Maja była jedną z osób, które pierwsze wybiegły w stronę helikopterów i które krzyczały najgłośniej. Przez kilka cudownych sekund wierzyła, że to koniec koszmarów, przybyli wybawiciele, jeszcze tylko krótki lot i będzie na bezpiecznej ziemi, poza granicami tego chorego kraju...
Brakowało jej jeszcze jakiś pięćdziesięciu metrów do amerykańskich żołnierzy, kiedy potknęła się o jakiś fragment żelastwa, leżący na ziemi. Upadła, boleśnie zdzierając sobie skórę z nadgarstków. Zaczeła się podnosić, kiedy nad jej głową przeszła seria pocisków z karabinu maszynowego. Ktoś został trafiony, upadł na nią, z powrotem przygniatając do ziemi. Poczuła na plecach ciepło krwi, sączącej się z ran zabitego.
-Skurwysyny - warknęła ze złością, bezsilnie zaciskając pięści.
Po kilku minutach helikoptery odleciały. Maja zwaliła z siebie ciało, starając się nie zastanawiać, kto to był i czy go znała. Była wściekła na siebie, że jak ostatnia idiotka uwierzyła w nagłą możliwość wybawienia i na cały świat, za to, że był taki, jaki był.
Podeszła do grupy medycznej, która właśnie przybyła z obozu.
-Jakieś poważniejsze rany? - zapytała ją jedna z dziewczyn.
-Nie. Mogę wam pomóc - po tych słowach otrzymała apteczkę i zajęła się opatrywaniem rannych. |