Muzyka grała, alkohol lał się strumieniami.... oczywiście jeśli ktoś wiedział jak i gdzie i do kogo zagadać i komu zapłacić. Nic nie zmieniało faktu, że cały przybytek był jednym wielkim szmuglem alkoholu przez ludzi, którzy to tutaj pracowali.
"Ci którzy chcą się napić whiskey, napiją się mimo zakazów i prohibicji."
Tak właśnie myśleli ci, którzy ten przybytek prowadzili oraz ich "protektorzy". Siedzieliście w tej spelunce na jej tyłach. Wy wiedzieliście jak zgadać, komu zapłacić i gdzie się można napić. Wątłe światło elektryczne rzucało ogromne cienie na ściany. Do okoła wędrował leniwie dym palonego tytoniu. W tym przybytku były także dziwki, które za odpowiednią cenę spełniały wszystkie zachcianki klientów. Siedział tutaj zarówno grabarz jak i skorumpowany glina. Lekarz w rogu po prawej tak samo jak i dziennikarz jednego z poczytnych dzienników Bostonu. Nie znali się ale łączyło ich jedno - każdy z nich popełnił pewną zbrodnię, której się wstydziło, nie wiedzieli jeszcze, że ta złudna zasłona spokoju i normalności wkrótce runie niczym domek z kart. Gdy pociągali ze szklanek nagle światło zgasło. Później ludzie mówili, że to sam Bóg ukarał tych wszystkich grzeszników, a księża z ambony wykrzykiwali płomienne kazania na temat grzechu, alkoholu, dziwek i tego, że wszyscy powinni błagać dobrego Boga o przebaczenie. Cały przybytek spłonął. Nikt nie przeżył, a przybytek płonął długo i oczyszczająca moc ognia sprawiła, iż całe plugastwo powinno tam spłonąć. Oni jednak przeżyli, przeżyli i leżeli w tym samym miejscu w tej samej sali w tym samym szpitalu. Każdy z nich miał sny o wodzie...oceanie... na dnie jego była kolumna szlamem ociekająca i głos...ten głoś...upiorny, okropny i przeszywający dreszczem...:
-
Iä! Iä! Cthulhu Fhtagn! Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’lyeh wgah’nagl fhtagn
W Bostonie poranek był słoneczny. W całym Massachusetts jak i zresztą na wschodnim wybrzeżu świeciło słońce, było gorąco i mimo iż był dopiero początek maja, lato zapowiadało się strasznie upalnie.
W szpitalu św. Anny leżało kilka osób. Słońce leniwie wpływało razem z ciepłem do sali rozpraszając wszelakie cienie. Cały szpital pachniał wiosną, gdyż w końcu można było otworzyć okna. Wszyscy pacjenci mogli swobodnie oddychać świeżym powietrzem, gdyż szpital był położony na peryferiach Bostonu. Kurz leniwie latał w pomieszczeniu pełnym słońca, w pomieszczeniu gdzie znajdywali się ludzie po wypadku. Kilka dni temu spłonęła jakaś buda, ponoć sprzedawano tam alkohol, a i kurtyzan tam nie brakowało. Jedyni ocaleli leżeli w tejże sali i powoli dochodzili do siebie. Lekarz dyżurny na razie nie wpuszczał policji ani nikogo, ze względu na stan pacjentów. Ogólny stan zdrowia był wręcz doskonały. Cudem mieli tylko posiniaczenia i lekkie poparzenia, choć budynek był trawiony ogniem kilka godzin. Poza tym pacjenci mieli wysoką gorączkę, najprawdopodobniej zatrucie dymem, gdyż powoli dochodzili do siebie. Do pomieszczenia razem z lekarzem wszedł ksiądz. Był ubrany w sutannę, pod szyją posiadał koloratkę w lewej dłoni trzymał Biblię oraz gazetę. Co bardziej ciekawi mogli wyczytać o jakimś zabójstwie z pierwszej strony, nazwę dziennika "The Boston Globe" oraz datę: 4.05.26. Ksiądz podszedł do łóżka zaraz przy wejściu. Pacjenci wiedzieli, że to kurtyzana, ostatecznie wszyscy ją tam znali. Ksiądz badawczym wzrokiem rozejrzał się po sali i po chwili przeciągnął jakiś parawan, oddzielając się tym samym od reszty osób. Czasami dochodziły do waszych uszu szepty, bliżej nieokreślone słowa, choć czasem można było usłyszeć pojedyncze słowa..."Pater" czy też "libera". Gdy ksiądz skończył z kurtyzaną, podszedł do innego łóżka razem z parawanem, domyśleliście się, że ksiądz ich spowiada. Gdy skończył, spojrzał się na was i domyśleliście się, że was także chciał wyspowiadać...