Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-10-2009, 02:49   #4
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Gdzieś musiała tu być...


Młody jasnowłosy chłopak klęczał przed dużą sklejkową szafą i wyrzucał z niej coraz to nowsze rzeczy. Brudne kartonowe pudełka po butach, stare szmaty z zawiniętymi weń pastami... sam nieużywany od dawna szajs. Ale wiedział, że gdzieś tu była. Wielka skrzynka narzędziowa James'a zawierała całą masę narzędzi spośród których jedno mogłoby się dziś przydać Scotty'emu. Grubas powiedział, że jeśli mały da radę wytrzasnąć skądś klucz Polydrive 10, który ktoś im zapodział, to będzie mógł zostać gdy będą testować tego firebirda co go ze złomowiska ze bezcen skupili... Matthew mało jeszcze wiedział o motoryzacji, ale nawet on potrafił docenić ten rodzaj klasyki... i to jeszcze w oryginalnej wersji V8 400 z systemem doładowania powietrza! Nie mógł tego przegapić. Odrzucił jeszcze jedno pudełko. Kątem oka dostrzegł błysk wyglancowanej czerni wojskowych butów. Przez chwilę przestał szukać i zapatrzył się na nie takim dziwnym wzrokiem jakby sam nie wiedział czemu przykuły jego uwagę. Nienagannie zasznurowane z wprowadzonymi prawidłami. Jakby jeszcze wczoraj ktoś je nosił na jakimś polu walki. Przez chwilę zapomniał o Polydrivie. Wstał i odsunął parę prochowców smętnie wiszących na drewnianych wieszakach. Sam nie wiedział dlaczego, ale chciał go zobaczyć... ładnie wyprasowany mundur oficera piechoty morskiej. W cienkiej folii z pralni Sunny Brite. Metalowa plakietka na piersi głosiła: J. R. Tigret, porucznik. Zaraz obok znajdował się nigdy nie odpięty sześciokątny złoty krążek. Medal pochwalny wojsk lądowych. Zagięte w prosty kant spodnie zdawały się kpić z niedorostka. Matthew skrzywił się i zasłonił stary rupieć szarym prochowcem. Skrzynka była poniżej. Szybko wygrzebał z niej potrzebne narzędzie i zamknąwszy schował z powrotem do szafy zarzucając wnętrze wygrzebanymi przed chwilą przedmiotami. Czarne buty James'a wylądowały w dwóch różnych kątach. Teraz mógł lecieć z powrotem do warsztatu...
- Matthew! - dochodzący z parteru głos starszego brata był jedną z ostatnich rzeczy, które chciałby teraz usłyszeć. Ogólnie wołali się tylko wtedy gdy czegoś od siebie potrzebowali. Odkąd mama ich zostawiła, nie rozmawiał z Jamie'm szczerze.
- Co znowu? - spytał schodząc po drewnianych schodach.
Jamie Hudson; szczupły wysoki chłopak o rok starszy od Matty'ego; stał w przedpokoju z zaciętą miną kogoś kto ma stoczyć właśnie z góry przegraną walkę. Ileż to razy już się pobili o byle gówno, nie mówiąc jeden drugiemu co tak naprawdę myślą. Nie potrzebowali tego mówić. Wiedzieli.
- Ojca trzeba do łóżka zanieść. Pomożesz mi.
- Wal się. Nie moja wina, że znów się dupek schlał w trupa.
- Mówisz o ojcu...
- Gówno, nie ojcu. On nie jest moim ojcem więc mów za siebie.
Jamie machnął na młodszego brata ręką i już chciał odejść do pokoju gdy nagle się odwrócił i dodał:
- Gnój z ciebie Matty, wiesz?
Matthew się nie spojrzał. Wychodził z domu.
- A z ciebie cipa...
Wyszedł. Wkurwiony jak zawsze po rozmowach z Jamie'm. Jebany nunuś troszczący się o wiecznie zapijaczonego na smutno ojczyma. Z nich obu były cipy. A z Jamiego największa. Skurwiel powiedział mu kiedyś w złości, że uważa, że to przez Matthew mama odeszła. Przez niego i jego wybuchy złości. Kutas zawszony. To była wina Jamesa. Ojczym zachowywał się jak baba. Odkąd stracił nogi, zawsze tak było. Jęczał, płakał, smęcił i pił. I tak na okrągło. Matthew nie mógł tego słuchać. Doktor powiedział, że obaj chłopcy muszą uważać, na tatusia, żeby sobie krzywdy nie zrobił. Z początku uważali. Obaj. Ale potem Matthew stwierdził, że wcale nie płakałby gdyby James zrobił sobie krzywdę. Najlepiej, żeby sobie w końcu palnął w ten łeb jak to wiele razy na rauszu wykrzykiwał, że zrobi. Młody Hudson wstydził się, że codziennie wraca do domu, w którym mieszka ten wrak. Cień prawdziwego mężczyzny. Wyżył się rzucając kamieniem w kota sąsiadów.

***

- Dobra... dajmy niuni zagrać. Sly, odpal ją – Matthew długo czekał, aż w końcu Scotty to powie. Cały ostatni miesiąc w wolnych chwilach go dopieszczali i młodzik starał się nie przegapić żadnej sesji. Piękny czarny wóz stał teraz na parkingu przed warsztatem czekając na pierwszą próbę. Nie robili wcześniej żadnych chcąc zostawić tę przyjemność na sam koniec kiedy wszystko już będzie dopięte na ostatni guzik. A pod okiem Scotty'ego zadbali o wszystko. Od każdej uszczelki i zaworu poczynając poprzez wymiany tłoków, cylindrów, chłodziwa, amortyzatorów, elektryki i całej masy pordzewiałego badziewia, a kończąc na lakierowaniu. Było warto. Nawet on to widział.


Sly, ospały dwudziestolatek zatrudniany przez Scotty'ego, chwycił rzucone mu kluczyki i w milczeniu, które zapadło, wszedł do samochodu. Po chwili było słychać jak przekręca kluczyk w stacyjce... raz... dwa... wóz zarzęził przez krótką sekundę... i zaskoczył. Cylindry zagrzmiały. Wszyscy krzyknęli. Matty też. Sly z szerokim uśmiechem wypisanym na gębie wrzucił wsteczny i zrobił parę szybkich kółek na wysokich obrotach. Podwójna rura w iście amerykańskim stylu wypluwała z siebie całą masę jasnego dymu, jaka była typowa dla niedotartego silnika. Silnika, który wył groźnie i niebezpiecznie dając do zrozumienia o swojej mocy...
- Szefie! – krzyknął Sly przez otwartą szybę do Scotty'ego obiecującego chłopakom z warsztatu dobrych parę kolejek – Szefie, przejadę się kawałek przez miasto. Zobaczę, czy pasek nie będzie gwizdał na wyższych obrotach i czy hydraulika nie cieknie.
- Dobra. Ale nie dalej niż do Wononpakook, bo nogi powyrywam i przez dupę gardłem wyjmę.
- Nie ma sprawy szefie... Hej, Matty! Podrzucić cię do domu?
- No jasne! - krzyknął dzieciak. Oczy zaokrągliły mu się jak ćwierćdolarówki gdy wskakiwał do wozu od strony pasażera – Ale nie do domu. W inne miejsce. I najpierw może... weź ją pociśnij.
Sly zaśmiał się.
- Nawet nie myślałem mały, żeby zrobić inaczej.

***

Sly podrzucił go pod samą alejkę gdzie wszyscy już czekali. W sumie chyba tylko oni mogli sprawić, że wychodził z pachnącego świeżo położoną tapicerką wnętrza wozu, z niewielkim żalem. Się odpicowali... on miał na sobie tylko upaprane jeansy i koszulę... Ale lubił ich. Nawet to popychadło Adama. Chłopak z niczym się nie narzucał i nie gadał głupot jak niektóre kujony. Z Mikiem było trochę inaczej, ale i on był w porządku. Zresztą pomijając Bobby'ego i jego chłopaków, tych dwóch było jedynymi, którzy zdawali się nie mieć do niego takiego dystansu jak cała ta kurewska szkoła. Już za to ich lubił i po krótkiej rozmowie załatwił, że Bobby nie miał do nich żadnych wontów jak do większości innych dzieciaków. Ot parę siniaków dla dwóch kumpli. Uśmiechnął się na widok obu. A także na widok Alice. W sumie to najlepsze w niej było to, że można było przy niej kląć, pluć, bekać i co najważniejsze można było mieć pewność, że nie będą jej chodzić po głowie żadne głupie dziewczyńskie pomysły. Tak jak tej Karen co mieszkała naprzeciwko. Tak go zrobiła na szaro. To była jej wina. A obciach na całego. Do tej pory się czerwienił i wkurzał jak sobie o tym pomyślał. „Pocałuj mnie”... uh... co za kretyństwo. A on jak ten największy kretyn tego kretyństwa stwierdził, że w sumie czemu nie. Fajki palił co prawda już wcześniej, ale nie zaszkodziło nadrobić zaległości. No i ją pocałował. Dziwne to było. A ona jeszcze zamknęła oczy... I ten głupi dreszczyk... No ale co by nie było, najgorsze, że ich ta mała pluskwa Pollocków zobaczyła. I musiała roztrąbić na lewo i prawo. Bobby przypłacił głupi uśmieszek złamanym nosem, ale już od Travisa, to jemu się oberwało. Ale i ten skurwiel się doczeka... O ile Matthew będzie mu to jeszcze pamiętał. Szybko nabierał i szybko zapominał urazy. Złość za ten pocałunek też już mu przeszła. Wziął więc od Karen jabłko i zamrugał oboma oczami w podziękowaniu...
- Chciałbym to zobaczyć Sue - powiedział śmiejąc się z pełną buzią gdy dziewczyna wspomniała o pacyfce na czole. Fajna była. Choć trochę do Mikiego podobna. Też taka artystka. Takie fajne mądrale – Choć i ten krzyżyk co tam masz można przerobić, jakby trochę pomazać. Będziesz duchem z pacyfką!

Gdy zajadając jabłka Karen weszli do parku, Matthew wiedział już gdzie ich Alice prowadzi. Pamiętał, że kiedyś z Bobbym przyjmowali tu jednego z chłopaków do gangu. Miał wejść w nocy do tego domu i przynieść piłkę do baseballa, którą Bobby tam wrzucił. A oni patrzyli... Ale się darł głupek jak wybiegał z tą piłką. Ubaw mieli po pachy wtedy.

W grupie jest zawsze inaczej. Matty wiedział to gdyż nie raz właził do ciemnych garaży wagonowych przy torowisku. Wtedy jest zupełnie inaczej. A na pewno inaczej niż przy dziewczynach. Pierwszy wszedł za Alice. Nie powstrzymał się też od głupkowatego dowcipu, by przy wejściu nie wyskoczyć na idącego za nim Adama z głośnym Bu!

Wziął od Adama skręta i zaciągnął narkotyczny dym do płuc. Był inny niż tytoniowy. Fajniejszy.
- Ty musisz Alice się z tym kuzynem bliżej trzymać – rzekł starając się nie zakaszleć i podając skręta dalej. Nie wiedzieć czemu, wszystkich bardziej od trawy interesowało wielkie stare pianino... a może fortepian? Fortepianino kurna olek. Zaciągnął się drugi raz... lepiej. Tym razem dym dłużej łechtał przełyk. Matty poczuł jak mu się trochę w głowie zakręciło. Ciemne kształty wnętrza domu wyostrzyły nagle swoje kontury i stały się jakby nieprzyjazne...

- No bez kitu – podbiegł do Karen, która nadal trzymała palec w ustach – zgrywasz się... Allice weź tu poświeć...
Blado żółte światło starej latarki przeleciało im po twarzach i zatrzymało się na umoczonym w czerwonawym płynie bucie dziewczyny...
- Ale jazda – sapnął Matthew z szeroko otwartymi w zafascynowaniu oczami – Słyszałem jak Pani Buxley biadoliła, że szatanowcy się w tym domu spotykają i robią krwawe ofiary z kotów i psów. Podobno nacinają gardła i czekają aż cała krew wypłynie... a potem ją piją.
Cały czas z szeroko otwartymi w przejęciu oczami patrzył w stronę gdzie stopnie schodów rozpływały się w ciemności.
- Kto jest za tym, żeby sprawdzić, czy stara Buxley pieprzy głupoty? Idziemy Mike?
Przecież nie będzie pytał dziewczyn...
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline