę się niezwłocznie do pracy, wybacz muszę już wyjść- ukłoniła się i czym prędzej opuściła mieszkanie, które w tym momencie stało się niezwykle ciasne i duszne.

„Co to była za rozmowa?” – nie mogła tego pojąć, co dzisiaj opętało jej ojca. Rozumiała, było ciężko, ale zawsze sobie jakoś radzili. Płacił przecież regularnie kucharce i pokojówce. Wszak były tylko i wyłącznie, aby to ona nie przemęczała się. „Ale ślub?” Tego się po nim nie spodziewała, gdy wróci niezwłocznie musi wybadać sytuacje. Ojciec musi coś ukrywać, zawsze był spokojną i małomówną osobą, nawet jej trudno było czasem wybadać co jest nie tak.

Biblioteka Miejska była jej ulubionym miejscem, wręcz zapominała się już w samych jej progach. Piękne barokowe malowidła i obrazy zdobiły sufit i ściany. W samym wnętrzu było dość ciemno, lecz olejowe lampy oświetlały stoliki na tyle jasno, aby swobodnie czytać.
Z tego wszystkiego zapomniała karteczki z wyszczególnionymi autorami, których miała wyszukać. To jednak nie stanowiło dla niej większego problemu. Zawsze może wrócić tu jutro.
W pewnej chwili spostrzegła bardzo przystojnego dżentelmena. Zdziwiła się. Rzadko o tej porze przychodzili tutaj mężczyźni, a do tego tacy młodzi. I z tej sfery, bo przynajmniej sądząc po stroju i wyglądzie, nieznajomy wydawał się dobrze urodzonym i zamożnym człowiekiem. Uśmiechnęła się do siebie rozpoczęła dalsze poszukiwanie.
W pewnej chwili mężczyzna, zapewne słysząc, ze pyta bibliotekarza o poradę, a ten nie umie jej udzielić, podszedł do niej i przedstawił się jako pan Edric Sharpe. Rozmawiali chwilę o literaturze celtologicznej, skutkiem czego Madeleine wzbogaciła się o kilka nowych tytułów: "Zaloty do Emer - spotkanie na granicy światów", "Tuatha de Danann w przypisach". Pan Edric okazał się interesującym towarzyszem, zaraz znaleźli się w kawiarni i przegadali ładne kilka godzin. Kobieta od pierwszego spotkania czuła, że zna skądś tego dżentelmena, a może tylko jej się wydawało?

Gdy wróciła do domu, spotkała się ze swoim ojcem, który jak się okazało czekał na nią. Na początku wyglądał na gniewnego. Dopiero, gdy Madeleine opowiedziała mu iż spotkała miłego dżentelmena. Wielebny uśmiechną się, pocałował ją w czoło i zajął się swoimi sprawami.

***

Panna Madeleine była bardziej niż niepocieszona, gdy dowiedziała się, że to właśnie pan O'Callaghan zaprosił ją na bal. Na pewno nie tylko z czystej sympatii i grzeczności, albo co najgorsze kochany tatko go poprosił. Nie miała jednak wyboru, musiała osiągnąć cel. Earl William Person prawdopodobnie będzie na tym balu. Ale...Nie dość, że pojedzie właśnie z O'Callaghanem, to zapewne będzie jej pilnował! Jak to było już kiedyś, kiedy się z nim udała na piknik w Eshword. Łysy i 65- letni dżentelmen... jak ona się z nim pokaże? Zapewne wywoła to nie lada radość panny Ogrinn. Och, jak ona jej nie lubiła! Miała zawsze najprzystojniejszych i najbogatszych kawalerów u swego boku. Była przy tym zarozumiała, dumna i kapryśna. A tego Madeleine nie potrafiła znieść i tolerować. Z tego powodu, mimo iż były sąsiadkami przez wiele lat, nigdy się nie zaprzyjaźniły.

***

Pokojówka od samego rana pomagała Madeleine w przygotowaniach do balu.
- Tato, muszę sobie kupić nową suknię! – wpadła do gabinetu przerywając pracę wielebnemu Henry’emu
- Żaden mężczyzna ze mną nie zatańczy... ona jest już stara... tato – prawie płacząc siadła z suknią w dłoniach.
- Kochana córeczko, jeśli jakiś dżentelmen miałby cię oceniać tylko po piękności twej sukni, zamiast po piękności twej duszy, lepiej niech już cię nie prosi do tańca... a poza tym pan O'Callaghan na pewno nie pozwoli ci stać – powiedział swoim pastorskim poważnym tonem, który zawsze używał prawiąc jej morały.
- Pan O'Callaghan dostanie zadyszki po pierwszym tańcu! – nie wytrzymała
- Nie mów tak moje dziecko, nie przystoi.
- Ale to święta prawda, nie mam zamiaru kłamać...
- Uspokój się Madeleine... jak ty się zachowujesz?! – zaznaczył nieco ostrzejszym tonem, aby przywołać ją do porządku.
- Mam dość tej etykiety, nie chce iść na ten bal... nie mam ochoty tego znosić...
- Możesz zawsze zrezygnować... lecz nie zdziw się, ze pan O'Callaghan będzie wielce zawiedziony i już nigdzie cię nie zaprosi... – Madeleine przez chwilę czuła niezwykłą pokusę, lecz powstrzymała się. Będzie tam William Person, nie przepuści przecież takiej okazji.
- Pójdę... – powiedziała zrezygnowana podnosząc suknię.
- Doskonale, a teraz idź się ubieraj i koniecznie masz się mi pokazać jak skończysz – Madeleine pokiwała tylko głową i wyszła.



***

Na bal weszła razem z niższym od niej panem O'Callaghan’em, który był tego dnia jak. nigdy uśmiechnięty i w dobrym humorze. Madeleine zaraz znikła pod jakimś błahym pretekstem w poszukiwaniu znajomych. Po kilku minutach chodzenia po sali, zaczęła się obawiać, że nikogo nie znajdzie i będzie zdana tylko na swojego partnera. Tego by nie zniosła!
W pewnej chwili spojrzała w prawo, nie mogła uwierzyć własnym oczom.

- Pan Edric Sharpe? Nie spodziewałam się tu pana spotkać... oczywiście jest mi niezmiernie miło – Madeleine ukłoniła się, nie ukrywała zdziwienia
- Ja natomiast wcale nie jestem zdziwiony, że panią spotykam, miss Bernadotte. Chyba słynne pisarki zapraszają na takie uroczyste bale częściej niż nauczycieli. Jestem tylko zdziwiony, ale tym bardziej ucieszony, ze spotkaliśmy się w takim tłumie. Zaskakujące, ale tym bardziej miłe. Jeżeli nie ma pani jakichś konkretnych planów, czy mogę zaprosić do mojej samotni - wskazał na stolik w rogu - na lampkę Chardonay? - Madeleine zamyśliła się chwile, gdyby nie starszy pan O'Callaghan, pewnie nie miałaby przyjemności uczestniczenie w balu. Oczywiście nie miała zamiaru się do tego przyznawać. Uśmiechnęła się lekko na te miłe słowa.
- Bardzo chętnie, jeśli nie będzie miała nic przeciwko pańska partnerka... - kobieta zerknęła na prawo. Faktycznie stała tam jakąś jejmość, która od czasu do czasu zerkała na Edrica.
- Moja partnerka, która mnie tu zaprosiła, nazywa się lord Thompson. Dawny znajomy z Cambridge, który odnalazł mnie po przybyciu do Londynu i zaproponował drobne zlecenie. A ponieważ jest związane z moim zawodem i dobrze płatne, z chęcią przyjąłem. Te pani, zaś - wskazał ruchem głowy na podstarzałą damę, która uśmiechała się z boku do wszystkich przechodzących obok mężczyzn, w tym Sharpe'a, demonstracyjnie ukazując diamentowe pierścienie na rękach i wyszywaną perełkami torebkę - nie mam przyjemności, czy nieprzyjemności, znać. Proszę więc - odsunął krzesło - będzie mi naprawdę miło porozmawiać z kimś, kto jeszcze potrafi się normalnie uśmiechać sam z siebie, a wytrenowanym wedle etykiety skrzywieniem ust.
- Ach przepraszam – kobieta poczuła jak lekko się rumieni, znowu strzeliła gafę, ostatnio zdarzało się jej to coraz częściej. Na szczęście pan Edric nie wyglądał na takiego, który mógł by się czuć urażony z tego powodu. Czuła się przy nim nadzwyczaj swobodnie. Siadła na odsuniętym krześle.
- Wytrenowanie jest z jednej strony potrzebne, nie chcielibyśmy, aby wszyscy rzucali nienawistne spojrzenia zazdrości. Lepiej zastąpić je owym skrzywieniem. Oczywiście musze się zgodzić z panem, że niektórzy po prostu przesadzają.
Wpatrywał się w nią chwilę, wreszcie skinął głową maskując całkiem nie etykietalny uśmiech.
- Przepraszam, wiem, ze to może dziwnie wyglądać - zaczął się tłumaczyć już na wstępie - ale czy my się skądś nie znamy? Przyznam, że nurtuje mnie to od przedwczorajszej rozmowy. Och, zdaje sobie sprawę, że pewnie wielu mężczyzn zapewne właśnie w ten klasyczny sposób próbowało nawiązać z panią znajomość, ale proszę uwzględnić, ze my się już znamy, z czego jestem niezmiernie rad. Naprawdę mam wrażenie, ze gdzieś ... kiedyś mieliśmy okazję się spotkać ... - uniósł dłoń, jakby szukając w powietrzu czarodziejskiego lekarstwa na sklerozę.

-Właśnie chciałam pana kiedyś spotkać, gdyż również odnoszę takie wrażenie. Gdy tylko pierwszy raz pana poznałam, poczułam jakbym już znała od wielu lat. I śmiem przypuszczać, iż jeśli to nie zbieżność nazwisk, to wychowywaliśmy się razem. Czy spędzał pan dzieciństwo w Londynie? Ale przyznam, że nie przypominam sobie, nikogo podobnego. A może w Cambridge?
- Dzieciństwo? W Londynie nie, ale w Cambridge owszem. Dzieciństwo, lata młodzieńcze, dorosłe i wszystkie inne poza wczesnym niemowlęctwem. Mój ojciec był profesorem historii na King's College. Pochodzi pani z Cambridge? To by wyjaśniało nasze deja vu.
- Praktycznie całe dzieciństwo spędziłam w Londynie, ale przyjeżdżałam na wakacje do cioci pani Calbore, jej dom mieścił się trochę na uboczu Cambridge. Niestety ciocia zachorowała i potem jej nie odwiedzałam, aby nie zakłócać spokoju.
- Madame Calbore. Madame Calbore - powtórzył kilka razy. - Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale czy pani cioci była taka starsza pani, mająca wielki czerwony dom z ogrodem i kilkoro służby? Obecnie ten dom należy do niejakiego pana Jonesa, męża córki właścicielki. Dobrze pamiętam? Jeżeli nie, proszę mnie poprawić - zmarszczył lekko brwi intensywnie usiłując sobie przypomnieć.

W pewnym momencie Madeleine znieruchomiała, właśnie szedł w ich stronę natrętny pan O'Callaghan! Zaprosił ją i już podczas drogi na bal dawał do zrozumienia, że liczy na coś więcej niż tylko miły uśmiech, którym na prośbę ojca go obdarzyła. Zapewne miał nadzieję, że po takim pokazie własnych wpływów dziewczyna padnie mu w objęcia zgadzając się na małżeństwo.
„Ukryć się!” myślała intensywnie. „Uciekać? Ukryć się?” pytała sama siebie gwałtownie.
- Coś się stało? - Spytał Sharpe dostrzegając zapewne zmianę nastroju i nagłe zdenerwowanie.
Błyskawicznie podjęła decyzję. Chwyciła go za rękę.
-To jest mój ulubiony utwór... muszę koniecznie go przetańczyć... pan pozwoli... – wstała natychmiast odwracając się plecami do idącego w ich stronę pana O'Callaghana. Nie widział jej jeszcze! Przynajmniej taka miała nadzieję.

Zaskoczony Sharpe zgubił na moment kamienny wyraz twarzy, który zazwyczaj utrzymywał pomiędzy uśmiechami. Panna Bernadotte chwyciwszy za rękę niemal siłą wyciągała go na parkiet w stronę tańczących par. Madeleine nie zostawiła mu jednak czasu na zastanowienie się nad tym nagłym pragnieniem pogrążenia się w tańcu, a Edric po ćwierci sekundy zaskoczenia, z chęcią jej potowarzyszył. Czyżby wiedeński walc z taką mocą wpływał na młode kobiety? Całkiem możliwe, biorąc pod uwagę dziewczęce, rozanielone twarze wirujące wokół ze swoimi partnerami i dość średnio przekonujące jej własne niepewne spojrzenie, które jednak rychło zastąpił usteckich ulgi. Pierwsza nerwowość ustąpiła wraz z wzrostem tempa. Po spokojnym początku kapelmajster żywiej ruszył batutą, smyczki ostro przycięły po strunach skrzypiec, a O'Callaghan gdzieś zniknął. Wraz z nim zniknęło skrępowanie i niepewność. Odzyskała uśmiech i spojrzała w oczy partnerowi. Wprawdzie przez chwile dziwnie się poczuła, że to ona zaprosiła go do tańca, a nie na odwrót. Przecież mógł się domyślić! No, a nawet jeżeli nie mógł, bo niby jakim cudem, to … och, czy to ważne … Teraz był walc, taniec przy którym się nie myśli, lecz przeżywa. Z jednej strony pełen rytmicznego dostojeństwa, z drugiej, przeładowany radosnymi nutami flirtu, w którym oczy partnerów ścigają się wzajemnie, a męska dłoń obejmuje kobietę, jakby chciała ją przyciągnąć jak najbliżej i przytulić.

To było jak ogień. Pełne emocji i żaru. Madeleine niemal zapomniała, ze taniec miał być tylko pretekstem do ucieczki. W wirze objęć. Już prawie … niemal doprowadzając do pełnego zwarcia ciał, gdy Madeleine odchylała się, a on pochylał, jakby chciał ukazać cała pełnię męskiej władzy nad spragnioną jego witalnej brutalności partnerką, i nagle … znów przeskok do następnej figury doprowadzającej do kolejnej bliskości … póki byli na parkiecie … póki walc przenikał powietrze swoimi czarodziejskimi nutami.
- Świetnie pani tańczy – usłyszała nagle głos Sharpe'a i zdała sobie sprawę, ze od jakiegoś czasu stoją w bezruchu na parkiecie. - Rzeczywiście, wcale się nie dziwię, że tak bardzo nie chciała pani opuścić tego walca.
- Pan również świetnie tańczy, może skierujemy się do stolika? – spytała rozglądając się za swoim prześladowcą.
- Może jeszcze jeden taniec? – spytał Sharp, ale oczywiście na jednym się nie skończyło.

Mogliby tak tańczyć do białego rana... zapomnieli o cały świecie i dogłębnie oddali się unoszącej ich muzyce. Byli jak piórka falujące z gracją na wietrze, nie było dla nich niczego, gdzie nie mogliby ulecieć. Muzyka wydobywająca się z głębi serc nakazywała jak mają się poruszyć, szeptała do ucha przyprawiając o dreszcze. A oni wykonywali rozkazy dogłębnie jej oddani. Nie mając nic więcej prócz swoich ciał...
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...

Ostatnio edytowane przez Asmorinne : 01-03-2009 o 22:43.
Asmorinne jest offline