Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-10-2009, 10:28   #6
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
- Ale z was sztywniaki – skwitowała Alice, gdy większość wzgardziła jej pieczołowicie zrolowanym skrętem. - I nie kupuję gadki, że to szkodzi na struny głosowe, Sue. Weź taką Janis Joplin. Non stop jarała, ćpała i waliła wódę kanistrami, a przeszła do historii muzyki. Powinnaś brać z niej przykład. Za grzeczna jesteś żeby zrobić karierę w tym interesie. - prychnęła jak kot lecz zaraz zrobiła pauzę na kolejnego macha.
- To brutalny świat, jak chcesz podpisać kiedyś kontrakt będziesz zmuszona zrobić laskę połowie pracownikom przemysłu fonograficznego. Czytałam o tym w „Rolling Stone” - pokiwała głową i zrobiła wielkie oczy, jakby sprzedała im niezwykle kosztowną informację. - To się tyczy także ciebie Mike. Oprócz trenowania gry i śpiewu zacznijcie się też kształcić w ciągnięciu druta – zaświeciła sobie w twarz latarką obejmując ją oburącz i zaczęła udawać, że robi coś bardzo nieprzyzwoitego, wypychając językiem to lewy, to znów prawy policzek. A później zaśmiała się złośliwie.

- Cipy z was i tyle. Ciebie się to też tyczy, Karen – wymierzyła palec w amatorkę jabłek. - Chociaż ty w sumie nadrabiasz niepokorną naturą. Mam nadzieję, że rozpieprzysz dzisiejszą imprezę pod ratuszem – puściła dziewczynce oko.

Różowowłosa buchnęła jeszcze kilka razy, wraz z nią Adam (ugiął się znowu po kilku szturchnięciach łokciem ze strony Alice i pod jej zatwardziałym nagannym spojrzeniem) oraz Matthew, ciekawy jakie też będą efekty tego specyfiku na nastoletni organizm. Rezultaty pojawiły się błyskawicznie, już po paru minutach. Zdał sobie sprawę, że jego wzrok zawisł na wysokości cycków Karen, a przynajmniej tam gdzie kiedyś się te cycki pojawią. Zagapił się i kompletnie odpłynął, skupiwszy się na tej wymagającej umysłowo czynności jaką było gapienie się w martwy punkt. Cokolwiek kuzyn z Nowego Yorku podarował Alice Benson, kopało to bardziej niż 110 voltów po włożeniu palca do gniazdka elektrycznego. Nogi zrobiły mu się miękkie jak z waty, ruchy się spowolniły i a wzrok zamącił.

- Wlazłam w kałużę krwi – oznajmiła Karen beznamiętnym tonem i wszyscy na moment zamilkli.
W jednych odezwał się strach, bo wyobraźnia podpowiadała jakieś koszmarne obrazy, inni nie przejęli się wcale. Jak Matthew, który entuzjastycznnie podszedł do pomysłu zdemaskowania miejscowych satanistów.

Alice zaśmiała się w głos słysząc jego wywód.
Poświeciła przelotem na buty Karen ale zaraz zogniskowało światło ponownie na rękopisie Mika.
- Dupa a nie krew. Obudź się słoneczko, jest halloween, ktoś chce nam napędzić strachu. Zwykła dziecinada.

Stała właśnie w pobliżu pianina i oświetlała sterty przeżółkłych kartek. Rękopis z samej góry zgarnął prędko Mike. I dobrze, bo dziewczynka nie potraktowała reszty zapisków równie dobrodusznie. Przemieszała je nachalnie jedną rękę a później patrzyła jak nieliczne kartki sfruwają na podłogę niby czarno białe motyle.
- To tylko jakieś śmieci - skwitowała.

Mike zasiadł na krześle z egzaltacją godną światowego performera. Podwinął lekko rękawy kurtki i z nabożnością musnął palcami rzędy czarno białych klawiszy.
Ta chwila wydała mu się, nie wiedzieć czemu, wiekopomna. Prześladowało go to uczucie, że znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie, całe życie czekając na ten właśnie moment. Pianino nawoływało. Nuty uwodziły.
Zabrzmiały pierwsze dźwięki.
Nerwy napięte jak postronki. Wewnętrzne napięcie skumulowane bezwstydnie gdzieś w okolicy lędźwi pianisty. Poczuł dreszcz podniecenia.
Jakby ojciec zapłodnił jego matkę tylko po to, by on, Michael Donnovan, zasiadł dnia trzydziestego pierwszego października dziewięćdziesiątego czwartego roku przy pianinie w nawiedzonym domu przy Lincoln Street, w Silisbury, Connecticut.

Początkowo Sue nuciła, ale szybko przestała skupiając się jedynie na słuchaniu.
Magia tej chwili otumaniała ich wszystkich.

Palce pomknęły po klawiszach z nieludzkim wdziękiem i zwinnością. Staccato. Szybkie uderzenie w klawisze, poderwanie w górę nadgarstków, przedramiona skrzyżowały się na moment po czym odskoczyły na przeciwne krańce klawiatury. Dźwięki zlepiały się w niewyobrażalnie cudny kształt... Wszyscy zamarli. Dali się porwać temu hipnotycznemu nastrojowi odurzenia. Czyż nie była to najpiękniejsza melodia jaką w życiu słyszeli? Bez wątpienia. Po policzkach zgromadzonych tu dzieciaków popłynęły ciepłe łzy, serca waliły monotonnie i rytmicznie niby w takt miłosnego uniesienia.

Pianiście zaszumiało w głowie. Przymknął oczy i namiętnie, z entuzjazmem, uderzał w klawisze. Melodia łapała za serce, nasycona była przeogromną dawką goryczy i bólu. Jakby jej twórca komponował skręcając się w agonalnych spazmach i całość swoich doznań zawarł w owych pięcioliniach.
Mike zachłysnął się tą dawką emocjonalną przemyconą w muzyce. Organizm produkował teraz zabójczą dawkę endorfin, co wprowadziła go w iście euforyczny stan. Spełnienie, podniecenie, narkotyczny trans? Jego ciało wydało mu się zbyt małe na nagromadzone w nim teraz pokłady emocji. Nie mogło ich ewidentnie pomieścić. Zaraz eksploduje, rozsypie się na kawałki - pomyślał.
Zaczął drżeć na całym ciele ale nie pomylił ani jednej nuty. Czyste przepiękne dźwięki odbijały się echem od ponurych ścian domu, mknęły ciemnym korytarzem wzdłuż schodów aż niknęły gdzieś na wyższym piętrze.

Reszta dzieciaków również to odczuwała. Gorączkowe dreszcze, uniesienie, ogień pełzający pod skórą...
Mike wreszcie skończył a zalgająca cisza wywołała poczucie pustki. Sue opadła Mike'owi na kolana wyrywając go tym samym z objęć tego amoku. Drżącymi rękami zgarnął plik kartek i wetknął w poły płaszcza. Podniósł się, nadal oszołomiony, i zerknął na swoich towarzyszy. Kłębili się wokół niego otoczając ciasnym wianuszkiem i wpatrywali się tempo w instrument. Nawet nie pamiętali jak znaleźli się tak blisko. Nie zrobili tego, w każdym razie, świadomie.

Pierwsza ocknęła się Sue, a zaraz za nią Alice. Dziewczynka otrząsnęła się niczym mokra kura.
- Rety Mike, potrafisz dać czadu... - szepnęła rozdziawaijąc z podziwem usta.

Karen też prędko doszła do siebie. Ulotność niedawnej chwili zniknęła całkowicie, zostawiając po sobie tylko niejasne wrażenie, że posmakowali czegoś nierealnego. Zerknęła z ukosa na Matthew. Chłopak wyglądał jakby był w głębokim transie, wpatrywał się w jakiś niewidoczny punkt w podłodze, zupełnie obojętny na otocznie. Uderzyła go lekko w plecy. Nic. Drugi raz był mocniejszy.
- Matthew? Matthew?
Zamrugał nieprzytomnie i przetarł oczy dłońmi, jakby dopiero co się przebudził. O dziwo poczuł na swoich policzkach ciepłą wilgoć. Sytuacja ta wydała mu się na tyle żenująca, że ruszył z impetem na schody. Ukradkiem przetarł z twarzy łzy. Jak to się stało, że się poryczał? Chyba nie wzruszyła go tak mocno ta cholerna melodia?

Hardo pokonał pierwsze stopnie ciągnąc Alice za rękaw. W końcu to ona dysponowała jedynym sensownym źródłem światła. Była co prawda jeszcze dynia Sue, ale ona nie oświetlała w zasadzie nic poza buzią dziewczynki, która kurczowo trzymała lampion na wysokości talii.
Alice i Matthew stawiali niepewnie kroki. Mike poszedł za nimi, dalej Adam i Sue. Minęła może minuta nim Alice odzyskała swój zwyczajowy rezon.
- To wszystko jakiś chory żart chłopaków ze starszej klasy. Super... Mam nadzieję, że się posikamy ze starchu - pisnęła z niezdrowym entuzjazmem.

Snop światła bijący od latarki podrygiwał chaotycznie, padając raz na lewo, raz na prawo, to znów na podłogę. Na zniszczałych ścianach dało się zauważyć dziwne, biegnące poziomo wyżłobienia w tynku. Spróchniałe deski skrzypiały i chrzęściły pod stopami nastolatków, przywołując mimowolnie ciarki. No i znów zapadła cisza, niemalże wibrująca w uszach. Szli i szli. I szli. Chyba stanowczo za długo. Dostanie się na pierwsze piętro powinno im zająć zaledwie chwilę, a czas wydłużał się niewspółmiernie.

Karen szła na samym końcu pochodu, prawie po omacku. Wyjęła z plecaka kolejne jabłko i obróciła je pieszczotliwie w dłoni. Wtedy wyszli z korytarza gromadząc się znów wokół poświaty dyniowego lampionu. Karen wgryzła się zachłannie w miąższ. Kubki smakowe zbuntowały się momentalnie i odruchowo wypluła całą zawartość ust na podłogę. Zerknęła z odrazą na trzymany w dłoni owoc. Wyglądał na kompletnie zgniły, a w jego wnętrzu wiła się cała kohorta białych opasłych larw. Odrzuciła go łapiąc się jednocześnie za usta by opanować odruch wymiotny. Smak żółci wypełzł na język.

W tym czasie Alice wycelowała latarkę przed siebie. Jakieś podłużne workowate kształty zamajaczyły kilka metrów przed nimi. No i podłoga cała się lepiła. Czy to mogła być krew? Raczej syrop klonowy, bo lepkiej mazi było pod nogami stanowczo za dużo. Gdyby to była krew to musiałaby się tu rozbić furgonetka przewożąca cały zapas RH z miejscowej stacji krwiodawstwa.

Alice podeszła bliżej w stonę niewyraźnych cieni, już nie tak pewna siebie jak przed momentem. Jaskrawe światło latarki rozjaśniło podłużne kształty.
Pod sufitem zawieszone na stalowych topornych łańcuchach wisiały trzy wychudzone dziecięce sylwetki. Postrzępione ubranka wisiały na brudnych rachitycznych ciałkach, skołtunione włosy przysłaniały twarze. Ktoś musiał zakuć ich nadgarstki w okowy i podczepić łańcuchy na rzeźniczych hakach wmontowanych w sufit. Zauważyli jeszcze wiele podobnych, ostro wywiniętych, zaczepów, od których luźno zwisały ku ziemi łańcuchy tworząc jedną gęstą sieć żelaztwa.

Trzy ciałka. Nieruchome. Zakrwawione. Półnagie.

Alice zachwiała się na nogach i zaczęła wydawać z siebie nieartykułowane dźwięki przerażenia. Adam stał nieruchomo, sztywny jak pal ulicznej latarni. Mike nie bał się prawie wcale. Może wciąż dowierzał, że to co widzi przed oczami to jedynie zmyślna mistyfikacja? Matthew zadrżał i jęknął przeciągle, ale skołatany umysł potrafił nadal trzymać w ryzach. Z konsternacją przyjął fakt, że spodnie wzbogaciły się o ciepłą mokrą plamę. Karen spanikowała. Zdążłyła obrucić się na pięcie i zwymiotować na biegnący ku dołowi korytarz, który ich tu przywiódł. Sue krzyknęła zakrywając oczy dłonią, z trudem łąpiąc każdy kolejny oddech. Dynia wypadła jej z rąk gdy zaczęła szperać w kieszeniach szukahąc inhalatora.
Ale nikt nie uciekł. Każdy zachował zdrowe zmysły i wolność działania. No może z wyjątkiem Alice, która rozedrgana jak gałązka na wietrze przylgnęła plecami do ściany chowając głowę w ramiona. Latarka wypadła jej z dłoni, wykonała na ziemi kilka zgrabnych piruetów i poturlała się kawałek dalej, oświetlając jeden z pobliskich rogów pomieszczenia.

Podłoga i dwie zbiegające się tu ściany wyłożone były zdewastowaną glazurą, trochę jak w sali operacyjnej albo w rzeźni właśnie. Kafelki, kiedyś zdecydowanie białe, teraz umazane były rozwlekłymi plamami krwi. Na ziemi stała tam zardzewiała stara wanna, a w niej leżało ciało. Promień latarki rozjaśnił tamten kąt. Można było dostrzec zmasakrowaną kobiecą twarz. Płci można się było raczej domyślić po kotłowaninie mokrych, lepiących się do skóry włosów. Spuchnięte usta, rozorany łuk brwiowy, przekrwiona, napęczniała skóra. Można by rzec, krwawa miazga...

Jej patykowate chude ręce wyciągnięte były w górę, wysoko nad głowę i oplecione żelaznym łańcuchem. W oczy rzucała się duża kłódka spinająca jego ogniwa. Dzieciaki spojrzały po sobie, a później po scenie masakry. Zaległa wymowna cisza. Ale zaraz... Usłuszeli głuchy dźwięk.
Okazał się nim być stukot stopy odbijającej się rytmicznie od emaliowanej żeliwnej powierzchni wanny. Kobietą zaczęły wstrząsać spazmy. Rzucała się jak ryba, której ktoś odciął właśnie łeb.
- Mmmmmm. Mmmmmm - jęknęła, nie otwierając nawet ust.
A później wbiła w nich swoje zwierzęce, powiększone strachem oczy.

 

Ostatnio edytowane przez liliel : 22-10-2009 o 14:49.
liliel jest offline