Wątek: Łaska wyboru
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-08-2009, 21:33   #4
hija
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
W blasku kilku lamp olejowych pomieszczenie wyglądało o wiele lepiej, niż w pełnym świetle dnia. Ba, sam Bachmann w półmroku zyskiwał na urodzie. To nie było takie trudne.
Zdążyli się już rozkręcić, kiedy ten znienacka uderzył ją w twarz. Oddała mu, sądząc, że to tylko część gry. Że tego oczekuje.
Mężczyzna ryknął, zrywając się łóżka. Nie do końca jeszcze gotowa tak zwana męskość śmiesznie podrygiwała w czasie gdy wywrzaskiwał pod jej adresem kolejne obelgi. Otulony całunem alkoholowego upojenia umysł nie zarejestrował powagi sytuacji. Dziewczyna parsknęła śmiechem.
Twarda pięść spadła na jej twarz.

Po raz pierwszy w życiu Vestine tak bardzo pomyliła się w ocenie sytuacji.

Przeliczyła się. Dotarło to do niej, gdy osiłek z najbliższej asysty Bachmanna dosłownie wrzucił ją do klatki szumnie nazywanej więźniarką. Dopiero po dłuższej chwili uniosła się na rękach. Krew cieknąca z nosa zdążyła już zakrzepnąć. Wciąż było ciemno. Na wardze wyczuła strup. Delikatnie podrapała go paznokciem. Skrzeplina ustąpiła ujawniając pęknięcie o wiele mniejsze, niż można by przypuszczać. Cóż, przynajmniej miała na sobie ubranie.
Uniosła wzrok. W drugim końcu wozu zobaczyła skuloną sylwetkę.

*

Kolebało niemiłosiernie.
Upał był taki, że nawet diabłu byłoby gorąco, a z braku powietrza ptaki nieledwie spadały z nieba. Zasłoniwszy obolałe oczy przed kłującym źrenice bezlitosnym słońcem, Vestine zastanawiała się co dalej. No, może nie tyle zastanawiała się nad tym, co spotka ją w kopalni, ile jak uniknąć tego, czego się spodziewała.
- Rany, Ve... - jęknęła sama do siebie. To było zbyt skomplikowane. Tym bardziej, że najwierniejszy jej towarzysz, rozsadzający czaszkę ból, był tuż obok. Zawsze można było na nim polegać. Ziewnęła. Własna fizjologia była jej zawsze najlepszą kotwicą, jeśli zbyt daleko zapuszczała się w rozmowy z samą sobą. Wóz podskoczył na jakimś kamieniu, jęk wydarł się z dwojga gardeł unisono.

*

Komitetu powitalnego nie było.
Chyba, że w jego poczet można by zaliczyć nawleczone na pal truchło.
Vestine, opuściwszy wóz, stanęła na wprost pala. Cisza aż kłuła w uszy. Jeśli nie liczyć roju much, które zasłyszawszy wieści o nadciągającej uczcie zleciały się tu każda wraz z najbliższą rodziną.
W oczach dziewczyny pełgały złotawe iskierki. Czas stanął. Była tylko ona, on i kruk. Który spadłszy; zapewne od tego upału; z nieba, przysiadł na porośniętej rzadkim włosiem głowie trupa. Ciężar ptaszyska przygiął głowę nieszczęśnika do piersi. Stała zbyt daleko, ale dałaby głowę, że usłyszała obrzydliwe mlaśnięcie, gdy mocny dziób kruka zagłębił się w miękkiej tkance. Oczy uchodziły w kruczym towarzystwie za przysmak.

*

Na widok przydzielonej brygady, dziewczyna oblizała wargi suchym jak kawałek drewna językiem.
Powiedzmy sobie szczerze, nawet w warunkach pozakopalnianych Vestine była atrakcyjna.
Pełne kobiece kształty skontrapunktowane przez wąską talię w połączeniu z ozdobioną piegami, nieco dziecięcą buzią. Wielkie oczy w trudnym do zidentyfikowania kolorze i cudnie wykrojone usta. Do tego burza, w tej chwili mocno przybrudzonych, ciemnych włosów. Tak, Vestine była pokusą.
Śród dziesiątek wyposzczonych mężczyzn była niczym innym, jak ochłapem rzuconym pomiędzy rozwścieczone głodem psy.
Pchnięta przez porządkowego, dołączyła do grupy.
Lata życia w dokowej kloace rodzimego miasta nauczyły ją bezbłędnie typować osobników alfa i trzymać się blisko nich. Była, wedle powszechnej opinii, nazbyt słaba by samodzielnie stawiać czoła nieprzyjemnym niespodziankom, których Los miał dla niej cały zapas. Niestety, w grupie, do której ja przydzielono nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc...

Obrzydliwy, lubieżny chichot towarzyszył jej aż do wyrobiska. Po raz chyba pierwszy w życiu pomyślała, że pasiaste portki nazbyt mocno opinają lwią część jej wdzięków. Cieszyła się, och jak bardzo cieszyła się, że Tiris był wraz z nią. Choć drobny, rudzielec stanowił dla niej pewnego rodzaju duchową opokę. Punkt odniesienia.
Zaczęło się, gdy tylko zostali sami w rozświetlanych słabymi światełkami górniczych lampek.

- Hej, turkaweczko. Nie bój się dziecinko, tatuś się Tobą zaopiekuje. Przedstawi swojemu najlepszemu przyjacielowi - dwa rzędy zżartych szkorbutem zębów i kwaśny, cuchnący zgnilizną oddech. Pięknie. Wykrzywiona reumatyzmem łapa i paznokciach tak czarnych, że dałoby się spod nich wygrzebać dobre pół worka piachu, wyciągnęła się w kierunku jej ramienia. Była zdana tylko na siebie. Musiała wziąć sprawy w swoje ręce. Kobieta zareagowała szybko. Tak szybko, że nikt się tego nie spodziewał. Mimo panujących wokół ciemności wymierzyła idealnie – mocna dłoń bezbłędnie zamknęła się na klejnotach parszywca. Cienki materiał przetartych gaci nie stanowił żadnej przeszkody. Ścisnęła mocno, aż napastujący ją dziadyga pisnął, a w wybałuszonych rybich oczach pojawiły się łzy. Ktoś ruszył w ich kierunku, ale ona tylko wzmocniła uchwyt, a Tiris zrobił krok w jej kierunku.

- Dziękuję dziadziu, ale zrozum, że sama decyduję o tym, z kim się zaprzyjaźniam – grzeczny, lecz stanowczy ton był pewnego rodzaju dysonansem w zaistniałej sytuacji. - Spróbuj jeszcze raz, a oberżnę Ci jajca, Ty parchata świnio! Jasne?!

Dopiero, gdy nazbyt gorliwie skinął łysawą głową, popuściła uścisku.
Miała spokój. Na teraz.
Wiedziała już, że nie będzie łatwo.
 
hija jest offline