Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-11-2009, 18:11   #1
Lindstrom
 
Lindstrom's Avatar
 
Reputacja: 1 Lindstrom nie jest za bardzo znany
[Monastyr]- Niespodziewana Wolta

PROLOG

Kord. Dawny Dor, Pałac Namiestnika Cesarza w Dorze.Dzień po wiosennym przesileniu.

Poranek zaskoczył kapitana de Previo. Wiosenne słońce świeciło już na tyle ostro, by nie sposób było zignorować jego promieni wpadających przez okno komnaty zamkowej. Słońce w Dawnym Dorze już wstało i teraz dokładało starań, by także kapitan straży rozpoczął wreszcie swój dzień. Szlachcic szybko otrząsnął się ze snu, w czym wydatnie pomogła mu miska zimnej wody, po czym wbił się w mundur i przepasawszy rapierem udał na śniadanie. W głównej sali dawnego zamku cesarzy doryjskich, która teraz służyła za pałac Namiestnika Cesarza w Starym Dorze, na ogromnym stole, żywcem jakby wyjętym ze średniowiecznych rycerskich opowieści, żołnierze i służba właśnie spożywali pierwszy tego dnia posiłek. Wnętrze sporej hali oświetlane było skąpo poprzez zwisające z sufitu kandelabry i wąskie acz wysokie okiennice. Nawet i to światło wystarczało by móc stwierdzić, że dni rycerskiej chwały tej sali już dawno minęły –szarych ścian nie zdobiły już dumne sztandary, bogate draperie czy też tarcze herbowe głównych rodów Starego Cesarstwa. Centralne pomieszczenie dawnego zamku kaprysem jego nowego rządcy – hrabiego de Peruce, stanowiło dziś jadalnię dla służby i żołnierzy. De Previo uśmiechnął się pod nosem na ten zamierzony policzek, z pełną świadomością wymierzony mieszkańcom podbitej krainy. Jak wszystko, co robił Cesarski Namiestnik, miał on na celu wpojenie do głów miejscowych, że teraz są poddanymi nowego Cesarza i czas już by zapomnieli o przebrzmiałych dniach dawnej chwały. Podobnie, jak każdy Kordyjczyk, kapitan nie mógł zrozumieć, dlaczego podbity i dawno upadły lud nie może wreszcie przyznać przed sobą, że czasy się zmieniły i teraz przyjdzie mu grać rolę poddanego. Z zadumy wyrwał go widok sekretarza Namiestnika, pana de Arvillo. Śmieszny, otyły człowieczek, który młodość miał już dawno za sobą, zawsze bawił go sposobem bycia. Był to bowiem człowiek niesamowicie formalny, który, podobnie jak Doryjczycy, nie chciał pogodzić się z rzeczywistością i wciąż zachowywał się tak, jakby był na dworze cesarskim wśród dyplomatów i koronowanych głów. Jego przesadnie zrytualizowana maniera zupełnie bowiem nie przystawała do głębokiej prowincji, jaką stał się Dawny Dor. De Arvillo zbliżył się drobnymi kroczkami do stołu, przy którym siedział kapitan i zatrzymał się, jakby na coś czekając. De Previo udał, że nie wie o co mu chodzi, na co odpowiedzią zwykle był pełen poirytowania grymas na twarzy sekretarza i gniewne tupnięcie nogą – swoisty rytuał, który tak bawił kordyjskiego żołnierza. Lecz tym razem w oczach korpulentnego urzędnika nie było złości, a jedynie zaniepokojenie lub nawet… strach? De Previo momentalnie wstał i ukłonił się sekretarzowi. Ten pospiesznie, acz bardzo dokładnie odwzajemnił ukłon. Natychmiast też rozpoczął perorę:

- Kapitanie, Pan wybaczy, że przeszkadzam, lecz mam powody sądzić, że stało się coś, co wymagać będzie Pańskiej interwencji. – po czym usunął się kilka kroków od zaciekawionych spojrzeń pozostałych przy stole biesiadników. De Previo natychmiast poszedł za nim. Sekretarz teatralnie ściszonym głosem oznajmił mu:

- Dziś rano Jego Ekscelencji nie było w jego komnacie, ani też nigdzie w całym skrzydle pałacu, które miał do swej dyspozycji.

Kapitan uśmiechnął się pod starannie utrzymanym wąsem:

- Panie de Arvillo, a czy szukaliście u dam dworu?

Nie było tajemnicą, że hrabia na prowincji nudził się niezwykle, a jego liczne romanse nikogo już nie zaskakiwały.

- Tak, kapitanie. Szukaliśmy wszędzie! – odparł szeptem sekretarz.

De Previo dopiero teraz się zaniepokoił; jeśli do szczętu formalny de Arvillo zaglądał już nawet pod łóżka dam dworu, to istotnie był powód do niepokoju. Syknął na swoich ludzi, którzy jeszcze nie skończyli śniadania i rzucił na odchodnym:

- Zajmę się tym.

Godzinę później było już oczywiste, że hrabiego nie ma na zamku, straże zaś zaklinały się, że nikt w nocy pałacu nie opuszczał. W sprawę wciągnięto radcę tajnego, Pana del Moto, który opiekował się w prowincji wszystkimi sprawami niejawnymi. Z jego pomocą ustalono, że jeśli hrabia miałby poczuć chęć skrytego wyjścia do miasta, to najprawdopodobniej udałby się do kamienicy na ulicy Słonecznej, by złożyć uszanowanie pewnej urodziwej damie. Tymczasem na zamku, mimo stanowczej prośby pana de Arvillo rozchodziła się plotka, że hrabia de Peruce, Namiestnik Cesarza Kordu w Dawnym Dorze, został uprowadzony. Jednak i to nie było najgorsze, bowiem w toku dalszych wydarzeń tego dnia utrzymanie owej plotki mogłoby stać się kluczowe dla interesów Cesarstwa. Hrabia de Peruce został bowiem zamordowany zeszłej nocy.

******

Cynazja.Kindle. Drugi tydzień wiosny.

Poranek zastał barona de Olivares w nienagannym humorze. Dobry nastrój towarzyszył mu w trakcie porannych czynności, w których skrupulatnie asystowała mu służba. Gdy w końcu zasiadł do śniadania, nic, jak sądził nie byłoby w stanie zepsuć mu nastroju. Bardzo się zdziwił, gdy za ledwie w chwilę później lokaj zapukał do drzwi jadalni. Po chwili majordom taktownie pytał go, czy raczy odebrać list od damy teraz, czy może po śniadaniu? Baron nie był typem człowieka, który kazałby czekać damie, zatem przerwał posiłek i zabrał się do rozpieczętowania listu. Zrobił to tym bardziej ochoczo, gdy dowiedział się, iż pochodzi on od pani de Courtenay, którą darzył niemałą atencją. Bardzo jednak się zawiódł, bowiem list nie był pisany tak miłym mu charakterem pisma. Zdaje się, że był jedynie podawany przez jego przyjaciółkę.


„Baronie de Olivares,

Niegdyś udzieliłem Ci Panie pomocy- teraz sam będąc w potrzebie liczę na Twoje wsparcie. Chcę zlecić Ci Panie zadanie dość delikatnej natury, z którym jak mniemam, poradzisz sobie znakomicie, a którego sam, z różnych przyczyn, podjąć nie zdołam. Udaj się zatem niezwłocznie wprost do Folhordu, na ziemie grafa Oresta dor Folhord, gdzie zaprowadzi Cię trakt kupiecki wiodący z Ballingen. Gdy już dotrzesz w dziedzinę diuka, szukaj w stolicy jego księstwa – Roeve – zajazdu „Jutrznia”. Spotkasz tam towarzyszy, których rozpoznasz po tym, iż posiadać będą pozostałe fragmenty pieczęci, którą załączam do listu. Będą Ci oni w tej misji bardzo pomocni. Oczekuj też na posłańca ode mnie, który wyjawiwszy w rozmowie moje nazwisko będzie Ci przewodnikiem i doradcą. On też wyjawi Ci cel i naturę tego zadania. Więcej wspomnieć nie mogę, gdyż pewności nie mam, czy list ten trafi w Twe ręce nie będąc już raz przeczytanym. Zachowaj proszę daleko posuniętą ostrożność i dyskrecję.

Niech Jedyny ma Cię w swojej nieustającej opiece,

D. A.”


Do listu dołączony był fragment pieczęci rodowej. Jednakże nie była ona znana baronowi.


De Olivares miał przed sobą nie lada dylemat; nie miał on bowiem pojęcia, jaka moda może panować w kraju takim, jak Folhord. W miejscu, gdzie ścierało się tyle wpływów nie można było do końca mieć pewności, czy chcąc wyglądać szykownie, niebacznie swym wyborem nie wyrazi się poparcia dla którejś ze stron konfliktu. Jednakże, mimo to dobry humor go nie opuszczał; oto rysowała się przed nim prawdziwa rozrywka. Sprawa tajemnicza, może niebezpieczna, ale zarazem wyzwanie rzucone jego umiejętnościom. Zamierzał je podjąć.

Zawezwał lokaja; pora była kończyć śniadanie. Czekało go dziś kilka wizyt, które przygotują Kindle na jego dłuższą nieobecność. Zarazem także stanowić będą świetną okazję, by dowiedzieć się czegoś więcej o ziemiach, które dane mu będzie odwiedzić. O Folhordzie.

--

Góry Dervah. Ziemie zaboru dellańskiego.Drugi tydzień wiosny.

Kerston Allister zaczął dzień dość wcześnie. Miał dziś kolejną grupę wędrowców do przeprowadzenia. Ludzie ci, z jakichś powodów, pragnęli dostać się do ogarniętej pożogą wojny domowej Ragady. Mglisty poranek zwiastował raczej ponury i zimny dzień, co oznaczało, że ryzyko natknięcia się na patrol okupantów poważnie malało. Ludzie ci czekać mieli na niego koło szopy starego Anstona. Gdy już tam dotarł w pobliżu nie było nikogo. Zaniepokojony, przypadł do ziemi i zaczął się bacznie rozglądać. Jeśli to była zasadzka, to… Z tyłu dobiegł go dźwięk otwieranych drzwi. Poderwał się i w błyskawicznym półobrocie wyrwał pistolet zza pasa. Po chwili stał już twarzą w twarz z człowiekiem, z którym wczoraj zaledwie umawiał się na przeprowadzenie grupy. Już wtedy wydał mu się dziwny, ale nic w jego zachowaniu nie budziło zbytnich podejrzeń. Naturalne było bowiem, że nikt kto nie żywił jakichś ukrytych zamiarów nie przeprawiał się trudną drogą przez góry do Ragady. Taka jednak była natura pracy Kerstona i godził się z tym ryzykiem, bowiem z czasem nauczył się, jak mu się zdawało, dobrze wyczuwać intencje rozmówców. Aż do tego dnia.

Człowiek, który stał przed nim bez lęku wpatrywał się w lufę pistoletu, który z odległości zaledwie kilku kroków celował w jego serce. Sam nie posiadał broni palnej, za to spod podróżnego płaszcza wystawał krótki, ragadański rapier. Nieznajomy ręce trzymał swobodnie, ale z jego postawy znać było, że był gotów dobyć broni bardzo sprawnie, gdy tylko przyjdzie na to czas. W jego oczach, ledwo widocznych spod kapelusza z szerokim rondem, widać było coś niepokojącego. Coś, co kazało przypuszczać, że człowiek ten niejedną śmierć miał już na sumieniu, bądź też dawno już wyzbył się obciążającego balastu moralności. Stali teraz tu i mierzyli się wzrokiem. W końcu nieznajomy przemówił lekko schrypniętym głosem:

- Kerstonie Allister, czy chcesz usłyszeć po co tu jestem?

Kerston mógł być pewien, że trafi nieznajomego. Z tej odległości każdy by trafił. Jednak wcale nie czuł się z tego powodu pewniej, zupełnie jakby spodziewał się, że jedna kula nie wystarczy, by powstrzymać Ragadańczyka. Był jednak gotów wystrzelić, gdyby tylko sytuacja tego wymagała. Nie zamierzał tanio sprzedać swego życia. Skinął głową na słowa zabójcy.

- Przysyła mnie Twój dawno nie widziany mentor. Z listem. Do rąk własnych.

Słowom nieznajomego towarzyszył szyderczy uśmiech. Oczywiste było, że w tej sytuacji Kerston nie zaryzykuje dopuszczenia go bliżej.

- Jednak będę musiał zadowolić się rzuceniem ci go pod nogi.

To mówiąc powoli odchylił połę płaszcza i wydobył spod niej skórzaną tubę. Równie niespiesznym ruchem rzucił ją następnie pod nogi górala.

- Doręczone. Bywaj zdrów! – oznajmił zabójca i odwróciwszy się na pięcie odszedł w dół szlaku. Kerston jeszcze długo obserwował go, nim ten zniknął całkiem we mgle. Dopiero, gdy to nastąpiło podniósł z ziemi i odszedł pospiesznie w góry, dobrze znanym sobie szlakiem. Gdy doszedł w miejsce, gdzie mógł bezpiecznie zejść ze ścieżki tak, by być ukrytym przed oczyma ewentualnych podróżnych pozwolił sobie na odpoczynek. Usadowił się między krzewami i dopiero teraz otworzył tubę. W środku, na karcie papieru, znanym mu charakterem pisma skreślono list.

„Kerstonie Allister,…”

Góral obrócił machinalnie w palcach kawałek pieczęci, który stanowić miał klucz do poznania owych „towarzyszy”. Nie był pewien, czy cała sprawa nie okaże się w jakiś sposób niebezpieczna. Jednak, skoro „dawny mentor” zadał sobie tyle trudu, by go odnaleźć… Westchnął ciężko – pora będzie zebrać się w drogę. Do Folhordu daleko…

--

Ballingen. Trzeci tydzień wiosny.

- Kapitan Malledis? – nieznajomy zapytał po kordyjsku. Ubrany był w gruby, zimowy płaszcz. Znać było po jego wojskowym ubiorze, że jest na służbie. Tym dziwniejszym było spotkać go tu, w Ballingen. Wiosna zdołała bowiem rozgrzać nieco bagienne powietrze do tego stopnia, że chodząc przez cały dzień w zimowym płaszczu człowiek ten zgrzałby się niesamowicie. Tym dziwniejsze, że Malledis w Ballingen był od niespełna dwu dni, odpoczywając po długiej, morskiej podróży. Ten człowiek najpewniej również niedawno tu przypłynął. Z północy, sądząc po ubiorze. Zaciekawiony potwierdził skinieniem głowy, że to o niego chodzi.

- Mam rozkaz doręczyć Ci Panie ten dokument – To mówiąc wyjął z zamszowej sakwy zapieczętowany list i podał go Malledisowi.

- To wszystko. Dobrego dnia, Panie. – powiedział żołnierz na odchodnym i odwróciwszy się na pięcie odszedł.

Kapitan rozejrzał się wokół, czy nieoczekiwane spotkanie nie wzbudziło zbyt dużego zainteresowania u postronnych. Jednak w holu tawerny, w której gościł panował zbyt duży rejwach, by ktoś zawracał sobie głowę sprawami innymi, niż własne. Mimo to schował pismo za pazuchę i spokojnie dopił wino, które podano mu do śniadania. Następnie udał się do pokoju na piętrze, gdzie zamknąwszy za sobą drzwi przystąpił do studiowania tajemniczej przesyłki. Był to list lakowany dobrze mu znanym herbem. Starannie spisany po kordyjsku zaczynał się od słów:

„Kapitanie Malledis, …”

Przeczytawszy list Malledis wpatrywał się uważnie w ułomek pieczęci, jednak na tak nikłej podstawie nie umiał rozpoznać, czy jej herb jest mu znany. Westchnął. I tak był już w drodze do Folhordu. Sprawy, które go tu przyciągnęły… jedynie nieco przeciągną się w czasie.

--

Folhord. Ziemie grafa Oresta dor Folhord. Roeve. Piąty tydzień wiosny

Zajazd „Jutrznia”, choć murowany, zdawał się oferować swoim gościom bardzo lichą obsługę. Obok tłustego właściciela, na sali widać było jedynie dwu pomocników, krzątających się między stołami. Chuderlawy chłopak i krępa dziewczyna zdawali się stanowić kwintesencję tych umęczonych wojną ziem. Nawet, gdyby próbowali się uśmiechnąć, ich grymas nie przekonałby nikogo, kto kiedykolwiek miał jakiś powód do radości. Miałby on bowiem więcej wspólnego z maską, niż wyrazem nieskrywanych emocji czy życzliwego nastawienia. Bo też, w rzeczy samej, nie było powodów, by ktokolwiek w Folhordzie miał żywić do cudzoziemców życzliwe nastawienie. Co prawda, to grafowie – synowie nieszczęsnego Hengista Mocnego, który jak na ironię trwale osłabił kraj dzieląc go na „dzielnice”, sprowadzili na każdą z nich krew i pożogę, ale wykonawcami swych wybujałych ambicji uczynili cudzoziemskich najemników. To oni właśnie ściągali zewsząd do każdego z siedmiu księstw, by drogą grabieży i gwałtu zdobyć fortunę, sławę czy przywileje. Nie ma wojen dobrych, ale nie od dziś wiadomo, że najgorszą ze wszystkich, jest wojna domowa. Folhordczycy szybko więc nauczyli się nienawidzić wszystkich tych, którzy przyczyniali się do ich nędzy i upadku. Na szczęście dla podróżnych, był to lud bardzo spolegliwy i nieskory do buntów, w pokorze lub niemocy znoszący dotąd wszelkie przeciwności losu. Jednak nie przeszkadzało im to w okazywaniu niechęci nawet tym, od których zależał ich dobrobyt. Stąd też warunki, jakie zaoferowano każdemu z adresatów tajemniczego listu, nie porażały luksusem, a jeśli już, to raczej prostotą i siermięgą. Mimo to nie pozostawało im nic innego, jak czekać, aż ujawnią się właściciele pozostałych fragmentów pieczęci i tajemniczy przewodnik. Dobrą okazję stwarzał po temu wieczorny posiłek, przy którym wszyscy zbierali się na dole, w głównej izbie zajazdu. Przy oświetlonych świecami stolikach, pośród gwaru, który momentalnie zapadał w takich okazjach, znaleźć można było doskonałą okazję tak do rozmowy, jak i obserwacji. Dziewka i chłopak, ponaglani przez oberżystę właśnie zaczęli roznosić pierwsze zamówione potrawy. Oto nadarzała się okazja do działania. Jedynie drobnym utrudnieniem był fakt, że żaden z adresatów listu nie znał pozostałych. Zapowiadał się ciekawy wieczór.
 
__________________
Ni de ai hao - xue xi hai shi xiu xi?
Lindstrom jest offline