Wątek: Łaska wyboru
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-08-2009, 08:54   #1
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Łaska wyboru

Byli tacy, których denerwował fakt iż podstarzałego już Milano nie spotkał ten sam los co resztę kalek i zamiast zostać wyrzuconym na zbity pysk, by zgnić gdzieś z głodu i wycieńczenia, siedział dzień w dzień na ławce przed jednym z baraków dłubiąc kozikiem w jakimś drewnie, a rano i wieczorem dostając jak cała reszta swój przydział żywności. Byli też tacy, którzy współczuli mu jego losu wiedząc, że wcześniej nim wypadek pozbawił go wzroku i zniekształcił jego twarz w jedną wielka bliznę po oparzeniu, był jednym z najweselszych górników w kopalni, a jego entuzjazm i dobre usposobienie łatwo udzielały się innym. Wiele razy w niesłychanie żartobliwym tonie opowiadał wyjątki ze swojego awanturniczego życia grajka okraszając je własną wyobraźnią, tak że i co bystrzejszym ciężko było odgadnąć kiedy zaczyna z kamiennym wyrazem twarzy pleść głupoty. Najwięcej było jednak tych, których tak naprawdę nic nie obchodził i tylko czasem uparcie przypominał im ich własny smętny los. Nikt jednak nie mógł mu odmówić talentu do gry na starej wysłużonej trąbce górniczej, którą otrzymał od swojego poprzednika. Można było powiedzieć, że dopiero przytykając do ust podniszczony instrument, odżywał. I nie chodziło tu tylko o muzykę, na której mało kto się przecież znał. To było coś jeszcze. Coś co prawie błyszczało w jego pokrytych bielmem oczach. Coś nad czym nie każdy się zastanawiał, ale każdy chcąc, lub nie chcąc, czuł.
Tak też i tego ranka gdy wszyscy zostali zbudzeni pół godziny wcześniej niż zwykle i zebrani na głównym placu, Milano po przyprowadzeniu przez strażnika, wyciągnął swoją trąbkę i zagrał krótki smutny utwór, który regularnie był odsłuchiwany gdy ginął jeden z górników. Nie liczyło się, czy niewolny, czy więzień, czy też zwyczajnie pracujący inżynier. Tak po prostu robiono od dawna. Nawet gdy takiego górnika miano tak jak teraz stracić. Naostrzony pal czekał na starszego mężczyznę, który w robotniczych łachach stał zakuty w kajdany w obstawie dwóch zbrojnych i szepcząc
coś bezgłośnie pod nosem czekał na zasłużony los. Próby ucieczki karano śmiercią. Bez sądu i wyroku. Następnego dnia przed świtem. Każdy o tym wiedział. Pale z ciałami i wiszące zwłoki zdobiły obrzeża wyrobiska, skupiając wokół siebie całkiem pokaźne chmary gawronów.
Milano skończył grać. Na ten znak nadzorca skinął na strażników. Położyli związanego skazańca na ziemi i do kostek przywiązali mu dwie mocne liny, które zaprzężone były w kuce pociągowe normalnie pracujące z resztą górników w kopalni. Zwierzęta stały spokojnie praktycznie się nie ruszając tylko sporadycznie otrząsając się grzywami od nieznośnych nawet rankiem much. Nikt się nie odzywał. Chwilę później kuce pociągnięte za uzdy ruszyły ciągnąc skazańca na ostro ociosany pal. Mężczyzna jęknął gdy zwierzęta napotykając opór zatrzymały się na krótko. Naprężyły mięśnie przyzwyczajonych do wysiłku grzbietów i po chwili opór osłabł. Twarz mężczyzny nabrzmiała krwią od licznych wewnętrznych krwotoków. Otworzył usta, ale nie zdołał krzyknąć. Na posklejanych szpakowatych włosach wystąpiły kropelki potu. Kuce postąpiły jeszcze o krok. Teraz krzyknął. Słabo, jakby nie mając siły na więcej. Zwierzęta zostały zatrzymane. Paru górników podniosło poziomo pal z nadal żywym, wytrzeszczającym z bólu w niebo oczami, mężczyzną i ostrożnie położyło na wozie, który miał wjechać drogą na górę zbocza gdzie już było miejsce na wbicie palu.
Zbiórkę odwołano i górnicy zostali skierowani do pracy. Takie wydarzenia nie były częste i niektórzy odchodzili na miękkich nogach nadal patrząc za odjeżdżającym z mężczyzną wozem. Miał na imię Jimmal. Zmarł trzy godziny później.

***

Nawlekanie pełne jest smrodu. Nie staję blisko pala, więc nie o zwłoki mi chodzi, ale o nich. Śmierdzą strachem. Zdecydowanie wolę wieszanie. Chociaż samo widowisko też niespecjalnie mnie bawi. Zwykle nie patrzę na przyszłego trupa. Za wyjątkiem kobiet. Ale babki zdarzają się rzadko. Ładnych mi trochę żal. Nawet wzruszam się, odrobinę. Nie kryję tego. Każdy ma prawo do kilku łez. Ale zazwyczaj to lubię po prostu ich obserwować.
Otrzaskani udają znudzonych. Kilku, którzy lepiej znali delikwenta zaciska dłonie w pięści. Tych zapamiętuję. Jakiś czas będą dostawać najgorsze odcinki.
Ogólnie zawsze potem jest trochę spokoju. I w dzień w kopalni, i w nocy w obydwóch barakach. Przestają gadać, spiskować, nawet się kłócić. Nie ma porządnych bójek. Nikomu nie chce snuć się planów na przyszłość. Bo zabawne, ale zazwyczaj uwielbiają to robić. Jeszcze w grupie więźniów ma to jakąś podstawę, ale niewolnicy są w tym żałośni. Mają, co jeść, gdzie spać. Specjalnie odpuszczamy, co drugiej bimbrowni. Bab nie brakuje. Da się żyć. Mogli trafić o wiele gorzej. Muszą o tym wiedzieć. Ale było o nastroju w tygodniu po wieszaniu. Harują wtedy ciężej, pewnie żeby nie myśleć, wydobywają dwa razy więcej rudy, wzrasta dyscyplina, interes kwitnie. No i rosną moje zarobki. Odłożyłem już niezłą sumkę. Na przyszłość. Nigdy nie wiadomo, może będę musiał się wycofać. Dobiegam czterdziestki, w pojedynkę, bez broni już każdemu nie podskoczę.
Nawlekanie niepotrzebnie pobudza. Zwykle trzeba zwiększyć straże. Rosną koszty.
Sam widok umierającego gościa najmocniej działa na mężczyzn. Zwłaszcza niewolników. Tych nowych. Widziałem już mdlejących, rzygających i płaczących. Kobiety, owszem, też czasem płaczą. Ale dużo rzadziej. Raczej twarze zastygają im w maski. Niektórym nawet nieźle z taką zawziętością w rysach. Bez niej brzydną.
W czasie wieszania atmosfera jest luźniejsza. Starzy wyjadacze robią z nowymi zakłady, czy nieboszczyk się zleje. Ale taki zakład to kiepski interes. Prawie każdy leje. Kiedyś tłumaczył mi to pewien medyk, co miał wyrok za bezczeszczenie świątyni Sigmara. Tej drewnianej budy, co ją dawno zamknięto, bo bez przerwy ją ktoś zanieczyszczał. Los z biedaka zakpił. Wkrótce po medyku pogorszyły się nam stosunki z Imperium i przestali za to skazywać. Ale wracając do sedna, puszczają zwieracze i to są szczyny pośmiertne, niemające nic wspólnego z odwagą. Ale co by gość nie mówił, kiedy wieszaliśmy Zębatego, sporo wódki zmieniło właścicieli. Twardziel wytrzymał i po śmierci.
Lepiej, że niektórzy się spuszczają. To znaczy wisielcy. Jakby mi któryś takie szopki wyprawiał na apelu, osobiście bym ufajdaną łapę uciął. Tego medyk mi nie wytłumaczył. Szkół mu widać na to nie starczyło.
Lepsze są zakłady o wierzgnięcia. Ile razy i którą nogą. Trudniej wygrać i wygrane są większe. No, ale to wszystko rozrywki tych popaprańców. Ja jestem wolnym człowiekiem. Od dziesięciu lat.
Czasem błogosławię sędziemu Poulet. Dostałem 15 lat za rozbój i morderstwo. Ale gdzie ja bym bez tego skończył. Jak ojciec o ile nim był, bo mać kurwiła się póki ją ktoś chciał, zdechłbym utopiwszy się we własnych flakach w pleweńskim rynsztoku. A kopalnia okazała się moim żywiołem. Mam zmysł. Czuję kłopoty nim nadejdą.
Ale miało być nie o tym. Tylko o kłopotach. Czuć je w powietrzu. Tylko jeszcze nie wiem czy wiążą się z kimś od nich, czy mają przyczyny zewnętrzne. Jakiś czas stawiałem na tą małą blondynkę. Taka niepozorna, biedniutka, a spojrzenie ma świdrujące, kiedy czasem główkę podniesie do góry. Przed złym się zabezpieczam. Tu niejeden próbował mnie przekląć, ale są na to sposoby i tego się nauczyłem szybciej niż trzymać kilof. Ale posłałem ją dziś do roboty przy ścianie z facetami. Chcę żeby zmiękła. To więźniarka. Dostała 5 lat. Jak się postara wyjdzie stąd jeszcze całkiem świeża. Jak zmięknie, może ją wezmę do sprzątania. Lubię takie. Pokorne.
Więźniowie i niewolni nie przepadają za sobą. Daj któregoś z wyrokiem do pracy między niewolników, wróci z opuchniętą mordą, i na odwrót. Dobrze, że pilnują się by delikwent wstał następnego dnia do pracy. Ukróciłem złe praktyki, za ciężkie pobicie drugi wyrok, a niewolnym zawsze można pogorszyć życie.
Dzisiaj oczekuję ważnych gości z Pleven. Samo w sobie to nie jest takie niezwykłe. W swoim czasie gadałem nawet z królem Tomem. Kopalnia jest ważna, a nikt nie wie o niej tyle co ja. Ale dodać gości do złych przeczuć i robi się naprawdę gorąco. Jeszcze goręcej niż na zewnątrz, bo lato daje nam popalić tego roku.
Zaraz siądę do ksiąg. Musiałem się nauczyć czytać i pisać. Mam swoje zmartwienia. Choć mnie dręczą przypadki szczególne. Detalami zajmują się moi podwładni. O tym chyba nie wspomniałem. Zarządzam tu. Nazywam się Paulus Bachmann. Niezłe imię co? Sam je sobie wymyśliłem.

***

Astriata
Drobna, młodziutka blondynka od dwóch tygodni uczyła się jak przetrwać w kopalni. Najważniejsze trzymać się blisko innych kobiet. Tę zasadę opanowała od razu. Wśród kobiet nie było tak wielkiego antagonizmu między więźniarkami a niewolnymi. Miały inne zmartwienia. Astriata trzymała się w cieniu Renaty, dużej silnej dziewuchy ze wsi, co od roku odrabiała w kopalni długi ojca. Nie podnosiła bez powodu głowy, nie myła twarzy, nie pokazywała w uśmiechu białych zębów. Udawała, młodszą i brzydszą a i tak główny nadzorca zatrzymał kilkakrotnie na niej wzrok. Bała się przemocy, ale pewnie jeszcze bardziej, że ktoś odkryje prawdę o niej. Dobrze, że trzy lata tułaczki nauczyły ją jak sobie radzić. W cieniu Renaty nie było miejsca dla wszystkich chętnych. Astriata wygrała z konkurencją. Dwa tygodnie minęły jej bezpiecznie.
Dzisiejszy przydział kompletnie dziewczynę zaskoczył. Dotąd nie musiała schodzić na dół. Tymczasem wyczytano jej imię, dostała lampę i kilof i stanęła wśród szóstki mężczyzn. Bogowie po raz kolejny bawili się jej losem.

Valdred
Morderstwo na synu szacownego obywatela Pleven zaowocowało utratą wolności. Teoretycznie nie wieczną. Stratę pana Bishoffa miasto oszacowało na 25 lat pracy w kopalni.
Uczył się powoli. Nie dlatego, że brakowało mu rozsądku, albo twardości. Valdred nie chciał spokornieć. Nie umiał przyznać, że nawykła do miecza dłoń musi przyzwyczaić się teraz do innych narzędzi. Nie spuszczał karnie głowy. Nie stracił nadziei.
Pracował z pięcioma innymi, głęboko pod powierzchnią, w długim korytarzu. Kruszyli skałę by otworzyć dostęp do pokładów rudy. Narzędzia robione z żelaza dużo tańszego niż pleweńskie nie wytrzymywały konfrontacji z twardym materiałem, ale złoże, które odkrył jeden z kretów, 12-letni chłystek przeciskający się pomiędzy naturalnymi szczelinami, było podobno bardzo obfite. Poganiano ich. Valdred trafił między starszych i wiekiem i doświadczeniem, od siebie, pięciu ludzi i elfa. Więźniów, tak jak i on. Szczęśliwie wentylacja w wąskim korytarzu była dobra, w sąsiedniej sztolni znajdował swe ujście jeden z największych w kopalni szybów. Pracą kierował Szurak, małomówny, wysoki i bardzo szczupły mężczyzna. Dostawali dodatkową porcję mięsa. Nadzorcy zależało na szybkim dotarciu do żyły.
Tym bardziej Valdred zdziwił się, gdy wywołano wraz z nimi drobną dziewczynę. Dwudziestoletni Tileańczyk, poza Valdredem najmłodszy w brygadzie, zarechotał radośnie.

Urir
Urir powąchał rudę przyniesioną przez jednego z górników. Była dobra. Nie ulegało to wątpliwości. Ale i tak przez krótką chwilę pozwolił sobie na krótki moment wniosków. W końcu i tak nic od niego nie zależy…. Eh… taka ruda jak wcześniej. Minerał w jednej z najczystszych postaci. Gotował się kolejny awans. Kto wie? Może na sztygara? W ogóle nie było by wówczas potrzeby by sam kopał. Ale nie. Zamknęli cały chodnik a jego szychtę przenieśli w inny przodek. Profesjonalną grupę. Szkoda materiału. Tak by to nazwał gdyby nie miał na siebie względu. Ale jednak. Budziło to wszystko zastanowienie. Najpierw kazali eksploatować nową żyłę co sił. Ledwo pary w mięśniach starczało… a teraz koniec. Ze złożem takiej czystości że można by nie jeden zakład szlifierskie kupić. Oh, żeby tylko już się wydostał…. Urir odliczał dni do końca wyroku. Pozostał niespełna rok z dziesięciu, po których krasnolud miał trafić ponownie pomiędzy wolnych miasta Pleven. A jednak zawodowa ciekawość nie dawała spokoju. W końcu jakie to mogło mieć znaczenie…
A jednak.
Trzech mężczyzn i jedna kobieta bardziej gotowa przynieść co potrzeba niż raczej kopać, zaczęło pracę wczesnym rankiem. A wszyscy na jego głowie. Nie pytając o zdanie, a jedynie wykonując obowiązki. Tak jak należy. Do momentu aż z góry nie przybiegł goniec z nowym. Młody mężczyzna miał cwaniacki wyraz twarzy. Kogoś kto tak naprawdę nie przeżył jeszcze prawdziwego piekła. Ale Urir kojarzył go. Miał dobrą pamięć i takiej twarzy nie zapominał. Jeden z ziomków Narbe’go. Tiris go nazywali o ile dobrze pamiętał. A pamięć rzadko go myliła. Nowy nie wyglądał ani na specjalnie rozgarniętego, ani na pracowitego. Krasnolud spokojnie spoglądał jak podchodzą do niego.
- Nowy do waszego przydziału, Urir.

Aleam
Dziś zapowiadało się, że nie będzie tyle pracy. Wstawianie podpór i generalnie łażenie w te i we wte z naręczem gwoździ i klinów za wielkim mrukliwym Erengardczykiem, który wykonywał najgorszą robotę. Aleam umiał znaleźć się w odpowiednim towarzystwie. Tak też i tu. Nigdy nie narzekał na przepracowanie. Robił jak inni, ale jakoś tak nie zdarzało się by przypisywano mu najgorszą robotę.
Trzymając olbrzymowi lampę, by ten widział gdzie podkładać pal, obejrzał się za siebie na pozostałe dwie pary. Dwóch nie tęższych niż on wymoczków przycinało deski do podkładu, a rosły jak tyka grochowa Bretończyk, który im szefował wraz z tą babką co to tak koszmarnie brzydka była przez ten swój ciemny wąsik i brodę mocowali inną podporę…
Jakieś zamieszanie w końcu korytarza. Sztygar wyłonił się zza zakrętu i choć widać było, że się spieszył wyraz twarzy miał tak samo niewzruszony jak zawsze. Spojrzał na szóstkę pracujących i bez większego wahania wybrał najbardziej wymienialne w jego oczach ogniwo grupy.
- Ty – wskazał na Aleama – Chodź za mną.
Chłopak przełknął ślinę i spojrzał na wielkiego Erengardczyka z nadzieją, że ten zaprotestuje, że wówczas kto będzie mu lampę trzymać. Wzruszył tylko ramionami. Nie pozostało nic innego jak iść na koniec chodnika ze sztygarem. Trwało to parę sekund, podczas których doszli do fedrującej tu grupki. Czterech rosłych mężczyzn czekało bezczynnie przed wejściem do ostatniego wyrobiska na przodku.
- Bierz wiadro z kijem i złaź niżej. Trzeba gazy wypalić, a już był jeden wybuch. Zobacz przy okazji co z dwójką, która tam była.
Wypalanie. Najgorsza z możliwych fucha. Chodziło się z nasączoną na długaśnym kiju szmatą i podpaliwszy ją od lampki wtykało ją w kąty wyrobiska gdzie skupiały się palne gazy. Raz pykało wszystko jakby do ogniska igieł sosnowych wrzucić… a raz się nie wracało.

Emesto
Estalijczyk kaszlnął parę razy gdy przewróciwszy się wpadł w hałdę pozostawionego wczoraj gruzu unosząc w i tak ciężkie powietrze obłoczek pyłu. Kurczowo trzymana w dłoni lampa zamigotała niebezpiecznie, ale nie zgasła tak jak większość pozostałych. Wybuch nie był tak silny. Ostrożnie podniósł się i otrzepał szmaty, które kiedyś były tkaniną, którą osobiście wybierał. Z załomu wyrobiska, w którym się znajdował nie było widać zbyt wiele. Za to czuć było o wiele więcej niż się chciało. Zapach palonej skóry. Nie pracował sam. Wraz ze starszą już trochę kobietą mieli przygotować przodek do pracy dla pozostałej czwórki górników. Wypalić cały gaz, żeby nie było niebezpieczeństw i strat w ludziach bardziej zdatnych do ciężkiej pracy. Z takim a nie innym skutkiem…
Wysunął przed siebie lampę i rozejrzał się po komorze. Nic się zmieniło… poza tym, że było ciemno. Gdzieś po prawej stronie pracowała Vietta. Po lewej zaś było przejście do starszego wyrobiska gdzie już pracę skończyli. Za nim dopiero był korytarz gdzie czekali górnicy. Ciężko oddychając postąpił krok na przód. Teraz widać już było więcej. Parę pokruszonych skał wraz z jedną z podpór nie wytrzymało wybuchu i zwaliło się na chodnik. Spod jednej z większych wystawało coś na kształt ludzkiej stopy.
Emesto tylko przez chwilę się zastanawiał, czy przyślą tu kogoś po to by zainteresował się ich losem, czy po to by dokończył wypalanie.

Amendil Loth
Pozwolił się wyrolować. Mieli chronić kupca, wtedy we dwóch. Powiedział, że przewozi ważne listy, że nieuczciwa konkurencja często wynajmuje szumowiny. I tak było. Dwukrotnie prawie wjechali w zasadzkę. Ale wyszli ze strać bez strat. Kupiec zapłacił im sowicie, z premią. I polecił następnemu. Spotkanie w interesach o zmierzchu w świątyni było dość niezwykłe. Trzymał się kilka metrów z tyłu jako jedyny „żołnierz” Dietmara von Grams. W półmroku widział doskonale. Obserwował rozmówców i zareagował natychmiast gdy drugi wyjął z rękawa sztylet. Był szybszy, wytrącił broń z ręki i chciał napastnika obezwładnić. Wtedy stracił przytomność.
Oskarżono go o morderstwo. Popełnione w świątyni Myrmidii było jednocześnie bluźnierstwem. Nie ustalono tożsamości zamordowanego, a Amendil dostał piętnastoletni wyrok.
Był tu pół roku. Po kilku tygodniach utrwaliła się jego największa obsesja, chciał odzyskać ojcowski miecz. Teoretycznie tak to się miało odbyć. W praworządnym mieście Pleven, po odpracowaniu wyroku, zwrócona mu zostanie cała broń. Chyba, że ustalona zostanie tożsamość zmarłego i o zadośćuczynienie upomni się jego rodzina.
Wczoraj na zmianie podejrzał Szuraka. Widzenie w ciemnościach ułatwiało życie w kopalni. Szedł za sztygarem aż do momentu, gdy ten przecisnął się przez wąska szparę.

Sir Albert z Helmgart
Dwa tygodnie to dość czasu, żeby zorientować się, że krótki wyrok można w kopalni przeżyć, niekoniecznie tracąc nawet zęby. Pod warunkiem jednak, że zna się swoje miejsce. Albert zawsze miał z tym niejaki problem. Tak było i teraz. Zamiast ruszyć ze wszystkimi do roboty tłumaczył sztygarowi, że musi porozmawiać z nadzorcą. I robił to czwarty dzień z rzędu. Potem całą sześcioosobowa brygada, jako ostatnia, trafiała na najgłębszy, najduszniejszy odcinek. Rycerz był naprawdę wielkim mężczyzną, budził respekt, tylko dlatego jeszcze nie oberwał.
A jemu nie dawały spokoju myśli o zamkniętej w karcerze dziewczynie. Wielkookiej, bardzo zgrabnej. Cztery dni o wodzie i udających jedzenie pomyjach, pod ziemią, bez źródła światła, w skalnej jamie o szerokości dwóch metrów. Sir Albert z Helgmart próbował ratować następną niewiastę.

Callisto
Sprzedany. To słowo od dawna uparcie powtarzały jego myśli. I to przez kogo i za co… Pomiędzy kolejnymi uderzeniami kilofa w skalny blok, Callisto nie mógł nie myśleć o tym co tu robi i dlaczego. Niemal z pasją odłupywał kolejne bryły, które następnie jakiś halfling z trudem ładował na wózek zaprzężony w starą dobrą Lampkę. Nazwana tak ze względu na podłużną plamę na pysku mała kobyłka pracowała równie ciężko co reszta i nie wiedzieć czemu tak jak na powierzchni wiele osób traktuje konie dość przedmiotowo, tak tu wszyscy zgodnie traktowali ją jak towarzyszkę niedoli. Należało jej się. Ponoć tu się urodziła. I tu pewnie umrze. Starszawa już była.
- Za cztery dni ją puszczają… - mężczyzna z twarzą pokrytą bliznami po wrzodach odezwał się cicho po raz pierwszy od dzisiejszego ranka. Ale chyba raczej do swojego towarzysza po lewej niż do Callisto. Tak przynajmniej zdawało się Estalijczykowi gdy spojrzał na niego kątem oka. W robocie się nie obijał. Ale źle mu patrzyło z gęby. Z resztą temu drugiemu też. Callisto od niedawno z nimi pracował, bo się jego poprzednia brygada rozpadła, ale zdecydowanie nie przypadli mu do gustu. Ponoć strasznie byli cięci na jakąś kobietę co wcześniej z nimi kopała, a teraz w karcerze siedzi. Dlatego w piątkę pracowali.
- Cztery… nieźle kurwa… dziesięć dni w pierdlu… spokornieje dupcia.
- Taaa… spokornieje to dopiero jak ją weźmiemy w obroty. Nie odpuszczę suce.
- A skąd wiesz, że za cztery?
- Od sztygara. Gada z nadzorcą to wie… ale mówi, że może nawet wcześniej, bo jakiś blondas co i rusz chodzi i truje im dupy o jej zwolnienie.

- No to zdążymy ze wszystkim… choć po dzisiejszym ranku cykam się ździebko…
- Milcz, kurwa – te ostatnie słowa bliznowatego były ledwo wyraźne i zduszone przez zęby. Niemniej Estalijczyk nie mógł ich nie dosłyszeć. Kawałek bryły odkruszył się pod wpływem kolejnego uderzenia. Halfling szybko się z nim uwinął.

Kurt
Kroiło się na grubszą aferę. Dlaczego przydzielono go miedzy więźniów nie wiedział. Ale to musiało oznaczać, że któryś porządkowy chce żeby Kurtowi obito mu gębę. Na razie nie doszło do awantury. Kurt, choć nie trafił na ułomków, był jednym z największych mężczyzn w kopalni. Na razie fakt ten działał, mimo jego kwadratowej, a ich okrągłych blaszek, bo takie symbole statusu, wraz ze swoimi numerami nosili na dole wszyscy.
Do tego niechęć pracujących z Kurtem mężczyzn rozpraszała się w dwóch kierunkach, dzielona obecnie po równi miedzy niego i chyba dorównującego mu wzrostem więźnia. Potężny blondyn o półdługich włosach i łagodnej twarzy, choć pod ziemią nie migał się od pracy, na powierzchni uparcie ich opóźniał prośbami o widzenie z głównym nadzorcą. Późniejsze zejście oznaczało cięższą pracę i sam Kurt miał ochotę facetowi przyłożyć. Ale tamten był więźniem, podobnie jak reszta.
Wiedział, że dzisiaj po porannym spektaklu niechęć eksploduje. Pytanie tylko brzmiało, który z nich skupi na sobie wrogość reszty.

Vestine
Zaspanymi oczami powiodła po rozświetlonym pierwszymi promieniami słońca, zatęchłym wozie więziennym. Tylko ją i Tirisa z całej tej felernej siódemki tu wrzucono. W samym środku nocy. No ale, to było do przewidzenia. Mały gnojek nie nadawał się do pracy domowej. Z resztą już wcześniej zwróciła na niego uwagę gdy jeszcze byli w rękach piratów. Niby tępak z zachowania, ale widać w nim było dziecko ulicy i wyrobiony przez nią spryt, dzięki któremu tak jak ona trafił do domu Bachmanna. Niestety szczęścia mu zabrakło i nakryty na szczaniu w garnek matki nadzorcy dostał solidne baty i został wysłany do kopalni. Z nią było inaczej. Paulus Bachmann lubił młode dziewczyny. I nie miał wyrzutów sumienia w wybieraniu limitu wiekowego. Po prostu nic tak go nie podniecało jak słodziutkie pokorne buźki dziewcząt, których parę już było w jego domu w Pleven. Nic więc nie było dziwnego w tym, że niewinne spojrzenie kasztanowych oczu Vanory od razu na niego zadziałało. Problem polegał na tym, dziewczyna nie była pokorna. Umiała być. Ale nie była. I gdy tylko wyszło to na jaw, Bachmann postanowił przenieść ją do kopalni. I chyba zdawała sobie sprawę dlaczego właśnie tam. Mimo iż górnik będzie z niej raczej marny, to z jej obecności na pewno ucieszy się i zmotywuje wielu pracujących tam mężczyzn. Jebany los.
Spojrzała na rudego chłopaka. Miał się już lepiej. Na pewno nie raz już gorzej oberwał. Ale nie był to typ, który mógłby dać jej ochronę. A będzie jej potrzebowała. Odkąd pamiętała, uzależniona była od obecności silnych mężczyzn w swoim otoczeniu. Nagle zatęskniła za słowem „Vestine”. Tylko Bastien ją tak nazywał.
Wóz zakręcił, a promienie słońca oślepiły twarz dziewczyny. Zmrużyła oczy i odwróciła się spoglądając przez kraty na krajobraz. Znany na pamięć suchy bezmiar jałowych skał pozarastanych tu i ówdzie rachityczną trawą, krzewami dzikiego agrestu i skarlałymi drzewkami. A wszystko skąpane jak zwykle w gorącym zaduchu.

Godzinę później dojechali. Powitania nie było. Rozdzielili ich, zakuli w nowe kajdany i spisali jak element inwentarza. Potem dostała swoją pryczę w jednym z opustoszałych baraków i otrzymała oznaczoną numerem i kwadratem blaszkę przykuta do kajdan. Przed każdym schodzeniem pod ziemię ma się zgłosić po tę blaszkę w markowni i oddać ją po każdym wyjściu. A wchodzić i schodzić będzie często, bo dziś w jednej z brygad górniczych przytrafił się wypadek jakiejś kobiecie i Vanora miała ją zastąpić. Dostała lampę i rękawice i poprowadzona przez rosłego strażnika o znudzonym wyrazie nieogolonej twarzy pierwszy raz zeszła pod ziemię. Od dziś miała każdego dnia pracować fizycznie przerzucając kruszywo na ciągnięty przez konia wagon. I wiedziała, że jeśli się odpowiednio nie zakręci to nocami będzie ciężko pracować fizycznie na plecach.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 20-08-2009 o 18:08. Powód: spóźniony fragment dla spóźnionej hiji:)
Marrrt jest offline