Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-06-2009, 16:56   #2
Col Frost
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Ragath po dostaniu wiadomości skusił się na jeszcze jedno piwo, po czym zebrał swoje rzeczy i ruszył w stronę pałacu. Rzadko opuszczał karczmę z jakimikolwiek pieniędzmi, ale tym razem tak zrobił. Nie wiedział dokładnie co to za wyprawa i dlaczego on miałby wziąć w niej udział, a po pijaku ciężko by było się czegokolwiek dowiedzieć.

W Umbardzie przebywał już od dłuższego czasu, wiec doskonale znał drogę. Gdy dotarł pod bramę zaczepił go strażnik i wypełniając swoje obowiązki spytał:

- Czego tu?

Najemnik nie odpowiedział. Pokazał mu tylko list, który przyniósł posłaniec. Wartownik wziął go i szybko przeczytał. Jakby nie dowierzając spojrzał na Ragatha, ponownie na list i znowu na Ragatha. Prawdopodobnie nie mógł uwierzyć, że ten brudny łachmaniarz, który stoi przed nim miał wziąć udział w szykowanej wyprawie. Pieczęć i podpis jednak były prawdziwe, więc zupełnie innym tonem odpowiedział:

- Książe jest teraz w porcie, osobiście nadzorując końcowe przygotowania. Wyprawa zaczyna się dziś wieczorem.

Wojownik kiwnął głową na znak, że zrozumiał, zabrał list, po czym odwrócił się i bez słowa odszedł. Po chwili zaczepił go jakiś staruszek i wcisnął mu zawiniątko twierdząc, że:

- Pan to zgubił.

Ragath po kilku minutach bezsensownych tłumaczeniach, że to nie należy do niego, w końcu przyjął "prezent". Okazało się, że jest to jakiś kamyk, a właściwie jakaś mała rzeźba będąca regularną bryłą ośmiościenną. Najemnik nie wiedział co to znaczy, ani co ma z tym zrobić. Schował więc kamyk do kieszeni i postanowił, że jak spotka jakiegoś faceta po szkołach to go o niego spyta. Może to jest coś warte? Teraz trzeba było ruszać.

Ale nie skierował się do portu. Miał mnóstwo czasu, a w sakwie podzwaniało jeszcze trochę złota. W czasie podróży statkiem i potem na drugim kontynencie o jego potrzeby będzie dbał książę, więc po co ma brać ze sobą jakiekolwiek pieniądze? Celem Ragatha była karczma, którą dopiero co opuścił. Nie doszedł jednak do niej, gdyż po drodze trafił na inną. Spodobała mu się nazwa "Pod Złamanym Żebrem", więc zawitał do środka.

Na początek zamówił dwa piwa i zaczął rozglądać się za jakimiś ślicznotkami. Kto wie jakie są kobiety po drugiej stronie wielkiej wody? Po kilku godzinach, wielu kuflach piwa i kilku dziewczynkach Ragath miał doskonały humor. Sakwa powoli stawała się pusta, ale kogo to obchodziło? Najemnik wciąż pił, śpiewał i ogólnie dobrze się bawił. Do pełnego szczęścia brakowało m chyba tylko jakiejś dobrej bitki. Ale do tego okazja również miała się wkrótce pojawić.

Kilku chłopów, czy mieszczan (Ragath ich nie rozróżniał) po wypiciu większej ilości złocistego napoju stwierdziło, że ten wyjący wojownik im się nie podoba. Jeden z nich podszedł do niego i powiedział:

- Lepiej się stąd wynoś. Nie lubimy tu takich jak ty.

- Tak? - zaczął już pijany najemnik. Ale zamiast powiedzieć coś jeszcze uderzył piąchą faceta w twarz. Ten aż upadł na podłogę, a po chwili w karczmie już wszyscy się tłukli.

Ragath znalazł się w swoim żywiole. Najpierw kopnął kilka razy mężczyznę, który go zaczepił, a potem rzucił się w tłum walczących. Komuś rozbił nos, komu innemu kufel na głowie. Zaśmiewając się głośno, czego nikt nie mógł słyszeć w ogólnym hałasie, machał pięściami na lewo i prawo nokautując kolejnych słabeuszy. Rzeczywiście w karczmie nie było nikogo, kto trudniłby się walką, więc i bijatyka nie była wielkim wyzwaniem, nawet dla prostego żołnierza lub strażnika miejskiego, a co dopiero zawodowego najemnika.

Po kilku chwilach w pomieszczeniu nie było ani jednego całego krzesła. Ocalały tylko dwa stoły z tym, że jeden miał złamaną nogę. Ragath rozejrzał się pijanym wzrokiem dookoła. Wokół leżeli nieprzytomni ludzie lub tacy, którzy trzymali się za twarz, nogę, rękę czy jeszcze coś innego. Było nawet kilku, którzy stali, ale i oni odnieśli różne kontuzje. Wojownik poczuł, że po twarzy spływa mu strużka krwi. Widocznie ktoś i jego musiał porządnie trafić. Sięgnął do pasa, by wymacać sakwę. Było w niej jeszcze kilka monet. Rzucił je na ladę mówiąc do karczmarza coś o pokryciu strat i wyszedł niezatrzymywany przez nikogo.

Gdy znalazł się na ulicy odchylił się do tyłu by spojrzeć na niebo. Słońce powoli zbliżało się do horyzontu i był to ten moment, w którym za chwilę na niebie miała się pojawić czerwona łuna. Ragath zrozumiał, że pożegnanie z zachodnim kontynentem dobiegło końca i pora wyruszyć w drogę. Chwiejnym krokiem ruszył w stronę portu.

Droga powinna mu zająć nie więcej niż 10-15 minut, ale biorąc pod uwagę jego stan zajęła mu około pół godziny. Kilka razy obił się o ściany domów i raz zwrócił ostatni posiłek, ale w końcu dotarł na miejsce. Tutaj powtórzyła się sytuacja sprzed pałacu. Znowu jakiś strażnik go zaczepił i dopóki nie zobaczył listu nie chciał przepuścić Ragatha. W końcu z niedowierzaniem oddał pismo i ustąpił z drogi. Najemnik ruszył w stronę wskazanego mu statku. Przed wejściem na pokład zaczepił go kolejny strażnik i sytuacja powtórzyła się po raz trzeci, jednak ten wydawał się inteligentniejszy od kolegów, albo lepiej poinformowany, bo dosyć szybko puścił wojownika.

Przed opuszczeniem lądu Ragath wymacał jeszcze swój miecz i samopały, oraz sprawdził czy ma proch. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Jego ręka natrafiła na wypuklenie w kieszeni. To ten dziwny "prezent". Nie zastanawiał się jednak nad jego pochodzeniem. Wszedł na kładkę, z której o mało co nie spadł do lodowatej wody. Po paru chwiejnych krokach znalazł się w końcu na pokładzie. Rozejrzał się w lewo i w prawo, znalazł jakieg wygodne miejsce, w którym usiadł, opuścił głowę i zasnął.
 
Col Frost jest offline