Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-08-2009, 17:56   #2
Rode
Konto usunięte
 
Reputacja: 1 Rode nie jest za bardzo znanyRode nie jest za bardzo znany
Słońce, upał. Zapach krwi spływającej po gorącym piachu. Dokoła ciała krzyżowców i Saracenów ścieliły się gęsto. Rod Enkerbrand, rycerz szpitalnik, razem z pozostałymi przy życiu krzyżowcami bronił się u stóp wzgórza. Pomimo wycieńczenia i pragnienia walczyli zaciekle. Szpitalnik uderzał mieczem i parował tarczą, ciął i ogłuszał, powalał przeciwników po to, aby zaraz potem wrazić im ostrze między żebra. Rycerz wpadł w szał bojowy, widząc to niektórzy przeciwnicy cofnęli się. Rod wykorzystał tę chwilę by odetchnąć. Zbroja ciążyła mu bardziej niż zwykle, suche gardło dokuczało od wrzasku i braku wody, skóra piekła od upału, pod hełmem, na czole czuł spływający pot, czarną tunikę z białym krzyżem na piersi, miał miejscami postrzępioną. Rozejrzał się po okolicy, nie spuszczając oka z wroga. W oddali migotały namioty obozu. Słońce stało wysoko i oświetlało piaszczyste pustkowie usłane ciałami krzyżowców. Został więc sam. Nie miał czasu ani ochoty się modlić. Wolał zbierać siły. Wspierał się na mieczu wbitym w ziemię, prawie że klękał. Jego rzężący oddech zza hełmu wzbudzał strach u przeciwnika, nawet jeśli miał on znaczną przewagę liczebną. W końcu Saraceni odważyli się ponownie zaatakować. Enkerbrand zerwał się na równe nogi, zasłonił się przed wystrzeloną strzałą, wymierzył cios w bok pierwszemu śmiałkowi z bułatem, odrąbał rękę drugiemu, trzeciego uderzył tarczą w nieosłoniętą głowę, aż usłyszał chrupot pękniętej czaszki. Wtem poczuł ból pod klatką piersiową. Jeden z Saraceńskich wojowników pchnął go włócznią w tors, przebijając kolczugę. Trafił prosto w środek białego krzyża na tunice, który momentalnie zabarwił się na czerwono.
Rod poczuł ciepło krwi na brzuchu, a zaraz potem, pomimo panującego upału - zimno. Nogi uległy, upadł powoli na ziemię. Broni nie wypuścił, trzymał ją w ręku mocno. Chciał się podnieść, ale wola to za mało, brakło mu sił. Próbował otworzyć usta by złapać więcej powietrza lecz zalał sobie tylko podbródek krwią. Wiedział, że miał mało czasu, jednak myśli przemykały przez jego głowę szybko. Był świadom, że umiera. To było jego ostatnie starcie - starcie ze śmiercią. Nie mógł go wygrać, nie chciał się jednak poddawać. Wolał walczyć do końca choć walka ta była z góry przesądzona.
Ból ustał, ciężar zbroi nie dokuczał, nie czuł pragnienia, skóra nie piekła. Wyczerpanie jakby odeszło. Zmuszając się do największego wysiłku, Rod otworzył zamknięte niedawno oczy. Przez szczeliny wzrokowe w hełmie ujrzał światło. Choć trwało to chwilę, Rodowi wydawało się, że trwa to wieczność. Światło. A zaraz potem ciemność.
Rod Enkerbrand, trzydziestojednoletni rycerz z Anglii, szpitalnik, walczący w Ziemi Świętej przez 10 lat, poległ w bitwie pod Hittin, 4 lipca Anno Domini 1187.

Wędrując przez ciemność, walczył z samym sobą. Nie dał się owładnąć złym myślom. Gdy głosy w głowie ucichły. Poczuł, że zsuwa się w jeszcze głębszą ciemność, chciał się czegoś złapać ale nie miał czego.
Wylądował na twardej ziemi. Poczuł chrupnięcie, lecz to tylko kamienie skruszyły się pod tarczą zawieszoną na plecach. Spojrzał na siebie. Wyglądał tak jak... przed śmiercią. Po zadanej włócznią ranie nie było śladu, tunika nie była zakrwawiona a kolczuga cała. Rod przełknął ślinę. Zaczął gorączkowo myśleć. Zmarł? Jeśli tak może się swobodnie poruszać i trzeźwo myśleć? A może przeżył? Gdzie więc ślad po ranie? Czuł przecież jak po śmiertelnym pchnięciu ucieka z niego życie. Gdzie się znajduje? Kto go uratował? Wsparcie? Wróg? W cuda nie wierzył.
Siedział tak z kwadrans gdy w końcu zebrał siły i wstał. Obejrzał się cały. Nie był ranny. Czuł się zdrów i wypoczęty. Przejrzał ekwipunek: hełm, kolczugę, kirys, tunikę, pas, pochwę z mieczem, sztylet, tarczę, skórzane rękawice i buty. Wszystko było w dobrym stanie, takim jak przed bitwą.
Poczekał aż wzrok przyzwyczai mu się do ciemności i rozejrzał się po okolicy. Znajdował się jakby we wnętrzu góry, skalne ściany pięły się wysoko. Ujrzał w oddali wyciosane w skale schody.
Enkerbrand, upewniwszy się, że nic nie grasuje w pobliżu, zdjął hełm. Poczuł na twarzy falę chłodnego powietrza. Nie widząc innego wyjścia, ruszył ku schodom. Drobne kamienie kruszyły się pod jego krokami i toczyły się ku przepaści. Szedł tak może godzinę trzymając się większych tuneli. Nie miał pojęcia gdzie się znajduje. I kiedy...
W końcu wyszedł na zewnątrz.
Nie powitało go słońce ni deszcz. Wyszedł na wyżynne pustkowie. Okolica wydawała się martwa. Na niebie tłoczyły się szare chmury. Ciszę przerywały pomruki nadchodzącej burzy. Rod już chciał paść na kolana i przeklinać swą dolę gdy ujrzał zza jednego z wzgórz słup dymu. A zaraz obok następny. Dym! A tam gdzie dym tam i ogień. Pożar wykluczał brak lasów więc została tylko jedna możliwość: ognisko. Wzniecone bez wątpienia przez ludzi. Na tę myśl, wstąpiły weń nowe siły i powróciła nadzieja.
Maszerował długo aż dotarł pod wzgórze. Zaczął długą wspinaczkę na górę, wśród gęstej, suchej trawy. Gdy wreszcie stanął na szczycie, aż uklęknął. Zdjął hełm by lepiej widzieć. Oczy jednak nie myliły go. W małej dolinie, pomiędzy pagórkami, leżała wioska otoczona dokoła drewnianą palisadą.
Schodził na dół pośpiesznie, zupełnie jakby osada miała za chwilę zniknąć. Nie zniknęła. I rosła w oczach z każdym krokiem. Wartownik przy bramie zauważył go i zaczął nawoływać. Szpitalnik przyśpieszył kroku trzymając dłoń na głowy miecza. Wartownikiem był nie kto inny, a rzymski legionista.
Fakt ten wystarczył rycerzowi by dobył broni. Wyciągnął miecz z pochwy zdejmując jednocześnie tarczę z pleców.
- Co to za sztuczki?! - ryknął spod hełmu. Musiało to zrobić niemałe wrażenie na legioniście, który aż cofnął się krok do tyłu, trzymając dłoń przy rękojeści gladiusa.
- Schowaj broń, przybyszu. Nikt nie chce tu z Tobą walczyć - wybąkał pośpiesznie wartownik. O dziwo Rzymianin zrozumiał słowa Anglika. I na odwrót.
Rod ochłonął, opuścił miecz ale go nie schował. Podszedł bliżej.
- Co to za miejsce, który rok? - spytał.
- Lepiej będzie jeśli porozmawiasz ze starszym wioski, Panie...
Enkerbrand wszedł więc bramą, nieufnie zerkając na legionistę. O ile obecność starożytnego Rzymianina go zdziwiła, to widok barczystego słowiańskiego woja, całkiem go zdezorientował. Obok przeszła niewiasta w białej, a raczej szarej, todze. Pod palisadą, na ławce, siedział skąpo odziany gladiator w zbroi. Nieopodal, w kałuży taplała się grupka dzieci, matki zaś wołały je z oddali. Zza jednej z chat wyłonił się mężczyzna niosący kosz jabłek. Wyglądał na kupca, odziany był jednak w szaty, które nie pasowały do XII wieku. Ku uldze szpitalnika, przed chatą zza której wyszedł kupiec, stała grupka rycerzy licząca sobie może półtuzina chłopa. Herbów nie poznał, niewątpliwie byli to obcokrajowcy. Wszyscy zresztą mieszkańcy wyglądali na obcokrajowców.
Sama wioska prezentowała się ubogo. Kilka domów z bali, bez strzech. Prymitywne dymarki. Brak stajni i zakładów rzemieślniczych, nie licząc kuźni i drewutni. Nie było też widać budowli świeckich. Nigdzie nie było śladu trzody czy bydła. Jeden z domów był wyraźnie większy, zbudowany z wielkich czerwonobrązowych cegieł. To tam skierował swe kroki Rod. Mieszkańcy przyglądali mu się ciekawie. Wysoki, dobrze zbudowany, w pełnej zbroi i uzbrojony, musiał wzbudzać ciekawość a może nawet lęk.
Nie czekawszy na pozwolenie, pchnął drzwi do sieni. Przy stole siedział starzec. Był zgarbiony i chudy, głowę porastała nieznaczna ilość włosów. Miał na sobie brązowy habit. Nieprzyjazny grymas gościł na jego szarej twarzy.
- Won mi stąd! Jem! - burknął.
- W moim kraju gości wita się inaczej. Powiedz mi więc, chamie, co to za kraj.
- Ty, ty, ty... Jak śmiesz! Rzucę Cię demonom na pożarcie! Wpierw jednak skończę jeść. Won! - rzucił wściekły po czym, ignorując szpitalnika, jął jeść dalej.
Enkerbrand nie zamierzał wyjść. Wyciągnął miecz i podsunął starcowi ostrze pod gardło.
- Spróbuj tylko - syknął starszy wioski. - Beze mnie ta wioska upadnie!
- Tu nie ma co upadać. To dziura. Nie mam pojęcia dlaczego żyję, niedawno wszak konałem. Trafiam do wioski, na nieznanym pustkowiu, w której roi się od ludzi z zamierzchłym czasów!
- Który rok mamy, wiesz doskonale. Co do ludzi... Zobaczysz, za sto lat i ty nie będziesz tu pasował. I zabierz tę stal z mojego gardła, do jasnej cholery! - warknął.
Szpitalnik schował broń i usiadł przy stole, naprzeciw starca siorbającego z miski. Mniszka krzątająca się w kuchni, cichcem wyszła na zaplecze. Starszy wioski skończył jeść, wytarł usta w rękaw, beknął i spojrzał przenikliwie na rycerza.
- Cóż, z pełnym brzuchem zawsze lepiej się rozmawia - rzekł drapiąc się po czole. - I faktycznie, wyjaśnienia Ci się należą. Ostrzegam, że będzie tego dużo. Jest wszak co opowiadać, to miejsce historię ma długą.
- Mam czas. Nigdzie się nie wybieram - odrzekł z ironią. Splótł ręce na piersi i oparł plecami o ścianę.
- Ohoho! Czasu masz aż nadto.

Rod wstał z siennika, przeciągnął się, potarł nieogoloną twarz. Chwilę jeszcze siedział na pryczy, drapiąc się po głowie. Gdy wreszcie wstał, sięgnął po sztylet i jął szukał miejsca w celu odhaczenia kolejnego dnia spędzonego w Czyśćcu. Obojętnie spoglądał na ściany wyglądające jak po ostrzale z tysiąca kusz. Od ponad sześciuset lat nie znalazł wolnego miejsca na wyrzeźbienie kreski symbolizującej jeden dzień. Ale zwyczaj pozostał.
Jego chata zbudowana była z bali a leżała na rubieżach wioski, za sadami owocowymi, które żywiły mieszkańców. Jabłka, bo tylko takie owoce rodziły drzewa, wkrótce przejadły się wszystkim. Było to jednak jedyne źródło pożywienia. Zwierząt w Czyśćcu nie było. Gleba była nieurodzajna, a woda w strumieniach gorzka i wzmagająca pragnienie. Tedy jabłka były jednym pożywieniem, a sok z nich jedynym napojem.
Kobiety mieszkające w wiosce od wieków parały się zbieraniem owoców. Część z nich jedzono, nie trudząc się nawet by je przyrządzić. Jabłko surowe, pieczone, gotowane czy starte na mus... zawsze smakowało tak samo. Z reszty wyciskano sok. Mężczyźni zajmowali się ścinaniem i transportem drzew z lasu leżącego daleko za osadą oraz wydobywaniem gliny i rud żelaza. W piecach wypalali cegły, w dymarkach zaś stal potrzebną do tworzenia narzędzi i broni. Bowiem w Czyśćcu parano się także wojaczką. A było z czym walczyć...
Trupojady, wampiry, upiory, demony i inne cholerstwo nie ułatwiało im życia. Potwory przybywały z zachodu, od strony Mostów, które sięgały aż za horyzont. Na wschodzie zaś stała podobno brama Piekła. Tam zawlekano dusze poległych w Purgatorium, by przechodziły ciężkie katusze.
Wojownicy ruszali na Mosty licząc na szybkie odkupienie grzechów poprzez walkę. Budowali wały i palisady skutecznie odpierając i trzymając stwory na dystans, z dala od siedlisk ludzi. Lecz jak dotąd nikt nie odkupił swych grzechów. I nikt nie wiedział jak się za to zabrać.
Enkerbrand, na początku swojego pobytu, brał czynny w obronie Mostów. Jego bojowe doświadczenie było nadzwyczaj cenne. Razem z innymi wojownikami pilnował też górskiej przełęczy skąd przybywali nowi zesłańcy. A tych przybywało regularnie.
Przez osiemset lat przebywania w Czyśćcu, Rod był świadkiem jak niedostępny już dla niego świat prze do przodu. Postęp szedł jak burza, co wzbudzało niekiedy zdumienie i podziw, a wynikało to z opowieści i rzeczy, z którymi przybywali nowi zesłańcy. Zmieniały się poglądy religijne, kulturalne i polityczne, odkrywano nowe, niezbadane dotąd tereny, powstawały nowe państwa, wybuchały nowe wojny, zmianie ulegała moda i technika. Kościół rzymski przechodził wzloty i upadki. Rodziły się nowe konflikty. Dokonywano wielu odkryć we wszystkich dziedzinach nauki. Średniowieczny rynsztunek wychodził powoli z użycia: szpady i szable zastępowały miecze i obuchy, a kusze i łuki ustępowały miejsca samopałom, rusznicom, a później karabinom, strzelbom oraz pistoletom. Wszystko to jednak było zużywalne a w Purgatorium nie wiedziano jak produkować proch, kule i naboje do broni palnej. Oszczędzano je więc a w użyciu pozostała łatwo dostępna broń biała.
Wkrótce szpitalnik miał dość widoku krwistoczerwonego nieba i ryku nadchodzących od strony Mostów potworów. Wrócił do wioski i jak się później okazało, zrobił słusznie. Żył niczym eremita, dużo rozmyślając na różne tematy. Większość dnia spędzał na wieży strażniczej, na wzgórzu, z którego niegdyś ujrzał pierwszy raz osadę. Obserwował stamtąd okolice gór razem z nowymi kamratami: rubasznym piratem i weteranem wojny secesyjnej. Jego dawni towarzysze broni ciągnęli na zachód, a od strony przełęczy wciąż wyłaziły nocą niebezpieczne monstra.
Do wioski zaglądał rzadko, tylko po by usłyszeć najnowsze wieści, uzupełnić zapasy, porozmawiać i napić się z kompanami jabłkowego wina, produkowanego przez tamtejszego alchemika.
Wkrótce jednak przyszło mu jednak przerwać taki żywot by z powrotem ruszyć do otwartego boju.

- Obrona przełamana! Do tyłu! Do tyłu! - wrzeszczał germański rycerz, dowódca sił broniących Mostów. - Wszyscy do... - urwał gdy skrzydlaty potwór chlasnął go szponiastą łapą w szyję, przeraźliwie przy tym skrzecząc.
Ku miastu kroczyła banda demonów siejąc za sobą spustoszenie i ogień.

O zbliżającym się ataku ostrzegli ich zbiegli spod mostów wojownicy. Starszy wioski zachował zimną i krew i natychmiast zarządził ewakuację cywili wraz z dobrami.
Rod, zaalarmowany łuną na niebie, dotarł do wioski pełnej paniki i krzątaniny. Przedzierając się przez tłum ludzi, dotarł do domu starca.
- Co się dzieje? - spytał przy wejściu. Zastał starszego wioski wydającego swym podwładnym polecenia.
- Kilka dni temu piekielne stwory przerwały linię obrony przy Mostach - bąknął pod nosem starzec, nie spoglądając nawet na szpitalnika.
- Bzdura. Walczyłem na Mostach. Wiem jak silne są tam umocnienia.
- Były! Teraz już ich nie ma! Prawie nikt nie ostał się z rzezi, jaką zgotowały tam demony, harpie i ścierwojady, naszym ludziom. Teraz bestyje idą w naszą stronę, kierowane rządzą mordu. Będą tu za parę dni - zaskrzeczał starzec.
- Ludzie nie zdążą zbiec. Trzeba powstrzymać atak.
- Tu się z Tobą zgodzę. Gdy Ty popijałeś wino ze swymi kamratami na wieży, ja zacząłem organizować obronę. Wszyscy zdolni do boju, stawiają się już na placu. - rzekł po czym capnął Enkerbranda za opancerzone ramię. - Ty też tam idź.
Rod uwolnił się z uścisku starca, spojrzał na niego wilkiem.
- I bez Twojego rozkazu bym tam się zjawił. Ktoś w końcu musi walczyć - odrzekł po czym wyszedł, zakładając na głowę hełm.
W wiosce było około stu pięćdziesięciu osób. Z czego niespełna połowę stanowili ludzie zdolni do walki: żołnierze, najemnicy, wojowie, rycerze, bandyci, piraci, żeglarze i marynarze, wędrowcy, biedacy, rzemieślnicy, chłopi, kupcy, mnisi, uczeni... Wszyscy w jakimś stopniu umieli posługiwać się bronią, w końcu znaleźli się w miejscu, gdzie walka jest warunkiem przetrwania. Tak więc do obrony wystawiono osiem mieczy, jedną szablę, trzy topory, dwa kiścienie, jeden buzdygan, cztery włócznie, trzy halabardy, dziewięć łuków, dwie kusze, pięć muszkietów, dwie rusznice, jedną strzelbę, siedem karabinów, dwa pistolety. Siła więc znaczna ale nie wiadomo czy wystarczająca.
Wzmocniono bramę dodatkowymi dechami. Rzemieślnicy wraz z czeladnikami pracowali dzień i noc ostrząc broń oraz wytapiając groty do strzał i bełtów. Niezdolni do walki mieszkańcy, cali i zdrowi dotarli do bezpiecznej osady na północy. Po trzech dniach przygotowań, wioska była gotowa do boju.
Gdy na horyzoncie zaczęły pojawiać się nikłe, niedostrzegalne prawie, sylwetki potworów, niebo przysłoniło stado latających stworzeń. Przefrunęły szybko nad wioską, skrzecząc i jęcząc przeraźliwie. Dwóch żołnierzy uniosło lufy karabinów i puściły w ślad za nimi serię. Parę olbrzymich ptaków wierzgnęło w powietrzu i bezwładnie opadło do ziemię. Rod szturchnął jedno z trucheł butem.
- Harpie - mruknął pod nosem.
Skrzydlate potwory odfrunęły lecz natychmiast powróciły, tym razem w większej sile. Niebo natychmiast przeszyły różnego rodzaju pociski.
- Nie okazujcie im litości! - ryknął ktoś zza pleców obrońców.
Głos należał do starszego wioski. Stał on na środku placu, na podwyższeniu. Widząc jak jedna z harpii, zauważywszy go, zanurkowała. Starzec wyrwał kuszę stojącemu obok strzelcowi, wymierzył i pociągnął za spust. Bełt przeszył potworzycę, która zdążyła tylko wrzasnąć nim uderzyła z gruchotem o bele, tworząc wyłom w palisadzie.
- Tylko na to was stać, piekielne pomioty?! - zahuczał pewnie. Zaraz potem druga harpia znienacka chwyciła go odnóżami za fraki i porwała do góry. Nabrawszy wysokości, rzuciła go niczym szmacianą lalkę w dół, a w locie, zdążyły go jeszcze pochlastać inne harpie. Ludzie przyglądali się jak ciało starca opada w dół, poszarpane i pokrwawione. Zapadła cisza, przerywana tylko skrzekiem i wrzaskiem latających stworzeń. Ciszę przerwał Rod, wydając rozkazy spod hełmu.
- Strzały i bełty zachować na piechurów! - ryknął. - Zestrzelcie te kurwy! - rzucił do oddziału żołnierzy z karabinami.
Chwilę później, owe "kurwy" odleciały spłoszone morderczymi seriami i trzaskiem broni. Pod bramą znalazły się demony przypominające nieco człekokształtne byki, pokryte czarno-czerwoną łuską. Długimi szponami zaczęły rwać za za bele palisady, prychając przy tym z nozdrzy i wydając gardłowe dźwięki. Zjawiły się i trupojady: zgarbione, pokryte szarą skórą monstra z krótkimi odnóżami i łapami, z głowami na krótkich, grubych szyjach. Wyczuwszy walkę, wylazły ze swych podziemi i dołączyły do wroga. Bo tam, gdzie walka, tam i trupy.
Łucznicy i kusznicy wspięli się po drabinach na szczyt palisady by z góry posyłać potworom śmierć. Tuzin chłopa przywarło do bramy by wróg jej szybko nie wyważył. Gdy dał się słyszeć trzask łamanego drewna, drzwi wyleciały z zawiasów a oni zostali stratowani racicami. Na znak Enkerbranda, wystrzelono salwę z rusznic i muszkietów. Pierwsze bestie padły od razu lecz zastąpiły je nowe. Na spotkanie wyszedł im oddział z włóczniami i halabardami. Utworzyli linię obronną, osłaniając strzelców. Ku rozwalonej bramie przecisnęły się trupojady. Przy palisadzie zaczęło robić się ciasno. W ruch poszła stal. Co rusz spadały ciosy, pchnięcia, uderzenia, cięto, kłuto i rąbano. Gdy już wydawało się, że wroga ubywa, wróciły harpie rządne odwetu. W tym momencie skończyła się wszelka amunicja. Harpie wykorzystały to i runęły na bezbronnych żołnierzy. Rod wziął ze sobą kilku ludzi, reszcie kazał walczyć dalej przy bramie. Dopadł do stada harpii rozszarpujących między sobą ciała. Potężnie uderzył jedną tarczą, drugą chlasnął ostrzem po plecach. Szeroko ciął mieczem, padały kolejne łby. Odwróciwszy się, ujrzał jak nadciąga kolejna fala przeciwników. Sytuacja pogarszała się z każdą chwilą. Nie widząc innego wyjścia, zarządził odwrót, który za sprawą nadlatujących wciąż harpii, zamienił się w rzeź obrońców. Czując za sobą zbliżający się atak, Rod zatrzymał się w biegu, zawiesił z powrotem tarczę na plecach, ujął silnie miecz w obu dłoniach i silnym ciosem skosił potworzycę w locie, a następnie, wykorzystując impet, rąbnął drugą. Trzeciej nie zauważył. Harpia runęła na niego z góry. Gdyby nie hełm, pewnie wgryzłaby mu się w szyję. Rzuciła więc nim potężnie o ścianę. Osunął się na ziemię, pociemniało mu w oczach. Przestał słyszeć krzyki ludzi i ryki potworów, ucichły odgłosy walki. Ktoś złapał go za fraki i zaczął w pośpiechu wlec po ziemi. To była ostatnia rzecz, którą zapamiętał.
 

Ostatnio edytowane przez Rode : 20-08-2009 o 00:18.
Rode jest offline