Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-05-2009, 19:09   #2
Sulfur
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Wdech, wydech, wdech, wydech...

Próbował oddychać spokojnie, chociaż w jego przypadku było to bardzo trudne, albo wręcz niemożliwe. Powód był bardzo prosty, DS. 10-43 nie funkcjonował tak, jak robili to inni znani mu przedstawiciele rasy poruszającej się, czyli żywej. Energię do życia, mimo iż był w posiadaniu ust, które niekiedy potrafiły nawet wyrażać jakiś odcień uczucia, czerpał z zupełnie innego źródła. Coś jednak mówiło mu, że powinien chociażby tylko udawać wykonywanie tej czynność. To była idealna okazja do wykorzystania wiedzy nabytej podczas niekiedy kilkunastogodzinnych obserwacji zwierzątek. Leżał na zimnym kamieniu, w głowie pokaźne miejsce zajmowała czarna pustka - pozostałość po wydarzeniach bliskiej przeszłości. Jeszcze raz, ze wszystkich sił spróbował wciągnąć w siebie powietrze, tak jak robiły to gobliny. Rozwarł szeroko usta, wciągnął delikatnie brzuch i czekał, czekał, czekał... Nie, nie dane było mu doświadczyć procesu oddychania. A szkoda. Zawsze chciał spróbować.

Ale zaraz! Powoli docierało do niego, że coś jest zupełnie nie tak, jak być powinno. Dlaczego leżę, skoro jeszcze przed chwilą podlewałem kwiatki? Dotarło to do niego z siłą kafara wodnego i dosłownie starło z pyłem dobry, a wręcz świetny nastrój jaki wywoływała u niego popołudniowa praca w ogródku. Właśnie... Popołudniowa.

"Otworzył oczy", które i tak nie potrafiły się zamknąć i z goryczą uznał, że nie widzi, a tym bardziej nie czuje zbawczego, słonecznego ciepła przelewającego się nad liściastym, mięsistym murem koron drzew. To, co wykwitło wysoko nad jego twarzą było po prostu smutne. Ciemne, odległe, zimne i na pewno wilgotne. Stanowczo mu się to nie spodobało. Po pierwsze nigdzie nie mógł dostrzec ani flory, ani też fauny. Po drugie, co dość ściśle wiązało się z pierwszym, w jego przywykłe do rajskich woni nozdrza - poprawnie: receptory węchu - uderzał teraz okropny smród i nieprzejednany odór, który, przynajmniej go, skutecznie zniechęcał do życia. Cała pozostała reszta psychiki miała się jednak zadziwiająco dobrze, zupełnie tak, jakby cały, calutki dzień nie robił nic innego poza wsłuchiwaniem się w melodyjne poćwierkiwanie żółtych ptaszków z niebieskimi czubkami na głowach - osobniki tego gatunku lubił najbardziej, były spokojne, jadły z rąk, czy raczej z wypolerowanych powierzchni pił tarczowych i doskonale sprawdzały się jako czujki - jako pierwsze wyczuwały obecność obcych. Gdyby tylko mógł mieć teraz przy sobie jednego z nich... Kilka nutek dobywających się z zakrzywionego dziobka skutecznie przegonić mogła nawet najobrzydliwsze odczucia i obrazy.

Ale był sam. Przynajmniej tak mu się wydawało do chwili gdy nie wstał. Bo gdy już podniósł się z ziemi z całą wyrazistością wzięło nad nim uczucie, którego nie zaznał już od bardzo dawna. Strach... Potężny kopniak jakiegoś nienazwanego hormonu spowodował, że aż w nim zawrzało. Bliskie niezniszczalności, lśniące w półmroku jaskini, bo w czymś takim się właśnie znalazł, piły tarczowe zawirowały wściekle. Był to jednak odruch maksymalnie defensywny, wyuczony i zakorzeniony gdzieś głęboko w pokładach osobowości, narodzony wraz z ciągłą ucieczką i życiem w ukryciu. Ustawiczny świst pił zagłuszył całkowicie odgłos krótkich kroczków. Zerknął w lewo - ściana, w prawo - szyb. Nie widział co robić.

Bo oto otoczyła go grupa ludzi... no nie do końca, ale w każdym razie była żywa. Poruszała się, spoglądała wokoło siebie z równym co on zdezorientowaniem. W dodatku duża jej część była uzbrojona. Bał się jak jeszcze nigdy przedtem. Dlatego też nie miał pojęcia jak sklasyfikować to uczucie, tylko przez ułamek sekundy zastanawiał się, czy można doznać czegoś jeszcze dotkliwszego i paraliżującego.

Wysuwając przed siebie ręce i zastygając w wyczekującym napięciu jeszcze raz, dokładniej, przyjrzał się istotom, które, w jego przekonaniu, nie przybyły tu z powodu innego niż złapanie go i oddanie z powrotem orkowym drwalom.

Była ich czwórka. Mniej lub bardziej zapalonych do łowów na żyjącego wyrwidrzewa - zbiega. Stali w grupce, najwyraźniej niedawno, podobnie jak on sam, podnieśli się z ziemi. Dwóch o bladych twarzach - to musieli być ludzie, jeden cały owinięty jakąś białą płachtą - nie miał pojęcia do jakiej rasy przynależy i... o bogowie! Istny dar niebios. Elfka - istota, która mogła go zrozumieć i odejść w pokoju i pojednaniu. Coś jednak było z nią nie tak. Była inna niż wyniosłe, poważne, dostojne i lśniące przyjaźnią elfy o jakich słyszał. Ta tutaj przywodziła na myśl obraz najczarniejszej nocy, która setkami braci drapieżników atakuje w najmniej spodziewanym momencie ukojenia serenadą świerszczy. Cień nadziei, jaki w nim rozgorzał natychmiast został stłamszony, pozostawiając po sobie tylko kupkę popiołów, która zasiliła i tak już potężny stos przerażenia. Ponad wszystko, co tylko znał i cenił nie chciał wracać do straceńczej pracy przy mordowaniu niewinnych żywicokrwistych przyjaciół. Nie wyobrażał sobie, co poczułby zagłębiając zęby piły w tętniącą życiem ostoję ptaków, wiewiórek i wielu innych żyjątek, których gołym okiem dojrzeć było nie sposób. Na samą myśl, na samo mgliste wspomnienie w głowie eksplodowała decyzja i rozjaśniła te pokłady umysłu, które mówiły stanowcze "nie" ewentualności uczynienia jakiegokolwiek ruchu.

Już, już zerwać miał się do panicznej ucieczki w głąb nieznanego tunelu, gdzieś w oddali ostro skręcającego w prawo, gdy usłyszał czyjś niezbyt przyjemny głos.

- Hmm… ładny, mięciutki bandażyk…

Jeszcze przez chwilę ważyły się w nim odczucia, "mózg" analizował przyswajane dane, pośpiesznie wykonywał swoiste "drzewka decyzyjne" i nagle zatrzymał się bez ostrzeżenia siejąc wokół taką pustką i bezradnością, że biedny DS. 10-43 zwątpił.

- Eee? Ten bandażyk się rusza! Ooo jest was tu więcej! Chwila… w sumie tylko jeden jest fajnym bandażykiem… szkoda.

To coś przemówiło ponownie. Notabene takiego akcentu wyrwidrzew jeszcze nie słyszał i z trudem wydzielał z płynnej masy dźwięków kolejne słowa. Usłyszał jakiś hałas, szmer, odgłos upadku, mimowolnie odwrócił się w kierunku wynajętej chyba przez samego Kapitana Drzewocięcia w Ashenvale grupie łowców głów i po raz kolejny tego dnia zamarł w niepewności i zdziwieniu.

Na ziemi, całkiem niedaleko leżał, a właściwie półsiedział najśmieszniejszy stwór z jakim przyszło mu się zetknąć podczas swojego bardzo krótkiego, bo tylko rocznego życia, licząc od ożywienia oczywiście, które przyjął już określać mianem "chrztu" lub też "powrotem do praworządności" (chociaż o żadnym powrocie mowy być nie mogło - nie było do czego wracać). Zwierz ten nie zwierz wyglądał wyjątkowo pokracznie, ale to był tylko malutki szczególik jakim odcinał się od otoczenia. Otóż calutki był fioletowy, wyłączając z tego jedynie rażące swą ostrą barwą, czerwone włosy postawione na sztywno, nastroszone jakby. Dalej był bardzo długi i nieregularny nos, lekko zakrzywiony ku dołowi na jego końcowym odcinku, dwa olbrzymie, niemal łączące się w koło kły wyrastające wprost z otworu gębowego, który akuratnie ułożył się w tak dziwny wyraz, że DS. 10-43 mimo najszczerszych prób nie potrafił nazwać uczucia jakie obrazowały. Wrażenia dopełniał jednak strój. Ten był naprawdę nietypowy. Krótka, wzorzysta przepaska zawiązana wokół bioder, jakiś kołnierz i... w to nie mógł uwierzyć - drewniane naramienniki z wyrysowanymi nań obrazkami w stylu masek.

Tak go ten widok i styl komunikowania się z łowcami głów rozbawił, że już, już wybuchnąć miał śmiechem i przynajmniej na chwilę, puścić w niepamięć strach, gdy stało się coś niepokojącego stanowczo bardziej niż obecność wynajętych przez orków ludzi. Cichy pisk. Brzmiał jakby dobywać miał się z samego środka trzewi czegoś ostatecznie wrogo nastawionego do otoczenia. Potem zobaczył. Wielkiego, czarnego, włochatego pająka. I poczuł się lepiej. Ten pajęczak, choć tak nielogicznie wielki, przynależał do świata, który znał bardzo dobrze, o niebo lepiej niż świat ludzi, elfów i wpół umarłych razem wziętych. Ale było też coś złowieszczego w jego zachowaniu, coś co kazało rzucić wszystko, co się w tej chwili robiło i uciekać jak najdalej nie dopuszczając nawet do siebie myśli, że może zostać się schwytanym.

Tymczasem ośmionożny mutant przemknął obok przylepionego do ściany wyrwidrzewa i dziwnie balansując ciałem, zgrzytając szczypcami stanął naprzeciw śmiesznego stwora, który... na Legion! zaśmiał się i z wyraźną dumą dobył z sakwy... najprawdziwszą główkę upstrzoną kolorowymi nićmi, sznureczkami, czy czymś innym, co wyglądało podobnie. Stanął, charknął, coś tam wybełkotał i strzelił ramieniem wyrzucając owy przedmiot, czy artefakt przed siebie. Potem zamarł, powtórzył rytuał, skurczył się w sobie jeszcze bardziej i leżąc już na ziemi z wielkim cielskiem pająka nad sobą wymamrotał niepewnie:

- Niewykluczone. A wręcz prawdopodobne, że przydałaby się pomoc…

DS. 10-43 stał równie niepewnie co śmieszny stworek. Trudno skłonić mu się było do stwierdzenia, iż nadbiegająca właśnie czwórka nowych przerośniętych, z założenia polujących na muchy, przyjaciół lasu, ma co do niego złe zamiary.

- Witajcie, koledzy... - spróbował.

Żadnej reakcji. Jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego. Zwierzęta atakowały same z siebie, bez żadnego powodu, trudno było mu to zrozumieć, ale może... Może te wielkie drapieżniki w duchu solidarności zamierzały mu pomóc i oswobodzić go z okowów zbliżającego się wielkimi krokami niewolnictwa. Naprawdę? Ale swoją drogą, patrząc z drugiej strony, ta dziwna grupa nie rzuciła się przecież na niego w pierwszej chwili, gdy tylko pojawił się w ich zasięgu wzroku. Podjęcie decyzji... Jedna z najstraszniejszych rzeczy jaka dręczyła chyba wszystkich.

Jego umysł działał jednak zadziwiająco szybko. Postanowił, że jeżeli tylko znajdzie się w sytuacji narażenia życia spróbuje ucieczki, potem, tylko w ostatecznej ostateczności walczki. A jeżeli zagrożą tym ludziom obok? Jak to ktoś kiedyś powiedział wybrać mniejsze zło i zabić? Tylko kogo? Zwierzęta, czy ludzi? I oni, i oni byli drapieżnikami i mordercami, tak przynajmniej naprędce wnioskował. Ale... Nie. Jeżeli tylko zrobi się niebezpiecznie będzie uciekał. Tam jest światło. Czuć powiew świeżego powietrza. Musi wydostać się na powierzchnię i najszybciej jak to tylko możliwe schronić się w bezpiecznych odmętach puszczy. Taak.... Jak wspaniale byłoby znów zobaczyć rodzinne Ashenvale....

Zabawnie to wyglądało. Przylgnięty do ściany wyrwidrzew. Trzymetrowe metalowe bydle. Wykonany z najtwardszych możliwych, prototypowych stopów metali odlanych w płytki, z dwoma wielkimi, złowieszczymi piłami tarczowymi zamiast dłoni, o lekko żółtych ślepiach, czaro zielonej "karnacji", muskularny. Żywy a jednak niezupełnie przyznający się do "swojego" świata i jego członków. Ot, kolejny dziw natury. Chociaż niezupełnie...

DS. 10-43 spiął się w sobie, przymknął oczy - wypatrywał dogodnej chwili, by roztrącając wszystkich, jak najszybciej uciec gęstniejącemu nad jego głową jak burzowe chmury niebezpieczeństwu.
 

Ostatnio edytowane przez Sulfur : 24-05-2009 o 22:01.
Sulfur jest offline