Wątek: Łaska wyboru
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-08-2009, 11:01   #10
Hellian
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Wbrew pozorom upał panujący na powierzchni miał ogromne znaczenie dla pracujących pod ziemią. Choć w kopalni znajdującej się w głębokiej na 200 metrów niecce były miejsca gdzie było bardzo zimno, nie było takich, gdzie oddychanie nie stanowiło żadnego wysiłku. Nieruchome powietrze pleveńskiego lata słabo wentylowało kominy szybów, a w takie usprawnienia jak napędzające powietrze miechy, turbiny czy wiatraki nikt nie miał zamiaru inwestować.
Vestine nie przypuszczała, że tak bardzo można marzyć o łyku świeżego powietrza. Cała kopalnia pulsowała obcym jej rytmem. Nie umiała jeszcze określić faz przypływów i odpływów, raz było wokół niej mnóstwo ludzi, raz zostawała sama. Prowadziła niskiego konika długim korytarzem, ładowała i wyładowywała zawartość wózka. Oczywiście nie wiedziała jak wygląda ruda. Oczy szybko przyzwyczaiły się do ciemności i obserwowała ponure twarze współwięźniów. Teoretycznie pracowała w brygadzie chutliwego szczerbusa, twarz, którą wzięła w pierwszej chwili za starą, była jednak najwyżej trzydziestokilkuletnia. Blade oczy mężczyzny wskazywały na problemy ze wzrokiem, ale szybkie ruchy zaprzeczały tym podejrzeniom. Cały pulsował nieskoordynowaną żywotnością, która przyciągała wzrok i w końcu wymuszała niechętny podziw dla niestłamszonej warunkami dynamiki szczupłego ciała. Gulasz, bo tak o nim mówiono, po ataku na przyrodzenie ignorował Vestine. Miała nawet wrażenie, że gdy podniósł na nią wzrok dostrzega w nim lekko rozbawiony podziw, ale przecież nie mogła tego zobaczyć, nie w tym półmroku, oddalona od brygadzisty o kilka metrów.

Za jej zuchwałość zapłacił od razu Tiris. Po pierwszym niewprawnym ruchu kilofa pożegnany kopniakiem, po którym skulił się wpół. Widziała gdzie teraz pracował, w brygadzie z barczystym krasnoludem, w korytarzu na wschód od trasy jej wózka.

Niestety nie wychodziła ani na chwilę na powierzchnię. Zwalała z wózka kamień w dużym nienaturalnie powstałym skalnym wyrobisku, skąd zabierał go inny koń i inny wózek. Było to niczym uczestnictwo w nieskończonym, nonsensownym rytuale, wieczny wyładunek i załadunek, praca dla pracy. Pałeczkę po Vestine przejmował niziołek. Ona wyrzucała, on opróżniał swój wózek i ładował na niego jej kamień.

Kiedy ogłoszono przerwę miała wrażenie, że haruje od kilkunastu godzin, kpiący głos Gulasza, jakby świadomy jej myśli, uzmysłowiał, że minęły cztery. Nie widziała nigdzie żadnego strażnika. Wycofała się poza zasięg brygadzisty, w kierunku gdzie powinien być Tris.
Urir nie był pewny jak zareagować na niespodziankę. Czekał. Cztery godziny monotonnej pracy w brygadzie zgranych górników. Gorzki uśmiech zagościł na chwilę na twarzy krasnoluda. „Jego” ludzie uczyli się szybko. Naprawdę mógł już ich nazywać górnikami.
Miał nieporównanie łatwiej niż większość więźniów. I wcale nie dlatego, że wiedział co robi. Raczej chodziło o coś zupełnie innego. Urir miał chwile, w których widział piękno. Dobra ruda, naznaczona historią skała, zapach żelaza, ciężka praca. Potrafił się w tym odnaleźć. Ale nie dziś, nie w dniu, kiedy kolejny nieszczęśnik zginął rozerwany w niewyobrażalnej torturze.

Tiris go nie rozpoznał. Obwieś o minie dziecka zagubionego w okrutnej prozie życia. Tytułował Urira sztygarem.

Urir umiał wywalczyć dla swoich przyzwoite porcje. Z kotła pachniało rosołem. W środku pływało mięso. Krasnolud zjadł swoją miskę szybko, bez apetytu, uważnie przyglądając się nowemu. Ruszył za nim, gdy ten szedł się odlać.

Młody estalijczyk wyładował wózek. Lampka niczym prawdziwa dama obdarzyła go powłóczystym spojrzeniem. Szorstkim językiem liznęła rękę Callisto. Łatwo zdobyć miłość takiego stworzenia. Starczy wyiskać kilka pcheł. Chłopak podrapał zwierzę w chrapy.
- Zamieńcie się – brygadzista pchnął hallinga w kierunku ściany. – Jest kurwa coraz ciaśniej, twoja kolej kurduplu.

Callisto z ulgą przyjął odmianę w codziennej rutynie. Przerwa zastała go na wyrobisku. Zniknęła mu już z pola widzenia zgrabna sylwetka nowej dziewczyny. Mógł wrócić na posiłek. Zamiast tego odpiął na chwilę uprząż Lampki. Klacz bryknęła radośnie, niestosownie do wieku i zapadniętego grzbietu. Estalijczyk mimowolnie się uśmiechnął. Zwierzę przekonywało, że radość życia należy do najpierwotniejszych instynktów, nie sposób jej zdusić do końca.

Przerwę oznajmiał gong. Sam Callisto kilkakrotnie walił pałką w wielką owalną blachę zawieszoną na metolowych klinach w jednym z najstarszych wyrobisk. Dźwięk, który z tamtego miejsca roznosił się po najdalszych zakątkach kopalni, nie przypominał mosiężnych dzwonów świątyń, swą barwą raczej drażnił uszy, ale przecież zapowiadał odpoczynek i posiłek, odmierzał czas.
Za dziewczyną o nad wyraz zgrabnej sylwetce w korytarz wszedł jeden ze sztygarów w towarzystwie doktora. Callisto zadrżał. Klacz powtórzyła jego ruch.

Vestine oglądała skalną rozpadlinę. Odkryła ją przypadkiem. Doskonale zakamuflowana wąska szpara, która na wysokości prawie dwóch metrów wydawała się rozszerzać. Gdyby wspięła się trochę, przekonałaby się, czy można w nią się wcisnąć. Nie dała rady. Zmęczone ciało odmówiło nawet takiego wysiłku. Próbowała przebić wzrokiem ciemność. Zdawało jej się, że powietrze tutaj jest świeższe niż w innych miejscach sztolni. Odnajdzie zręcznego Tirisa. Spróbuje jeszcze raz. Odsuwała się od rozpadliny zapatrzona na tę nikłą szansę, zapamiętując skrupulatnie miejsce. Pewnie dlatego zaskoczyli ją kompletnie, materializując się tuż obok. Wielki niczym zapaśnik więzień w towarzystwie drugiego, szczupłego, ogolonego, o wyglądzie urzędnika.

Zapaśnik przygwoździł ją do ściany, bez wysiłku trzymając obie jej dłonie w jednej ręce. Miała wrażenie, że zaraz popękają jej kostki nadgarstków. Może nie tylko wrażenie. Coś ewidentnie chrupnęło. Urzędnik nieznacznie się skrzywił. Jej kolano wyprowadzające kopniaka tkwiło teraz między udami mężczyzny.
- Do roboty Schultz – zachrypiał zapaśnik.
Mogła krzyczeć. Widziała sylwetki, których dwójka obok niej zauważyć nie miała szans. Najbliższa należała do jej brygadzisty.

Więźniowie nie mają broni. Dwa sztylety uderzały o siebie zaprzeczając niektórym prawdom. Schultz stał obok Vestine. Ślinił się. A dziewczyna nie miała jak się ruszyć. Zapaśnik i Gulasz walczyli o nią niczym rozjuszone byki.

Urir szedł za Tirisem. Chłopak jeszcze go nie zauważył. Nic dziwnego, było cholernie ciemno, tylko w oddali nikło świeciła czyjaś lampa. Urira niepokoiła woda płynąca im pod stopami.
Wtedy krasnolud zobaczył to stworzenie. Szło po suficie w kierunku rozpadliny, która powstała przy wybuchu jakieś dwa tygodnie temu. W pierwszej chwili myślał, że to szczurolud, skaven. Ale było za długie, z za dużą głową, za mało owłosione i ubrane w strzępy jakiś szmat.

Od strony światła usłyszał stłumione odgłosy walki na noże.

Vestine nabrała powietrza w płuca, wtedy zobaczyła tę upiorną sylwetkę. Poskręcaną niczym korzenie wiekowego drzewa, z twarzą przypominającą wielki burchel. Oczy stworzenia przez chwile badały ją przenikliwie. Zadrżała. Jakby usłyszała krzyk bólu. Na moment czerwona mgła przykryła wszystko co widziała. W ustach pojawił się metaliczny smak. Nie wiadomo czemu znowu przed oczami stanął jej mężczyzna wbity na pal. A stworzenie wcisnęło się w szczelinę.

Callisto wszedł w korytarz za dziewczyną i więźniami. Miał powód. Mógł tędy dojść do swojej brygady, odrobinę tylko dłuższą trasą. Lampkę zostawił. Kobyłka wydawała się przytakiwać, gdy tłumaczył jej, że ma grzecznie poczekać. Była mądrzejsza od połowy skazańców.

Nie widział dziewczyny, szedł bez źródła światła, zdany właściwie na inne zmysły niż zawodny wzrok. Potknął się. Stłamsił cisnące się mu na usta przekleństwo. Delikatny, obcy dźwięk sprawił, że klęknął. Po chwili podnosił przed oczy złoty medalion, miecz z uwieszoną u jelca wagą.

Amendil nie nadawał się do tej pracy mimo, że wiele nauczył się o życiu pod ziemią. Na początku najbardziej zaskakiwał go czas. Bywały godziny trwające całe dni i minuty dłużące się jak godziny. Bywały też chwile, gdy zaraz po świcie nastawała noc. Ale już wszystko się wyrównało. Dziewczę przydzielone do „jego” brygady radziło sobie z cichą zawziętością. Dostrzegał krew między jej obtartymi palcami, jako jedyny widząc w ciemnościach niedostrzegalne dla innych szczegóły. Tak jak i ten, że nie była tak młoda, jaką udawała. Och, i tak była dziecięciem, nie tylko przy jego 55 latach, kimś kto na pewno nie powinien się tu znaleźć, jak zresztą większość tych nieszczęśników. I z pewnością podobała się brygadzie. Prężyli się niczym koguty Caldor i Tileańczyk. Cichy zazwyczaj Ulrykanin choć nic nie mówił, również wyraźnie napiął mięśnie w oczekiwaniu na przyszłe wydarzenia.

Amendil dostrzegał rzeczy ukryte przed innymi. Dziewczyna była niepospolicie ładna, ale czy to dobrze, że umiała to ukryć, czy wyrok mógł zaprowadzić ją w gorsze miejsce?

Gdy Gruba Maria dowiozła zupę Szurak śledził emocje brygady z miną zafascynowanego widza. Valdred, Tileańczyk co uparcie nie podawał imienia, łysy Caldor. Sztygar wydawał się dobrze bawić.

Amendil musiał wykorzystać tę okazję, moment kiedy nikt nie zwracał na nieludzia uwagi. Niezauważony oddalił się od reszty i ruszył w kierunku rozpadliny. Skradał się ciemnymi korytarzami nie wzbudzając zainteresowania żadnego funkcyjnego. Potrafił to robić bardzo cicho. Ale gdy dotarł na miejsce coś tam się działo. Momentalnie zatrzymał się nasłuchując. Odgłosy bójki, stal uderzająca o stal, właściwie nic niezwykłego. Szkoda jedynie, że w tym właśnie miejscu. Elf rozglądał się uważnie. Zauważył to tylko dzięki uwadze napiętej do granic możliwości. Przez chwilę nawet myślał, że zawodzi go wzrok. Na osmalonym suficie korytarz odcisnęły się ślady dłoni. Jakby ktoś po nim chodził, zawieszony głowa w dół. Amendil podkradł się jeszcze bliżej bójki. Widział już i dziewczynę. Piękną. Zaklinowaną między walczącymi i Schultzem. Podniosła na niego wzrok. Przecież nie mogła go zauważyć.

Kopalnia uczy zawziętości, bezwzględności i posępnego opanowania. Można tłumić w sobie te cechy, jak to robił Callisto, można przyjmować jako nieuniknione za przykładem Kurta. Valdred odkrywał w sobie wszystkie te uczucia, gdy ważył szanse dziewczyny, która mogła być jego siostrą.
Astriata kłamać uczyła się od dziecka. W kieszeniach przepastnego fartucha macała główkę szpilki. Po raz pierwszy była na dole w kopalni i nie wiedziała, na co w tej chwili reagują jej zmysły. Uczucie zamknięcia przyprawiało o ból głowy, pył wymuszał kaszel, aż do chwili, gdy oduczyła się zbyt głębokich oddechów, krwi z obtarć prawie nie czuła i tylko skonstatowała ją raz z niejakim zdziwieniem, za to intuicja zawodziła przeciągłym wyciem niczym alarm w domu bogacza. Ale przecież nie mogło być inaczej. Nawiązała dialog z Caldorem, zmusiła go do uśmiechu. Półsłówkami złożyła kłamliwą obietnicę. Jednocześnie próbowała zrozumieć, dlaczego jej zmysły szaleją.

Miskę z zupą udało jej się wziąć przed wszystkimi. Jadła w strategicznym miejscu, mając za sobą puste, niskie odgałęzienie korytarza. Ona nie musiałaby się w nim schylać.

Rozpoznała zagrożenie. Gdy Tileańczyk ruszył w jej stronę pobiegła przed siebie. Valdred odepchnął współwięźnia i skoczył za dziewczyną.
Słyszeli śmiech Szuraka, krzyki Caldora, Tileańczyk biegł za nimi. Ale nikt poza tym nie porzucił ciepłej strawy.

Większość sztygarów była ludźmi, którzy wyforsowali się na drodze sprytu bądź skuteczności na szczyt drabiny więzienno-niewolniczej. Zdarzały się też krasnoludy, a lampownią rządził nawet taki jeden halfling, ale nieludzi było zdecydowanie mniej. Do tej roboty bardziej była wymagana znajomość charakterów niż górotworów. Byli też jednak w tej grupie, ludzie wolni. Niektórzy pracujący tu dla sadystycznej przyjemności spuszczania łomotu podwładnym, a niektórzy po prostu dlatego, że parodziesięcioletnie wyroki już im się pokończyły i tak naprawdę nie wyobrażali już sobie teraz życia gdzieś poza kopalnią. Dlatego zostawali. Prawie na tych samych zasadach, co poprzednio. Chabs należał do tych ostatnich
.
Wraz z Szurakiem, który nadal odpracowywał swoją odsiadkę, mieli na głowie pięć brygad pracujących w zachodniej części najgłębszego poziomu kopalni. W sumie z sześć chodników z czego jeden zamknięty dechami na głucho. Przy czym to właśnie Chabs był tym, z którym łatwiej szło się dogadać. Nie był tak wredny i złośliwy jak Szurak i dlatego zgodził się dziś rano zaprowadzić Alberta po skończonej robocie do Bachmanna. Nie był też głupi i dlatego do sprawdzenia, czy nie będzie kolejnych wybuchów wysłał nie nadającego się do ciężkiej roboty Aleama. Gdy więc zajrzał do kopiącej na przodku piątki, której dowodził posadzony pod ścianą Gunther, spojrzał tylko pytająco choć bez zainteresowania na jednego z ładujących bezwartościowy gruz do koszy mężczyzn.
Tamten wzruszył ramionami i odparł pod nosem coś co brzmiało jak:
- Febra chyba...

Sztygar spojrzał na siniaki Guntera i krwawy ślad po wybitym zębie, po czym skwapliwie przytaknął twierdząco, widząc zapał z jakim pracowali Albert i Kurt. Wiedział co się miało wydarzyć, ale właściwie tak długo jak dobrze kopali tak długo w nic się nie wtrącał. Albert mógł więc odetchnąć głęboko. Przed rozmową z Bachmannem wszelkie problemy były ostatnią rzeczą jakiej potrzebował. A musiał przyznać, że cały ten pomysł wyciągania dziewczyny z karceru gdzie światła nie widziała od prawie tygodnia, trochę postawił go na nogi. Nadał jakiś większy cel niż mówienie „nie” zbiorowym gwałtom na trzymających się razem kobietach i dzieciakach, czy nadmiernemu znęcaniu się, którym mógł zapobiegać i tak w bardzo małym stopniu. Sam przez brak posłuszeństwa na początku dostał trzy dni, podczas których człowiek zaczyna się w ciemności bać własnych myśli. A ona miała tam być dziesięć. Za to, że broniła się przed gwałtem.
Albert westchnął. Nauki Sir Duncana nie przewidywały stawiania się w takich sytuacjach. Miarowo więc choć bardzo sprawnie fedrowali we trzech z Pryszczatym kruchą warstwę, pod którą miał być strop bogatej według jednego z inżynierów żyły. Pozostałych dwóch zasuwało przy usuwaniu kamieni.

I tak przez kolejnych parę godzin póki Chabs znów się pojawiwszy oznajmił tak samo obojętnym głosem, że trzech pomagierów Guntera, ma iść za nim, gdyż w chodniku obok doszło do niewielkiego wybuchu i prawdopodobnie potrzeba będzie paru ludzi więcej do pomocy. Kurt uśmiechnął się pod nosem. Tamci nie dali mu się porządnie wyżyć i potężny gladiator po prostu czuł jak trzymany w jego dłoniach młot, którym przy użyciu klina rozszczelniał skały aż goreje do bitki. Nawet lubił to narzędzie. Przypominało mu walkę z pewnym wielkoludem z Norski. Koleś wydawał się być nie do zdarcia. Jeden z tych faworytów. Siepał swoim wielkim młotem równo po wszystkich dookoła. Jatka jakich mało. Ten był niewiele mniejszy. Problem polegał jednak na tym, że w wąskim i niskim chodniku mógł go sobie co najwyżej w dupę wsadzić. Ale i tak miał nadzieję, że przyślą nowych, którzy będą chcieli się szarogęsić. A w każdym razie lepszych niż te żałosne chuchra. Pracowali więc teraz sami w oczekiwaniu na to co miało nadejść... ale nic się nie działo.
Zostali sami na przodku, mając za towarzystwo nieprzytomnego nadal Guntera. Co dziwniejsze gdy stłumiony odgłos gongu rozległ się po korytarza kopalni ogłaszając przerwę, nadal nic się nie wydarzyło. Nie przyszedł nawet żaden ze sztygarów jak to zwykli robić w tym czasie. Po prostu nic. Nawet nie było słychać uderzeń kilofów w sąsiednim chodniku. Mężczyźni przerwali pracę i spojrzeli po sobie ciężko oddychając. Odkruszony gruz czekał na wyniesienie utrudniając dalsze kopanie... Aż chciało się pomyśleć, że coś się stało w tej zasranej kopalni. Że w końcu ktoś podniósł smagany batami kark...
Po chwili poszli się rozejrzeć.

Tymczasem w sąsiednim chodniku zupełnie inna dwójka mężczyzn spoglądała bez większej nadziei na zwalony na kobietę gruz. Było go na tyle dużo, że przesłonił cały jeden przodek wyrobiska. Można było tylko wybierać po bokach, a na to sztygarzy nie pozwolą. Trzeba będzie to odkopać. Do tego jednak pewnie każą jednego z inżynierów sprowadzić, by orzekł, czy nie trzeba dodatkowo wzmacniać stropu. Tak więc los Vietty, czy jeszcze żyła, czy już nie, został przypieczętowany. Aleam z Emesto ruszyli z powrotem do reszty brygady, by złożyć krótki raport.
Dziewiętnastolatkowi szkoda było kobiety, choć niespecjalnie ją znał, ale w gruncie rzeczy cieszył się z takiego obrotu wydarzeń. Już nie pamiętał od jak dawna robił po prostu wszystko by przeżyć. Wizje martwych przyjaciół wzbudzały złość, ale nie pozwalały zapomnieć o strachu jaki go przejmował na myśl o śmierci. Aleam miał wolę życia. Unikając pola widzenia wściekłych kolegów i szukających ofiar sztygarów umiał przetrwać w miejscu gdzie niejednego już takiego jak on złamano. Żył. Korzystając umiejętnie z doświadczeń innych żył, przejmując się coraz mniejszą ilością rzeczy. Podobnie zresztą do Estalijczyka. Emesto niegdyś wesoły i pogodny nie mógł tym razem zdobyć się na chęć narażania się dla i tak pewnie martwej już kobiety. Podchodząc do sprawy jak najbardziej rzeczowo zostawił to zmartwienie sztygarowi. Zresztą Vietta była kobietą dość antypatyczną i nieprzyjemnie wręcz wulgarną w niczym nie przypominającą wdzięcznie temperamentnych dziewczyn z Miragliano. To tylko ułatwiało decyzję.

Nienawidził tego miejsca. Nienawidził prostackich ludzi, z którymi musiał pracować i przede wszystkim nienawidził jedzenia, którym ich tu raczyli. Z początku odkąd został uwięziony za przeprowadzenie nielegalnego interesu, który miał być całkowicie czysty zgodnie ze słowami Burvila, nie mógł przełknąć nawet odrobiny. Przez miesiąc więc żył o samej wodzie i czerstwym chlebie. Przekonał się jednak w końcu do śmierdzącej brei gdy szkorbut pozbawił go jednego z zębów.

Minęli wsparte przez cztery solidne dębowe bale, przejście do sąsiedniego wyrobiska gdzie niewielkie ogarki nadal płonęły i skierowali się wyżej.
Gdy jednak pojawili się w miejscu gdzie czekała na nich siódemka górników z brygad Emesto i Kurta, zastała ich trochę dziwna sytuacja. Górnicy również nie bardzo wiedzieli co robić. Chabs właśnie podniesionym tonem dyskutował o czymś z jakimś nikomu nieznanym więźniem. A może i nie więźniem? Wyglądający dość poczciwie młody człowiek
zakuty w kajdany nie miał przypiętej do nich marki. Brak tej charakterystycznej był o tyle dziwny, że po prostu nikomu w kopalni nie wolno było przebywać bez niej. Nawet wolni sztygarzy i inżynierowie mieli własne przy pasie.

- Przecież mówię, że moja jest w naprawie. Przy stawianiu podpór jedna mi naszła i wykrzywiła w rulon.
- Dyrdaj jełopie więc na górę po nową, bo ci sam przyniosę i przez dupę do kajdan przypnę!
Chabs starał się być grzeczny i miły. Normalnie coś takiego co wredniejsi sztygarzy mogli interpretować jak próbę ucieczki.
- Ale mi mówili, że mam po swoją przyjść jutro. Naprawdę...
- Już kurwa gnoju! Jak cię Szurak dorwie to najlepiej jutro zadyndasz!
- Przecież tłumaczę. Miałem zejść tu po...

Sztygar nie wytrzymał. Chwycił kilof leżący pod ścianą i chwytając go oburącz odepchnął trzonkiem nieznajomego w stronę wyjścia do szybu. Z chodnika obok, wyszło dwóch rosłych górników którzy w końcu z ulga wyprostowali głowy. Albert i Kurt zatrzymali się widząc co się dzieje.
- No to już przesada - rzekł nieznajomy łapiąc równowagę i... skoczył na sztygara.
Chabs runął na plecy przygnieciony ciężarem napastnika. Nim ktokolwiek zdołał się poruszyć, nieznajomy zdzielił sztygara z główki i poprawił z pięści. Ten chciał się podnieść jeszcze, ale zmroczony uniósł tylko słabo głowę i zamknąwszy oczy pozwolił jej opaść na spąg wyrobiska.

Nieznajomy podniósł się z westchnieniem i otrzepawszy swoje łachy spojrzał po reszcie zaskoczonych górników.
- Ehh... miałem tylko rozpierak przynieść.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie

Ostatnio edytowane przez Hellian : 24-08-2009 o 17:59. Powód: błędziki
Hellian jest offline