Ach, cudownie! Dotarła do wspomnianego przez jej mistrza zameczku, rozkoszując się widokiem zielonych pól i letnim wiatrem, który łagodnie owiewał jej skórę. Zsiadła z pięknego, białego wierzchowca, delikatnie, jak muśnięcie wiatru, lądując na wysokiej trawie. Długa, biała szata, powiewała z każdym podmuchem, ciasno przylegając do jej smukłego ciała. Czarne włosy również poruszały się wraz z wiatrem, a jasnoszare, nietypowe oczy, rejestrowały każdy szczególik stojącego nieopodal zamku. Jakiś dziwny kształt zawirował obok, gdy bagaże powoli były odczepiane od rumaka i konia jucznego, który spokojnie przeżuwał trawę kilkanaście metrów dalej. Niewidzialny sługa kobiety pracował bez żadnego dźwięku. Keira uśmiechnęła się sama do siebie. A więc to miało być teraz jej! Podeszła do wierzchowca, wyciągając z jego juków jakiś pergamin, który zaraz rozwinęła. Jej dźwięczny głos wyrecytował formułę, a z dłoni wypłynęła czysta moc.
Popłynęła równiną, aż do pobliskiego lasku. Po chwili, w niesamowitym tempie, tuż obok niej, zaczęły gromadzić się równe bale drewna, układające się sprawnie w małą, drewnianą chatę. Drewno zamieniało się też deski, szybko tworząc schronienie przed deszczem. Pojawiły się nawet drzwi i okna z zamkniętymi okiennicami. Po dosłownie kilku minutach, magiczne zaklęcie z pergaminu stworzyło niewielki dom, który miał wytrzymać następne kilkanaście godzin. Storm uśmiechnęła się do siebie, swoim radosnym uśmiechem tworzącym w jej policzkach niewielkie dołki. Tutaj na tych pustkowiach zaczynała czuć, że żyje.
Weszła do chaty, zostawiając wszystkie bagaże swojemu słudze. Kolejny, wytworzony bezpośrednio przez zaklęcie, rozpalał już ogień w kominku. Keira miała nadzieję, że kamieni nie zabrano z zamku. Myśl o tym, że już niedługo będzie władczynią, powodowała miłe ciepło. Miała takie plany, wreszcie życie na swój rachunek i takie, jakie dyktowało jej serce i umysł. Nie lekceważyła jednak bajań ludzi z pobliskiej wioski. Może duchy sobie uroili, ale wątpiła, by również światło widzieli tylko w swoich umysłach. Postanowiła, że pójdzie tam zaraz po świcie. Miała akt własności, upewniła się, że jest prawdziwy. Podobnie jak i magiczny przedmiot, który udało się jej zdobyć. Czując miłe ciepło kominka, zrzuciła na podłogę swoją zwiewną szatę i bieliznę, która już uwierała po całym dniu noszenia. Domieszka krwi powietrznego genasi sprawiała, że najlepiej czuła się nago lub w bardzo lekkich, jedwabnych szatach. Takie jednak publicznie powodowały kłopoty, a tych nie chciała. Teraz jednak założyła długą do ziemi, jedwabną nocną koszulę, mrucząc z przyjemności, gdy zimny materiał dotykał jej skóry. Niewidzialny sługa przygotował już kolację.
Nagle wiatr przywiał odgłos końskich kopyt. Zaskoczona podskoczyła do okna, rozchylając nieco okiennicę. Samotny jeździec galopował w jej stronę, a może raczej w stronę zamku. Patrzyła na niego ciekawie, ale nie podjechał do bramy, skręcając w bok. Musiał zauważyć już stworzoną przez nią chatę i pasące się nieopodal konie. Zaklęła cicho. Czemu akurat dziś? Przywołała wiatr i wyszeptała formułę. Powietrze poleciało ku nieznajomemu, szepcząc jej słowa.
~Kim jesteś jeźdźcze i czego szukasz w tych odludnych terenach?~
Ach, jak idiotycznie to brzmiało! Na wszelki wypadek założyła znów swoją suknię, nie dbając o bieliznę i zdjęcie najpierw nocnej koszuli. Przygotowała w myślach kolejne zaklęcie. Może pojedzie w swoją stronę?