Młody policjant tylko skinął głową, lekko trzęsącymi się dłońmi wpisując coś do jakiegoś swojego protokołu. White nie przejmował się nim, wsiadając już do wypożyczonego auta i cierpliwie czekając, aż tamten wreszcie się w sobie zbierze. Ostatecznie radiowóz ruszył, w chwili, gdy sanitariusze wynosili przykrytego brezentem trupa przez drzwi. Nie wyglądało to jak zwyczajowa policyjna procedura w takich wypadkach, z czego Alexander nawet nie mógł być zadowolony. Gliniarz zebrał tylko dowód rzeczowy w postaci pistoletu i łuski, nie zastanawiając się nad czymś tak skomplikowanym jak próba zabezpieczenia na ten przykład komputera należącego do nieszczęsnego pisarza. A można by przecież pomyśleć, że to samobójstwo będzie wiadomością dnia, a na jego miejsce zjadą się nie tylko gliniarze z całego nudnego miasta, ale też może nawet jakieś ekipy telewizyjne! Niestety, najwyraźniej nic z tego.
Droga do komisariatu nie była długa, i całe szczęście, bowiem miasto powoli zamieniało się w komunikacyjne piekło. Można było podejrzewać, że ma to coś wspólnego z wysłaniem do samobójstwa tylko jednego, niedoświadczonego gliny. W każdym razie, przebijanie się przez ulice w korkach, które się utworzyły na głównych arteriach, było zajęciem mało przyjemnym. Niemal z ulgą zaparkował samochód i prowadzony przez Lensa wszedł do środka budynku.
W środku nie było lepiej. Brak mundurowych objawił się tym, że ci, którzy zostali, byli oblegani przez chmarę niezadowolonych ludzi, którzy albo mieli poumawiane wizyty, albo byli przestępcami, albo po prostu przyszli załatwić jakąś sprawę. Wściekłość i dezorientacja objawiały się zaś zdecydowanie zawyżonym poziomem hałasu, przez który rzadko coś konkretnego się przebijało. Chłopak wydawał się tak samo zagubiony jak petenci, bowiem stanął na środku, trzymając w ręku torbę z tymi nieszczęsnymi dowodami i rozglądając się wokół. Na szczęście dla niego, dojrzał go jakiś starszy stopniem i zdecydowanie starszy wiekiem.
-Murphy! Ty od tego samobójcy? Zanieś to synku do magazynu, kryminologia dziś ma co innego do roboty. Pan jest świadkiem?
Tu zwrócił się bezpośrednio do White'a, podając mu szorstką, nawykłą do pracy dłoń.
-Sierżant Edward Collon. Paskudna sprawa, co? I obawiam się, że w tym zamieszaniu może okazać się jedną z mniej ważnych. Proszę za mną.
Poprowadził korytarzykami, wymijając tłoczących się tu wszędzie ludzi.
Wariatka widząc, że i policjant coś nie bardzo jest po jej stronie, spuściła nieco z tonu. Niestety wszystko nieco komplikowała trzecia kobieta, która na początku milczała zupełnie, a gdy się odezwała, jej głos był cichy i przestraszony.
-Jestem Juice McMaddigan. Ja... ja nie widziałam tej pani! Przecież nie zrobiłam tego specjalnie! Wyszła tak nagle... przepraszam... na pewno nic pani nie jest?
I Thomson i Montrose spojrzeli na nią szczerze zdumieni. Istniało najwyraźniej na świecie bardzo wiele rodzajów wariatów. Ta tutaj była prezenterką pogody, pojawiającą się regularnie w tutejszej telewizji, ale rozpoznawalność nie szła w parze z kilkoma innymi cechami, które najwyraźniej by się jej przydały. Detektyw musiał sam ratować sytuację, nie dając wariatce dojść do głosu.
-Proszę wypełnić oświadczenia. Potem panie powymieniają się uprzejmościami!
Dopiero, gdy formularze były wypełnione, Thomson odetchnął. Zresztą sprawa i tak na pewno byłaby umorzona, zwłaszcza, że na koniec, szurnięta baba fuknęła i wyszła, zostawiając na wpół wypełniony formularz. David dałby sobie palec obciąć, że wszystkie dane osobowe, były wymyślane na poczekaniu. Niestety dla tamtej, mieli od dawna jej prawdziwe namiary.
-Dziękuję paniom i przepraszam za kłopot...
Cóż, jedni z głowy. Już miał dość, a Collon właśnie prowadził kolejnego.
White grał swoją rolę, starając się wyglądać na w miarę przestraszonego, albo przynajmniej poruszonego tym co się stało. Sierżant przyprowadził go do wypełnionego ludźmi i biurkami pokoju, sadzając przed kimś, kto miał na plakietce "Detektyw David Thomson" i wyglądał na nieźle zmęczonego, chociaż może lepszym słowem byłoby "wczorajszego" faceta.
-Thomson, ten pan właśnie obejrzał jak pan Altman strzelił sobie w głowę. Poświęć mu kilka chwil. A potem jedź na lotnisko, ta cała impreza potrzebuje obstawy, a nie mamy ludzi. Najwyżej rozniosą nam komisariat, kit z tym. I tak ten dzień jest chujowy!
Odszedł, zostawiając ich samych. David przetarł zmęczone i zaropiałe oczy.
-Proszę opowiedzieć co się stało. A może chce pan się ze mną przejechać na lotnisko? W tym miejscu można dziś dostać cholery!
Wyjął dyktafon.
Liberty wyszła z komisariatu z prawdziwą ulgą. Tłum ludzi jeszcze się zwiększył przez czas, który straciła na wypełnianie głupiego formularza. Niestety dotyczyło to też ulic - sznury samochodów zakorkowały Everett doszczętnie, pogłębiając jeszcze frustrację kobiety. Bo jak tu się wcisnąć czymś tak ogromnym jak Hummer? Dobrze, że chociaż wszyscy zjeżdżali jej z drogi, a samo miasto nie było szczególnie wielkie - dzięki temu mogła dotrzeć do domu Nathana w policzalnym czasie. Chłopak czekał już najwyraźniej od jakiegoś czasu, bowiem wyskoczył od razu, rzucając się jej na szyję, dając buziaka w policzek i przytulając mocno. Czy on czasem trochę nie przesadzał? Szybko zwiększył dystans, uśmiechając się i machając biletami.
-Cześć ciociu! Już się nie mogę doczekać!
Co go fascynowało w tych wielkich i głośnych maszynach, tego Montrose nie wiedziała, ale widać było po jego oczach i minie, że cieszy się na samą myśl o zobaczeniu molocha, który miał przewozić jednocześnie do pięciuset osób. Szybko usiadł na siedzeniu pasażera, a Liberty włączyła się do ruchu. Dobrze, że wyjechała tak wcześnie, dostanie się pod lotnisko zapowiadało na wyjątkowo długie i nudne przedsięwzięcie.
-Chciałbym się takim przelecieć! Wiesz, ponoć mają taką specjalną klasę, gdzie jeden lot kosztuje dziesięć kawałków! Ale za to same luksusy. Ponoć ma przylecieć kilka vipów. Mamy dobre miejsca, może dostanę autograf?
Jego zaangażowanie mogło się nawet udzielić, gdyby tylko lubiła tego typu rzeczy.
CB radio nawijało jak szalone, posyłając praktycznie nieustające komunikaty od coraz bardziej wściekłych kierowców.
*szzzzz* Międzystanówka stoi już cała! Powariowali chyba całkiem, cholera jasna! Za godzinę miałem być w Seattle! *szzzz*
Clint prowadził spokojnie, coraz bardziej oddalając się od zakorkowanego miasta, jego jazgotu i szaleństwa.
*szzzz* Jeśli to przez ten pokaz samolotu, to chyba kogoś zamorduję...*szzzz*
Niestety z każdą chwilą asfalt był coraz gorszy, aż wreszcie wjechali na leśną drogę. Tu już powoli zaczynały się bagna, MacGregor czuł zaś swoją nogę coraz mocniej, na każdym korzeniu, na który najechał stary pickup ze zużytymi amortyzatorami. Tereny łowieckie nie były jednak daleko, mieszkanie na północy stanu Waszyngton miało w końcu swoje zalety, przynajmniej dla byłego żołnierza.
*szzzz* Boczną trzynastką można jeszcze przejechać, ale gliniarze pewnie i tu się zaraz pojawią. Zdaje się, że nie pozwalają przejechać ludziom spoza stanu, a to jeszcze bardziej kotłuje wszystko. *szzzzz*
Zatrzymał wreszcie wysłużony samochód. Zresztą droga i tak kończyła się chwilę później, a tutaj mieli dobre wejście do rzadkiego lasu, często uczęszczanego przez zwierzynę. Było zimno i niestety mglisto, co raczej nie pomagało w strzelaniu, ale było to ostatnie polowanie tego roku. Potem sezon się kończył, a większość zwierząt i tak zapadała w sen zimowy i złowić można było co najwyżej dzika. O ile przebiło się przez śniegi, jakie zasypywały co roku to miejsce.
Wzięli swoją broń, sprawdzając czy naładowana. Clint wyłączył radio, nie dowiedział się niczego nowego, ale jak się postarają, to zdążą jeszcze na wieczorne wiadomości. Łażenie po ciemku w tych lasach i tak było wątpliwą przyjemnością. Sprawdzili ekwipunek i bez słów weszli pomiędzy drzewa. Wtedy też pierwszy raz usłyszeli niedźwiedzi ryk, odległy, ale dobrze słyszalny, nawet mimo chłonącej dźwięki mgle.
Come on now
Wake up, wake up, wake up, wake up
Shut up, shut up, shut up, shut up
It's time, smell the coffee, the coffee