Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-09-2009, 22:39   #11
Lirymoor
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
Nigdy nie lubiła pakowania, przez co siłą rzeczy zostawało na ostatnią chwilę. Nie żeby miała zbyt wiele do wzięcia, jednak szalone bieganie po kwaterze ze świadomością cieknącego przez palce czasu nie sprzyjało koncentracji.
Co więcej datapad starym zwyczajem skrył się w jakiejś czarnej dziurze akurat na pół godziny przed odlotem. Komlink miał podobne zamiary jednak wydobyła go z godnym Jedi heroicznym poświeceniem wprost z paszczy strefy mroku zza koi.
Caprice zwykłą mawiać, że w dniu w którym kurz pod łóżkiem Ery wyewoluuje w końcu w złą formę życia ona nie będzie z nim walczyć, tylko się przyłączy. Mistrzyni nigdy nie umiała pojąć jakim cudem jej uczennica w każdej sytuacji umie utrzymać apteczkę i przybory chirurgiczne otrzymać w sterylnym porządku podczas gdy cała reszta jej rzeczy stanowiła podręcznikowy przykład chaosu. Tymczasem ten aspekt dziewczyny był dokładnie taki sam jak wszystkie inne. Dwoisty.
Może dlatego nigdy nie przepadała za czymś co wydawało się jednoznaczne. Bo przecież wszystko w życiu miało dwie strony. Nawet świątynia i jej cudowny spokój, mógł ukoić skołatane nerwy Ery jak i doprowadzić ją do szału wypierającą wszystkie proste życiowe przyjemności duchowością. I za oba te aspekty kochała ten budynek. Tak już było ze wszystkim co było bliskie dziewczynie, musiało posiadać dwie skrajnie różne strony.
Omiotła spojrzeniem pokój boleśnie świadoma tego, że szukała już właściwe wszędzie. Swobodnie wędrujący wzrok zatrzymał się na drzwiach od łazienki.
Aż tyle wczoraj nie wypiłam. Pomyślała. Nie zaszkodziło jednak sprawdzić.
Gdy chwile potem opuszczała toaletę z wytęsknionym datapadem bez większego zdziwienia dostrzegła lethańską twi'lekankę wygodnie wspartą o ścianę koło drzwi.
- Jak spotkanie z Radą?. – spytała Caprice.
- Przyjemnie było dla odmiany nie słuchać o tym, że znowu wpłynęła na nas jakaś skarga – odparła dziewczyna tym razem ignorując uwagę o dzwonku. Przychodził taki moment gdy mówienie do ściany robi się nudne. - A twoje?
- Wyznaczone dopiero na jutrzejszy ranek, ktoś doniósł, że jestem ranna i potrzebuje jeszcze trochę odpoczynku. – Twi'lekanka złożyła ręce na piersi usiłując usadzić byłą uczennice znaczącym spojrzeniem. Nie działało już od dobrych czterech lat.
- Dlaczego do razu doniósł.Era przewróciła oczami pakując ten niewielki dobytek osobisty jaki mógł się jej przydać. Mało tego było. Żałośnie mało. - Zawsze jak wracamy z misji jesteś ranna, myślisz, że nie zauważyli? Nie zdziwię się jeśli, następnym razem kiedy zalegniesz u uzdrowicieli Rada po prostu się podda i karze ci tam przydzielić prywatną kwaterę – ciągnęła wiedząc, że jeśli Caprice zada pytanie wprost ciężko jej będzie się wymigać od odpowiedzi. - Co porabiałaś?
- Byłam u młodzików.
- I co, masz nowy obiekt prześladowań?
- Nie, po prostu się rozglądałam, tylko tam można jeszcze jakoś oddychać, wszędzie indziej jest...
- ...wesoło jak na Korriban – dokończyła Era, aż za dobrze wiedziała o czym mówi mistrzyni.
- Mniej więcej. Widziałam cię tam, razem z jakimś innym rycerzem grałaś w piłkę z dziećmi.
Dziewczyna skinęła głową z uśmiechem. Młodziki zazwyczaj były przyjazne wobec starszych, większość wiedziała, że to szansa na bycie zapamiętanym, a im więcej rycerzy cię pamięta tym większe masz szanse na zostanie padwanem. Zaś Era lubiła czasem z nimi pograć. Czuła się po tym spokojniejsza. Czuła się żywa. A tego właśnie potrzebowała po otrzymaniu przydziału który skręcał jej wnętrzności.
- To Kastar, przydzielono nas do jednego zadania i też mieliśmy powyżej uszu atmosfery mauzoleum – odparła. - No i przyjemnie było pomówić z kimś kto nie chce się przytulać do wroga publicznego numer jeden.
- Gdzie was wysyłają?
- Elom.
- Misja wojskowa?
- Tak.
Krótkie, suche konkrety, rzadko zdarzało się im w ten sposób rozmawiać. Pochylona nad torbą Era poczuła jak coś w niej kurczy się z niepokoju. Obróciła się i spostrzegła jak Caprice wpatruje się w holozdjęcie stojące obok szafki nocnej.
Ślubny portret pary kontrastującej z sobą jak dzień i noc. Kobieta była piękna w sposób typowy dla dział sztuki nie żywych istot. W długiej sukni z połyskującymi falami śnieżnobiałych włosów wijących się leniwie na kształtnych ramionach i parą srebrnych oczu pełnych chłodnej dumy wyglądała jak uosobienie zimy. Mężczyzna, a raczej należałoby powiedzieć chłopak gdyż wtedy ledwie dobijał dwudziestki zdawał się za to promieniować łagodnością oraz życzliwością. Ciemny i ciepły jak spalona słońcem pustynia, o skórze barwy czekolady oraz brązowych oczach pełnych radości życia. Po ramieniu w dół eleganckiej tuniki spływał mu długi niczym wąż pojedynczy czarny warkoczyk.
Czy córka dwóch różnych od siebie istot czy mogła być czymś innym niż zlepkiem przeciwieństw?
Era poczuła napływający do piersi ciężar, tak jakby spadło na nią całe Coruscant.
- Nawet nie próbuj – głos który wydarł się z warg dziewczyny był nieprzyjemnie zachrypnięty gdyż przedostawał się przez suche jak piaski pustyni gardło. Mimo wszystko wiedziała, że Caprice spróbuje, tego jednego tematu twi'lekanka nigdy nie umiała porzucić.
Przez chwile mierzyły się wzrokiem przez pokój jak dwoje szermierzy przed pojedynkiem. Dziewczyna na daremnie usiłowała wyczytać w zielonych oczach mistrzyni co ta naprawdę teraz widzi. Zlepek utraconych dawno temu przyjaciół? Dziecko z którym dwadzieścia lat wcześniej związała ją przysięga? Wierny cień ostatnich kilku lat? Widziała tylko własne odbicie w ciemnych źrenicach.
Caprice westchnęła po czym złożyła broń, po raz pierwszy odkąd Era pamiętała.
- Nie będziesz mogła od tego wiecznie uciekać – powiedział z łagodnym, zmartwionym uśmiechem.
- Ja przed niczym nie uciekam, po prostu wybieram własną drogę – odpowiedziała dziewczyna i świecie wierzyła, że mówi prawdę.
Znów patrzyły na siebie w milczeniu, jednak teraz już bez gotowości do walki, a przecież zazwyczaj był to nieodzowny element ich relacji. Po chwili twi'lekanka postąpiła kilka kroków do przodu i przytuliła uczennicę.
- Uważaj na siebie.
I w jednej chwili Era pojęła czym było to nowe wiszące w powietrzu między nimi. Rozstanie.
Miała świadomość, że zapewne jeszcze się zobaczą, będą dzieliły śmiech i słowne utarczki, pewnie nawet staną ramie w ramię do walki. Ale mimo to właśnie się rozstawały. Jakaś epoka w ich wzajemnej relacji skończyła się, na jej miejscu kiełkowało coś innego, być może lepszego jednak niepewnego, jak wszystko w tych szalonych czasach.
- I kto to mówi? – odparła odwzajemniając uścisk.
Teraz wystarczało rozewrzeć ramiona by nastała słodko-gorzka samodzielność.
******
Lot okazał się znacznie bardziej pracowity niż zazwyczaj. Era była za to wdzięczna Mocy, przynajmniej miała czym zając myśli.
Własna placówka medyczna. Pomysł wydawał się ambitny i emocjonujący zarazem. Odsuwał odrobinę drzemiące gdzieś głęboko w trzewiach poczucie straty. Czy zawsze jest tak, że na początku nowego etapu rozpaczliwie tęskni się za starym? Nie wiedziała. Jednak Caprice już dawno temu nauczyła ją, że w życiu trzeba iść do przodu, prężnie i z uniesioną głową.
Więc skoncentrowała się na krokach.
Przed lądowaniem musiała zrobić tak wiele rzeczy. Zapoznać się z dostępnym sprzętem, wycisnąć z T'ra Say jakieś szacunkowe dane o tym ilu rannym trzeba będzie zapewnić opiekę, ocenić stopień wyszkolenia personelu i na podstawie tego zacząć myśleć nad organizacją placówki. O zaległych publikacjach nie wspominając.
Posiłek którego wpierw w ogóle nie planowała przyniósł niespodziewanie ulgę w dławiącym poczuciu osamotnienia. Tych kilka słów wymienionych nad mdłym obiadem sprawiło, że Tamir stał się odrobinę mniej obcy, bardziej prawdziwy.
Czasami znacznie łatwiej było ujarzmić niepokój gdy ubierało się go w słowa. Zwłaszcza gdy zostają one należycie wysłuchane.
******
Wioska widmo. Żadnych zwierząt gospodarskich, pojazdów, przechodniów tylko klony, batalion duchów w upiornie białych pancerzach kroczący ostrożnie drogą. No i ona uzdrowicielka w cywilnym stroju z rozwianą wiatrem, czarną czupryną i pełnym rezerwy spojrzeniem.
Pewny krok i wysoko uniesiony podbródek miały zamaskować onieśmielenie doskwierające Erze bardziej niż się tego spodziewała. Żołnierze wydawali się tak nieprzyjemnie odlegli.
Nigdy nie uważała siebie za kogoś komu ciążyć mogą rasowe przesądy. A jednak patrząc na skoncentrowane na czynnościach klony nie umiała nie myśleć o tym skąd się wywodzili, ani o tym jakie były jej własne korzenie. Miała wrażenie, że cały ciężar wiekowego konfliktu Mandalorian i Echani spoczywa wprost na jej barkach.
Owszem była Echani tylko półkrwi, zaś ich nie dało się nazwać w pełni Mandalorianami tyle, że nie mogla się pozbyć przeświadczenia, że jej biedna matka przewraca się w grobie widząc co przyszło robić jej pierworodnej. Jakby tego jeszcze było mało do całej tej emocjonalnej gmatwaniny dochodziła irytacja na własną głupotę. Bo przecież wcale nie powinno ją to obchodzić. Jako Jedi musiała być ponad sprawami takimi jak zadawnione konflikty, o zakazanym przywiązaniu nie wspominając. Zaś zdanie jej matki przestało mieć znaczenie gdy ta podpisała paniery i pozbyła się problemów rodzicielstwa na rzecz Zakonu.
Mimo to nie umiała patrzeć na swoich podkomendnych bez pewnej dokuczliwej nieufności.
Zbyt wiele niepotrzebnych myśli rozpraszało Erę gdy krocząc u boku majora zagłębiała się w mieścinie. Omiatając wzrokiem budynki pod kątem tego który najlepiej nadałby się na szpital nie mogła się pozbyć wrażenia, że to wszystko jednak nieprawda.
Ot ma jeden z tych realistycznych snów po których człowiek przez pół ranka chodzi oderwany od rzeczywistości, ale w końcu powraca do własnych spraw zostawiając marę gdzieś w oddali.
Wybuch był prawdziwy. Z całym swoim łomotem, swądem spalenizny, powiewem gorącego wiatru na twarzy i drżeniem niesionym przez ziemie oraz powietrze. Wraz z oślepiającym błyskiem umysł uzdrowicielki nagle sam stał się jasny i zupełnie pusty. Przez kilka sekund patrzyła tylko na lecące rakiety, słuchała terkotu wystrzałów nie mając bladego pojęcia co i dlaczego się dzieje. Gdyby biegnący do kryjówki major nie potrącił jej ramieniem pewnie nawet nie wpadłaby na to, że należy się schować.
Dopiero widok leżących na na żwirowej ścieżce osmalonych ciał przywrócił Erze zdolność myślenia. Już niemal wyskoczyła by sprawdzić czy któryś z nieszczęśników jeszcze żyje jednak zatrzymała się w pół kroku.
Mózg Jedi można rozmazać po ścianie dokładnie tak samo jak mózg każdej innej istoty. Czy nie to powtarzała Caprice za każdym gdy ta zwykła zmierzać prosto w objęcia kolejnej awantury? Więc zdaje się powinna zastosować się do własnych rad. Nieruchome ofiary leżały centralnie pod ostrzałem. Dając się zabić nikomu już nie pomoże. Mimo to ten widok wydawał się był dla dziewczyny jak osobista porażka.
Omiotła spojrzeniem pole walki i nagle pojęła, że wciąż dowodzi. A znaczyło to, że nie tylko zalegające na ścieżce ciała są jej problemem, ale i pięciuset pozostałych przy życiu klonów. O całym zadaniu nie wspominając. Mistrzyni T'ra Saa liczyła na nią. Tymczasem Era zupełnie nie wiedziała co robić. Przez kolejne przeznaczone na decyzje sekundy patrzyła tylko na latające rakiety i odpowiadających ogniem żołnierzy. Wszystko wydawało się takie chaotyczne, bezwładne.
Co teraz? Pytanie powodowało lekkie ukucie paniki.
Spokojnie. To po prostu operacja. Kolejna operacja tylko trochę innymi narzędziami. Upomniała samą siebie w myśli. Otworzyłaś jamę brzuszną. Co teraz?
Czuła jak z kolejnym głębokim oddechem wraca zimna skupienie jakie zawsze towarzyszyło Erze gdy sięgała po skalpel.
Wychyliła się i rozejrzała. Znajdowali się nieopodal małego placu na którym spotykały się dwie drogi. Naliczyła cztery budynki z których ich ostrzeliwano. Jeden tuż obok jej kryjówki, trzy w oddali po drugiej stronie drogi.
Cztery ciała obce do usunięcia. Stwierdziła w myśli po czym spojrzała na osamotniony budynek tuż obok swojej kryjówki. Najpierw to, najdogodniej usytuowane, odsłoni pole do manewru dla usunięcia pozostałych.
Obejrzała się i stwierdziła, że jeśli okrążą dom przy którym obecnie przycupnięta i zajdą strzelających od zachodu przez większość czasu powinni być osłonięci przed ogniem nieprzyjaciela. Być może nie było tak źle jak się na początku wydawało.
Dobrze, ale to nie są jedyne narzędzia jakimi dysponuję. Stwierdziła patrząc po towarzyszących jej klonach. Może da rade przeprowadzić trochę bardziej skomplikowaną operację.
Trzy bataliony wciąż zmierzały na miejsce z nimi AD-7453. Chwyciła za komunikator.
- Komandorze. Zostaliśmy zaatakowani, proszę zebrać swoje odziały i spróbować dyskretnie zajść wroga od wchodu. Zalecam zachować ostrożność, może ich być tutaj więcej. Dość wchodzenia prosto w zasadzki jak na jeden dzień. – poleciła już pewnym i stanowczym tonem tak jak na sali operacyjnej zwracał się do droida z prośbą o zacisk.
Gdyby udało się zająć przeciwnika na tyle by nie zauważył trzech batalionów AD-7453 sytuacja mogłaby zacząć wyglądać całkiem przyzwoicie. Oczywiście jeśli po okolicy nie kryło się więcej „ciał obcych”. Tyle, że chwilowo nie miała pojęcia jak mogłaby to sprawdzić.
Pozostanie je usunąć jeśli kiedy się napatoczą. Stwierdziła w myśli wybierając inny kanał komunikatora. Tym razem wywołała kompanie medyczną 72-Legionu.
- Posłać trzy drużyny do razem z komandorem AD-7453 do udzielania pierwszej pomocy rannym. Jedna drużyna do mnie. Reszta czekać w gotowości na dalsze rozkazy.
Gdy sytuacja choć trochę się unormuje każe im zająć jeden z budynków i przyśle tam ciężej rannych. Teraz pozostało tylko rozdysponować tych którzy stali przy niej. Znów w ruch poszedł komunikator.
- Jedna kompania zostaje na miejscu – zwróciła się do klonów ukrytych po drugiej stronie drogi. - Zabezpieczacie drogę odwrotu i poczekanie na drużynę medyczną, jeśli wrogie jednostki wyjdą na plac i drogę zajmiecie się nimi.
W końcu w trakcie ataku na upatrzony budynek z pozostałych trzech może nadejść pomoc. Dobrze było zabezpieczyć się na ten wypadek.
- Reszta za mną. Idziemy się przywitać jak należy – stwierdziła sucho zaciskając dłonie na rękojeści miecza świetlnego.
Po chwili prowadziła już swoje klony wokół chatki przy której się schronili. Tylko raz spojrzała jeszcze na leżące pośrodku drogi ciała.
Jeśli uda mi się zająć budynek będę mogła was stamtąd zabrać Pomyślała czując bolesny ciężar świadomości, że krytyczny czas gdy pierwsza pomoc była najbardziej potrzeba już w większości minął, zaś każda kolejna sekunda zmniejszała drastycznie szanse na przeżycie ewentualnych rannych.
Zacisnęła mocniej dłoń na mieczu.
Bądź teraz ze mną. Chyba nigdy jeszcze cię tak nie potrzebowałam Myślała ruszając do natarcia.
 

Ostatnio edytowane przez Lirymoor : 15-09-2009 o 22:47.
Lirymoor jest offline