Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-12-2009, 23:22   #2
Serge
 
Serge's Avatar
 
Reputacja: 1 Serge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputację
Spowijający niewielki pokój mrok rozświetlała jedynie lampka w stylu retro, stojąca na biurku pod oknem. Za nim, skupiony nad jakimiś papierami, siedział dość dobrze zbudowany mężczyzna w sile wieku, ubrany w staromodny garnitur, zupełnie nie pasujący do obecnych czasów. Co jakiś czas przejeżdżał dłonią po trzydniowym zaroście studiując dokumenty i zerkając w stronę drzwi, za którymi stara Agnes, którą wynajmował za psie pieniądze do sprzątania klatki schodowej prowadzącej do jego biura, podśpiewywała sobie jakąś piosenkę. Czasami kobieta przeszkadzała mu w pracy tymi swoimi przyśpiewkami, dzisiejszego wieczora jednak miał na to wyjebane. Dzień był bardzo intensywny, a Travis miał już dosyć roboty. Uporządkował papiery w aktówce i schował ją do szuflady. Przetarł zmęczone oczy, po czym włączył staromodnego winampa – słabo znał się na komputerach, ale ten program potrafił uruchomić. Z głośników sączył się cicho „Black Eye”, utwór grupy Millencolin z lat 90-tych.

- Kolejny kurewsko nudny wieczór... trzeba było wziąć jakąś dziewczynę od Madame Loo na noc. Jak zwykle nie myślisz, idioto... – jego twarz wykrzywił sardoniczny grymas.

Powolnym krokiem poczłapał zza biurka i zerknął do stojącej pod południową ścianą lodówki. W swoim fachu musiał posiadać taki strategiczny element w swoim biurze, zresztą, w mieście rządzonym przez Ann mało kto przyznawał, że nie był alkoholikiem. Zlustrował zawartość zamrażarki i niezadowolony trzasnął drzwiczkami. Chwilę później przypomniał sobie, że flaszka nowego Smirnoffa chłodziła się na parapecie za oknem i leniwie ruszył, by ją stamtąd zabrać. Gdy tylko otworzył okno, do pomieszczenia wdarło się mroźne powietrze, a także kilka płatków szarego śniegu, które szybko zakończyły swe 'życie'. Specyficzny, industrialny zapach powietrza wbijał się w nozdrza detektywa, a Travis nie pamiętał, by kiedykolwiek był inny. W oddali górowała majestatyczna Cytadela, w niektórych kręgach uważana za największy cierń na sercu miasta.


Ale tylko w niektórych, bo większość mieszkańców obawiających się wpływów Pani Prezydent, nie przyznawało się nawet przed znajomymi że mają jej dosyć. Szczali pod siebie na samą myśl, że ludzie Syntetycznej Ann, jak ją nazywali ludzie z podziemia, mogli by wtargnąć do ich wspaniałych, ułożonych domów i zakłócić spokój. Travis miał to w dupie, robił tylko to, co do niego należy, nie wpieprzając się w żadne układy i niuanse. Tak go nauczyły ostatnie lata jego życia – po co komuś pomagać, skoro i tak dostaniesz po dupie? Ponoć jednak będąc detektywem w tym szarym, brudnym, zakłamanym mieście nie można było pozostać neutralnym. Ponoć. Ekonomia, jak to zwykł mówić Tony Sixta, mogła zmienić to nastawienie. Znał zdanie na swój temat - wielu nazywało go jedynie muchą na szybie rzeczywistości, a zwłaszcza Gibson, z którym swego czasu jego relacje uległy ochłodzeniu.

Zupełnie się temu nie dziwił, skoro ten niegdyś normalny człowiek – z którym dało się porozmawiać na sporo tematów, a jeszcze więcej załatwić pod ladą baru „Broken Dreams” na High Street – zmienił się w pierdolonego sprzedawczyka Prezydentowej. Ciach temat, nie było o czym gadać. Grady zmarszczył brwi zastanawiając się, ilu porządnych niegdyś ludzi sprzedało się za marną kasę Ann.

Staromodny detektyw nie pamiętał, czy stało się to, gdy komendant wszedł do głębokiej kieszeni Ann Rossborough, czy wtedy, gdy jego człowiek postanowił wrobić Travisa. Zresztą, nie interesowało go to w tym momencie – każdy kręcił hajs jak tylko mógł – takie było prawo ulicy i prawo życia w tym mieście. Nie byłeś na fali, to byłeś w dupie – wiedzieli to dobrze wszyscy, którzy niczym wszy na grzbiecie kundla zapełniali po zmroku ulice Old Chicago. Grady zerknął z grymasem na wielki budynek w oddali, po czym zaciągnął się mroźnym, zanieczyszczonym powietrzem. Sięgnął po zimną butelkę i zamierzał schować swój niewyjściowy łeb do środka, gdy ulicę na którą miał widok przecięły dwa radiowozy na syrenach. „Ktoś ma dzisiaj pecha”, pomyślał i zamknął okno, rozsiadając się po chwili w swoim wygodnym, choć trzeszczącym już ze starości fotelu. Nastrój miał co najmniej paskudny. Przejechał palcem wskazującym po policzku swej córki, która uśmiechała się do niego ze zdjęcia stojącego na biurku i pociągnął z butelki. Alkohol parzył go w usta.

Coś mierziło w środku, nie dając mu spokoju. Kolejny raz sięgnął po akta ostatniej sprawy, zerkając odruchowo na leżący na biurku naładowany shotgun – w dzisiejszych czasach trzeba było być ostrożnym nawet w swoim własnym domu. A ten gnat 'otwierał drzwi od stodoły' jak zapewnił go Mirco, niemiecki handlarz bronią, gdy sprzedał mu niedawno to cacko. I to był fakt. Poza tym nigdy nie wiadomo, kto mógł wpaść do biura, o czym Grady się już kiedyś przekonał. Świadczyły o tym pozostałości po serii z karabinu na południowej ścianie gabinetu detektywa, przechodzące przez porter jego idola, Humphray’a Bogarta. Aktor, który w obecnych czasach mógł uchodzić za mitycznego, znaczył dla Travisa bardzo wiele, zwłaszcza za role w „Sokole Maltańskim” i „Aniołach o brudnych twarzach”. Nie pamiętał nawet, kiedy zaczął upodabniać się do Sama Spade’a i myśleć tak jak on. To po prostu działo się samo.

Spojrzał na portret idola, po czym przeniósł wzrok na zdjęcie poszukiwanej dziewczyny. Była nawet ładna, niestety, Travis wątpił, by coś z tej urody pozostało, biorąc pod uwagę fakt, gdzie trafiła. Ale o tym miał zamiar porozmawiać z samym Lance'em. „Kurewski świat”, pomyślał, schował akta do teczki i wziął dwa łyki wódki. Bez popitki - już dawno był zbyt zahartowany, by zwracać uwagę na takie szczegóły. Zegarek wskazywał 1:23, a Lance'a wciąż nie było... Czyżby miał inne zajęcia? Spięć z glinami Travis nawet nie brał pod uwagę, skoro Vicious był korporacyjnym pieskiem Ann. Jako taki, wszędzie miał wstęp, nieważne o której godzinie się pojawiał. Grady’emu jak najbardziej to pasowało. Zresztą, w tym smutnym jak pizda mieście zbyt mało ludzi nie siedziało w kiesie Ann. I to był problem. Nigdy nie wiedziałeś, z kim możesz grać w tę posraną grę zwaną życiem, bo o zaufaniu do kogokolwiek nie było nawet mowy. Większość wpierdalała cię za plecami do kości i byłeś pieprzonym szczęściarzem, jeśli nie dostałeś kulki w potylicę albo między oczy, gdy wychodziłeś na ulice.

W świetle nocnej lampki stojącej na biurku można było dostrzec delikatny ruch twarzy detektywa, coś jakby grymas, gdy przypomniał sobie stare czasy i zerknął na zdjęcie córki...
 
__________________
Non fui, fui. Non sum, non curo.
Serge jest offline