Wątek: Cena Życia
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-08-2009, 19:43   #1
Sekal
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Cena Życia

EVERETT


Wtorek, 25 październik 2016. 7:10 czasu lokalnego.

**Witajcie w ten piękny, pochmurny, październikowy dzień! Czas przetrzeć oczy i wstawać, wstawać, kochani! Dziś wielki dzień i pokazanie szerszej publiczności nowego Boeinga 777, niestety zaproszenia tylko dla gości. Tak tak, dobrze myślicie! EV-Radio ma dla was takie wejściówki! O tym jednak później, jest 7:10, dwanaście stopni na zewnątrz i zapowiada się na deszcz, ale nie tracimy humorów! Teraz irlandzka klasyka na pobudzenie. **


[MEDIA]http://sites.google.com/site/muzykadosesji/Home/07WakeUpAndSmellTheCoffee.mp3[/MEDIA]




Feliks Altman siedział na fotelu, jego krótkie, raczej tłustawe nogi były rozchylone w niedbałej pozycji. Już więcej się nie poruszy, wielki rozprysk krwi na koszuli, fotelu i dywanie za nim, świadczył o tym tak samo dobitnie, jak dziura z tyłu czaszki. Z pistoletu, który wciąż trzymał w zaciśniętej dłoni, ulatniał się zapach prochu. Dym już zniknął, rozpraszając się w pomieszczeniu i wylatując przez lekko uchylone okno. Poza tym panował tu porządek, można by powiedzieć, że praktycznie sterylny. Wysprzątany stół na którym stał tylko wazonik z plastykowymi kwiatkami, dokładnie odkurzony, całkiem drogi dywan, obite skórą fotele i duża kanapa. White obszedł już cały salon, spacerując w te i wewte. Zgłoszenie przyjęto już jakiś czas temu, kobieta z policji nie wydawała się jednak tym zbyt przyjęta. Spisała wszystko i nawet powiedziała, że zawiadomi szpital. W końcu facet nie żył, nie było się co spieszyć, prawda? Ale reporterski nos Aleksandra czuł inny smród, taki, który mógł jego wiadomość zrzucić na plan dalszy. A przecież to nie byle jaki news! Ilu znanych pisarzy popełnia samobójstwa?

O dziwo, pierwsza przyjechała karetka. Wycie syreny słychać było już od kilku przecznic, potem pisk opon na zimnym asfalcie bocznej uliczki i trucht sanitariuszy po brukowanym chodniku. Ułuda pośpiechu, czy pośpiech sam w sobie? Na to się teraz nie dało odpowiedzieć, zresztą o czym tu mówić? Wystarczyło, że spojrzeli na powoli stygnącego trupa, by zaprzestać nawet pozorów. Było ich dwóch, dość młodzi, może wysportowani, z krótko przystrzyżonymi włosami. Najwyraźniej nawet nie przysłano tu ratownika z prawdziwego zdarzenia. Jeden z nich wyjął papierosa i zapalił, częstując reportera.
-Nic tu po nas. Ciekawe, dlaczego glin nie ma.
-Mart mówił, że drogi blokują, cholera wie po co.
-Tak czy inaczej, musimy to na nich czekać, niech to szlag.
-E, zaraz się zjawią, najwyżej jakiegoś nowego podeślą.
-I cały dzień pójdzie w pizdu.

Obaj siedli na kanapie, gestem dając znać Aleksandrowi, by sam też przestał się kręcić. Nie wyglądali na przejętych widokiem trupa, a polecenia musieli mieć jasne. Nie dotykać niczego przed przyjazdem policji. Siedzenia na kanapie i kopcenia papierosów to już nie obejmowało.


Thomson już od dawna nie dostał telefonu o 6 rano. Tak samo dawno, jak nie był gliną na pełnym etacie, a został biurowym popychadłem. Toteż najpierw jego ręka uderzyła w prosty, elektroniczny budzik stojący na szafce tuż przy łóżku. Uderzenie nie pozbyło się upierdliwego sygnału, więc spróbował ponownie, zahaczając o kabel i zrzucając na ziemię i budzi i szklankę z niedopitym whiskey, znajdującą się tuż obok. Łoskot wzmógł się i David usiadł wreszcie, klnąc głośno. Odruchowo spojrzał na drugą stronę łóżka, ale miejsce było puste. Klątwy zamilkły a policyjny detektyw podniósł wariującą komórkę.
-Halo!
-Thomson? Wybacz, że o tej porze, ale potrzebujemy cię.
-Kurwa, teraz? Jako przez ostatnie trzy lata nie przeszkadzało wam, że śpię do ósmej!
-Nie mogę ci teraz więcej powiedzieć, ale ściągamy wszystkich.
-Dobra, będę za pół godziny.

Głos Hagertego, tutejszego szeryfa i jego szefa, umilkł nagle, zastąpiony ciągłym sygnałem. Stara komórka, bez tych wszystkich bajerów i dotykowych wyświetlaczy za którymi Thomson z lekka nie przepadał, znów wylądowała na szafce. Co mogło się stać, że go ściągali?

Od porannego telefonu minęło dwadzieścia minut. Ubrany w wyświechtaną marynarkę i niedoprasowane spodnie siedział już w swoim Range Roverze, przedzierając się przez poranne korki. Everett może nie było duże, ostatnie statystyki podawały sto tysięcy mieszkańców, ale nieszczęśliwie prowadziły ku Seattle, gdzie codziennie waliły tłumy dorobkowiczów. Czyli w tym samym kierunku co on. Po szóstej rano był to istny koszmar, zresztą to był jeden z powodów dla których rzadko pojawiał się w robocie przed dziewiątą - po prostu nienawidził stać w sznurze samochodów. Ale dziś było trochę inaczej, co nie znaczy lepiej. Minął kilka patroli policyjnych, zmierzających na sygnale w przeciwną stronę, na rogatki miasta. Wyglądało to trochę jak po zamachach 11 września, wciąż będących w pamięci Amerykanów. Albo jakby napadnięto na duży transport dolców z banku. Odrzucając kolejne skojarzenia przestawił radio na klasyczny jazz, jedyne co mogło go uspokoić i zmusić do zaprzestania walenia w klakson.


Juice McMaddigan może i niezbyt wyróżniała się z tłumu, gdy ktoś widział ją po raz pierwszy, ale w takim mieście jak Everett, gdzie było się bądź co bądź, osobą publiczną, o brak rozpoznania było bardzo ciężko. Dlatego lubiła te ranne godziny, nawet jak mgła i chmury całkowicie przesłaniały niebo, którego błękitu bardzo brakowało w całym stanie Washington. Na ulicach nie było zbyt wielu ludzi, może pomijając tych, którzy w potwornych korkach zmierzali ku Seattle, lub gdzieś bliżej, by podjąć się codziennego zarobku. Wielu z nich jechało do znajdującej się przecież tuż obok fabryki samolotów. Dziś wielka uroczystość, którą w większości miała spędzić i tak w siedzibie stacji. Samo przepowiadanie pogody było proste i szybkie, ale przygotowania do tego, zwłaszcza tych, którzy koniecznie chcieli dodać jej twarzy kolorów a włosom blasku, trwały wieki. No i musiała swój etat odpracować.

Teraz jednak kupiła bułeczki, myśląc bardziej o tym, by dowieźć je do sierocińca, który odwiedzała dość regularnie. Dlatego zdziwiła się, gdy jej komórka nagle zaczęła wygrywać melodyjkę, prosząc się o odebranie. Przytknęła sobie ją do ucha, drugą ręką próbując przytrzymać torbę z zakupami.
-Juice? Sprawa jest. Zachorowała Meggy, a nie mamy nikogo innego na reportaż o tym nowym Boeingu. Pojedziesz tam co? Reszta ekipy już też się powoli zbiera, całe to show dopiero za kilka godzin, ale powiedzą ci co i jak. To jak, zgodziłaś się? Dzięki! Do zobaczenia.
Szef zdążył odłożyć słuchawkę zanim tak na dobre załapała co się działo. Pogodynka przygotowująca reportaż o Boeingu 777? Tego jeszcze nie było! Zapakowała bułeczki do samochodu i zapaliła silnik, wciąż w swoich myślach. Ruszyła, dojeżdżając do najbardziej ruchliwego skrzyżowania w Everett. Światła się zmieniły a ona ruszyła. Ledwo dotknęła pedału gazu, gdy poczuła uderzenie i kobiecy krzyk. Przerażona wypadła z samochodu. Maska była lekko wygięta a na asfalcie leżała ów krzycząca. Długi, niemodny płaszcz, burza tlenionych włosów i oblicze, które mogło pasować do pięćdziesięciolatki ale i do zniszczonej życiem trzydziestoletniej kobiety. Zagrał pojedynczy ton policyjnego koguta i jakiś radiowóz skręcił, zatrzymując się obok. Gdzieś za nimi grały klaksony spieszący się do pracy ludzi.


Większość kultur, które poznawała na studiach i trochę po nich, przyzwyczaiła ją do wstawania równo ze słońcem, przy czym tam zazwyczaj słońce wstawało jeszcze wcześniej. Toteż dzisiejsza pobudka nie była niczym szczególnym dla Liberty, która szybko wskoczyła pod prysznic i w ubranie, starając się nie patrzeć za dużo za okno, gdzie przygnębiająca mgła wisiała nisko nad ziemią. Tu, trochę poza miastem, była jeszcze gęściejsza, a Montrose sama nie wiedziała, czy wolała taką pogodę tutaj, czy słońce w zatłoczonym mieście. Niestety do Everett musiała się wybrać, to też było powodem tej wczesnej pobudki. Telefon od Dorothy wciąż brzęczał jej w uszach.
"-Nie zgadniesz! Wygrałam wejściówki na ten pokaz Boeinga! Niestety nie mogę pójść, mały ma wizytę u lekarza. Za to Nathan strasznie się napalił, a przecież nie puszczę go samego, a wiesz, że nikt z nim nie pójdzie. Zrobisz to dla mnie? Proszę! Jesteś cudowna, dzięki! "
Huk, smog i nowoczesne samoloty. Jak bardzo daleko Liberty od tego była, to wiedziała tylko ona sama. Ale czego się nie robi dla siostry i ulubionego siostrzeńca? To tylko kilka godzin, można było przeżyć.

Zapakowała się do Hummera, przekręcając kluczyk w stacyjce. Potężny silnik warknął i zapalił, a ona powoli ruszyła szutrowym podjazdem w dół, wyjeżdżając na prawie leśną drogę. Asfalt zaczynał się dopiero kilkaset metrów dalej. Ze zdziwieniem zobaczyła patrol policji, stający właśnie na poboczu drogi, a zanim dojechała do centrum Everett spotkała więcej radiowozów niż wcześniej przez tydzień albo i kilka. Włączyła radio, ale nie podawano żadnych wiadomości, leciała tylko spokojna, poranna muzyczka. Bez zainteresowania pokonała kolejne skrzyżowanie. Miała to szczęście, że nie musiała przebijać się przez największe korki, ale i tak kontakt z tym miastem, do którego docierał smog jeszcze ze Seattle, nie był niczym przyjemnym. Ruszała spod kolejnych świateł, gdy nagle dojrzała, jak jakaś kobieta wyskakuje z pobocza na pasy, dosłownie odbijając się od maski samochodu obok i wpadając na Hummera. Padła na ziemię. Wariatka? Liberty wysiadła z samochodu, podobnie jak kobieta, która prowadziła osobówkę, na którą wpadła ta idiotka. Dźwięk policyjnej syreny zaś zwiastował, że ten poranek nie upłynie ani szybko, ani przyjemnie.


Clint MacGregor Senior był już za stary na tę pogodę. Mgła i ciągła wilgotność sprawiały, że kości mu trzeszczały w stawach, a on sam budził się ciągle obolały. Dziś nie było inaczej, bowiem pogoda nie rozpieszczała, za to zaczynał się sezon polowań, co zdecydowanie poprawiało humor. Tam w lesie, na bagnach, czuł się zawsze lepiej niż w bliskości głośnego miasta. Tim przyleciał już wczoraj, ale teraz wciąż jeszcze spał, zmęczony podróżą. Nie budził go więc, miał do zrobienia jeszcze trochę zakupów w mieście. Ubrał się i zszedł do starego pickupa, z dobrą minutę mocując się z silnikiem w celu zmuszenia go do pracy. W końcu ruszył, szybko wjeżdżając na międzystanówkę, a potem zjeżdżając już do samego Everett. Zauważył wzmożoną aktywność policji, ale nie przejął się tym. Odkąd miał licencję na polowania oraz pozwolenie na broń (czyli od dawna, jakby nie patrzeć) to nie zwracał na to uwagi. Podjechał pod sklep, ledwo otwarty, biorąc pod uwagę zaspanego sprzedawcę.
-Znów na polowanie, co MacGregor?
Podał mu paczkę nabojów do strzelby myśliwskiej i ziewnął. Były major zaś zobaczył Texa, wchodzącego właśnie do sklepu.

Przywitali się mocnym uściśnięciem dłoni.
-Jak tam, staruszku? Widzę, emerytura służy, ledwo się sezon zaczął, a ty już na polowanie. Po naboje? Dla mnie to samo, Bill.
Rzucił zamówienie sprzedawcy, mrugając dla podkreślenia żartu. Michael trzymał się nieźle, chociaż jego nieogolona twarz mogłaby przestraszyć jakiegoś mieszczucha. Nie siwiał jednak, a i o kondycje dbał codziennie, zresztą podobnie jak i Clint.
-Ja muszę na swoje do weekendu czekać, państwo mi jeszcze za nieróbstwo nie płaci
Roześmiał się, płacąc za swój zakup i klepiąc byłego żołnierza na pożegnanie.
-Muszę lecieć, swoje otwierać. Glin dziś w mieście tyle, że dwoją się w oczach. Na moje to ktoś jakąś wtopę zaliczył i teraz próbują naprawić. Cholera wie, może cię nawet na polowanie nie puszczą i aresztują za posiadanie amunicji? Trzymaj się staruszku.
Jeszcze raz się roześmiał i wyszedł. Po chwili dało się słyszeć warkot jego równie starego samochodu.

MacGregor również opuścił sklep Billa, miał jeszcze kilka innych sprawunków. Szczęściem miasto jeszcze nie było całkowicie zakorkowane i prowiant zakupił sprawnie i szybko. Zadowolony już o siódmej zwijał się do domu, mijając stojący w kierunku Seattle korek długości już kilku ładnych kilometrów. Już prawie dotarł do swojego zjazdu, gdy natknął się na blokadę. Dwa policyjne samochody i kolczatka blokowały drogę. Jakiś stojący przed tą prowizoryczną barykadą gliniarz machnął lizakiem, zatrzymując samochód. Korek był tylko kwestią czasu, ale o tej porze niewielu kierowców jechało na północ. Clint poczekał aż mundurowy podejdzie do jego wozu i zasalutuje.
-Dzień dobry. Proszę o dokumenty.
-Co to za blokada?
-Rozkaz z góry. Mamy prowadzić kontrolę i czekać na dalsze wytyczne. Gdzie pan jedzie? Obawiam się, że muszę również prosić o otwarcie bagażnika.

Chłopak był młody, nie miał więcej niż dwadzieścia-dwadzieścia trzy lata. Jego koledzy robili to samo z innymi samochodami. O ile w tę stronę nie było to może problemem, to co pokusiło gliniarzy, by robić to w godzinach szczytu? Faktycznie ktoś coś musiał mocno zjebać.


Doczekali się wreszcie przyjazdu radiowozu, jakieś dziesięć minut po karetce. Jak na takie małe miasto reakcja była bardzo powolna, a jeśli dodać do tego fakt, że z samochodu wysiadł dwudziestolatek w policyjnym mundurze oraz jakiś cywil, zapewne sprzątacz, to robiło się jeszcze dziwniej. Weszli do środka, rozglądając się. Młody prawie zemdlał, a potem zwymiotował, szybko opuszczając salon. Jego pierwszy trup, można to było poznać po minie. Każdy pewnie w końcu przez to przechodził, ale przecież przysłano go tu samego!
-Lens Murphy. Obawiam się, że będę musiał zawieźć pana na komisariat w celu przesłuchania.
Najwyraźniej powiadomiono go chociaż kto zgłosił całą tą tragedię, bo mówił bezpośrednio do Whita.
-Ale najpierw zdjęcia. Uh, może pan je zrobi, ja mam mdłości na ten widok.
Podał dziennikarzowi aparat cyfrowy.
-Całe pomieszczenie, a potem jego z każdej strony. Obawiam się, że będzie to musiało wystarczyć. Potem możecie zabrać ciało.
Kiwnął na sanitariuszy, którzy raczej nieporuszeni czekali na rozwój wypadków. Wyjął z przewieszonej przez ramię torby żółtą taśmę i wyszedł na zewnątrz, próbując ją jakoś rozwiesić. Sprzątacz zaś, wysoki i postawny człowiek w wieku około pięćdziesięciu lat, towarzyszył Aleksandrowi, oglądając trupa ze wszystkich stron.
-Ot, nieboszczik. - zajechało mocno obcym akcentem, rosyjskim? - Nu nu, tako sobie strzelać prosto w morda. Od młodego słyszałem, że jakieś książki pisał, prawda to? Żeby takiego szczyla samiutkiego do trupa puszczać, co się dzieje z tą waszą Ameryką?
Wyszczerzył się, pokazując kilka posrebrzanych zębów.


Wreszcie dojechał do komisariatu, dobre pięć minut szukając wolnego miejsca. Dla tych dla radiowozów nie mógł przecież zaparkować, a szef najwyraźniej ściągnął do pracy nawet wszystkie sprzątaczki, nie mówiąc już o gliniarzach. W końcu udało mu się znaleźć miejsce, z którego musiał przejść jeszcze dwie czy trzy minuty, by wreszcie znaleźć się w wysłużonym budynku. Kiwnął głową portierowi, kierując się od razu do swojego biura. Oczywiście słowo było na wyrost, ale lubił mówić tak na to pomieszczenie. Pięć biurek, za każdym taki sam wysłużeniec lub odszczepieniec jak on sam. Cztery już były zajęte, a ich właściciele rozmawiali właśnie z jakimiś obcymi osobami, co tu nie zdarzało się prawie w ogóle. Jakiś łysy staruszek awanturował się właśnie o odholowane auto. Przecież to zupełnie inny departament!

Zdziwiony usiadł na swoim krześle, które już nawet kręciło się ze zgrzytem, po czym złowił wzrok Costello, którego biurko było najbliżej. I w sumie swojego jedynego kumpla tutaj, z czego zbyt często zdawał sobie sprawę. Tamten kiwnął głową i odezwał się, gdy kolejny "petent" odszedł zza jego biurka, burcząc niezadowolony.
-Ej, Rudi, co się dzieje? Czemu tych ludzi tu kierują?
-Cholera wie, Dave. Mówią, że jakaś obława i potrzebują wszystkich ludzi na mieście, ale ja tam im nie wierzę. Te pseudo pozory normalności. Ledwo mi jakieś formularze rzucili, które widzę pierwszy raz w życiu. Dwadzieścia lat roboty w policji, a te cholery zrzucają na mnie paniusie, której zgubił się pies. Uwierzysz? O, ktoś do ciebie.

Kiwnął głową w stronę wejścia, gdzie pojawiły się trzy kobiety, które prowadził sierżant Connely, o ile dobrze pamiętał jego nazwisko. Spojrzał na detektywa z czymś na kształt ulgi, zapewne związanej z tym, że sam nie będzie musiał ciągnąć tej sprawy.
-Załatw te panie, Thomson. Ta stara mówi, że ją potrąciły samochodami, te dwie, że to ona wlazła im pod koła. Niech spiszą protokół i będzie z głowy.
Nie udzielając więcej wyjaśnień, odwrócił się i wyszedł.


Gdy tylko podjechał radiowóz, kobieta "odżyła", wstając szybko na równe nogi i niemal podbiegając do funkcjonariusza, wysokiego blondyna po trzydziestce, który zmierzył ją niezbyt zachwyconym wzrokiem. Ale na widok dwóch pozostałych kobiet mimowolnie się uśmiechnął, taksując je wzrokiem i bezradnie rozkładając ręce.
-Żądam odszkodowania! Wjechała na mnie na pasach! To wszystko jej wina, ślepa idiotka!
Ani Juice ani Liberty nie bardzo mogły zareagować na wrzaski wariatki, za to udało im się odblokować jezdnię, zjeżdżając na chodnik i podchodząc ponownie do wciąż gadającej kobiety. Przez chwilę udawała, że ma coś z nogą i trzymała się za bok, ale potem zapomniała o tym, całe swoje jestestwo poświęcając groźbom i żądaniom. Sierżant wyglądał na coraz bardziej zniecierpliwionego.
-Obawiam się, że wszystkie panie będą musiały pojechać z nami do komisariatu. Tam złożą panie wyjaśnienia. Mam nadzieję, że nie potrwa to długo.

Niestety nie było wyjścia. Wariatkę zapakowali do radiowozu i ruszyli, wskazując drogę. Najbliższy komisariat nie był daleko i przynajmniej Montrose poznała go szybko - miała tam swojego przyjaciela, chociaż na dobrą sprawę, to wątpiła, by to przyspieszyło cały proces. Już z samym parkowaniem był problem, a potem było coraz gorzej. Juice co chwilę patrzyła na zegarek. Nie dość, że nie zdąży zawieźć zakupów, to jeszcze może spóźnić się na lotnisko! Wszystkie trzy weszły z podłymi humorami w chaos, jakim okazał się posterunek. Najwyraźniej policjantów nie było tu prawie wcale, za to była cała chmara złoczyńców i cywilów ze swoimi sprawami. Sierżant jednak nie zatrzymał się i nie kazał czekać, bowiem zaprowadził szybko do jakiegoś bocznego pomieszczenia, gdzie również byli cywile, ale samo pomieszczenie wyraźnie nie było przygotowane do ich przyjmowania. Dostawiono jakieś krzesła i zaprowadzono do biurka, przy którym siedział, najwyraźniej zaskoczony tą sytuacją, trzydziestokilkuletni przynajmniej mężczyzna, na którego twarzy można było zobaczyć niedospaną noc i szybką pobudkę. Tabliczka na biurku głosiła "Detektyw David Thomson". Sierżant podszedł do niego, wymienili kilka słów i mundurowego już nie było. Detektyw zaś poprawił swoją starą marynarkę i wskazał miejsca.
-Proszę mi opowiedzieć co się stało.
Pierwsza oczywiście wyrwała się wariatka.
-Domagam się odszkodowania! Zostałam potrącona przez samochody tych pań na pasach dla pieszych! Bezczelnie nawet nie spojrzały przed siebie, a teraz się wypierają!
Thomson także już wiedział, że to będzie ciężki dzień.
 
Sekal jest offline