Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-12-2009, 17:01   #1
Bielon
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
WFRP 2ed - Życie [I]

Życie - I



O Księstwach można by mówić w nieskończoność. Jeśli miało się na tyle szczęścia by zdążyć je poznać lepiej. Nie każdy, czyja noga zawitała w tę stronę Starego Świata, mógł o sobie powiedzieć, że w Księstwach spotkało go szczęście. Szczęście, ta złośliwa franca o kurewskim zwyczaju zwracania się dupą do najbardziej potrzebujących, w Księstwach obchodziło się z wszystkim jeszcze bardziej obcesowo niż gdziekolwiek indziej. I doprawdy na palcach jednej ręki można było by policzyć tych, którzy szczerze wierzyli, że im sprzyja. Księstwa nie były miejscem szczęśliwym. Zapewne nie bez wspływu na to miał autorament tych, którzy tworzyli ogromną rzeszę mieszkańców Księstw. Uciekinierzy, bandyci, wywołańcy, wygnańcy, banici, innowiercy, zdrajcy, kultyści i ci, których boleśniej dotknęło piętno chaosu. Wszyscy oni, za trudnymi do przebycia górskimi łańcuchami bielejących śnieżnymi kopułami szczytów, szukali swego „lepszego jutra”.

Nie wiedząc, że „lepsze jutro” było. Tylko wczoraj…


***


Mathieu:

To był ciężki, owiany aurą niedomówień sen. Niczym zmora spłynął nań, kiedy w końcu udało mu się ułożyć głowę na przydrożnym posłaniu. Młodzik chciał wierzyć, że to co go spotyka, to tylko próba, wyzwanie kładzione mu pod nogi w drodze na szczyt, po chwałę i zaszczyty. Chciał wierzyć. Jednak pełna sromoty ucieczka z rodzinnych stron była bolesną prawdą, która wierciła go, niczym czyrak na tyłku. Prawda zwykle bolała najbardziej. Sen przyszedł nagle, kiedy młodzian jeszcze zdawał się czuwać w półśnie. Dopiero widok koszmarnej, wyjętej wprost z najczarniejszych opowieści, bestii o rogatym łbie i gorejących ślepiach z którą potykał się bez cienia nadziei poraził go na wskroś. Bardziej jeszcze niźli szponiasta łapa, która przeszyła jego pierś na wskroś w akompaniamencie gromkiego rechotu diabelskiego pomiotu. Przerażony młodzik osunął się na ziemię, nie wierząc, że kona. Jednak gdzieś z tyłu przyszła… pomoc. Młody mężczyzna o twarzy uświęconej bezbrzeżną wiarą stanął na wprost biesa i siłą słów modlitwy przegnał go precz. A później ukląkł obok młodzieńca dłonią swoją kojąc jego cierpienie i zasklepiając rany. A otaczająca go poświata jaśniała w otaczającym mroku niczym płomień jakiej latarni. To był ciężki sen, lecz miał znamienne, szczęśliwe zakończenie.


Jakież było zdumienie Mathieu, kiedy następnego dnia rankiem ujrzał owego człeka ze swego snu. Snu, którego nie sposób było uznać inaczej, niż za przepowiednię. Lub znak…


***


Animositas:


Księstwa Graniczne. Wyprawa, która tak naprawdę oznaczała wygnanie. Pokora jednak była jedną z cnót. I tu i tam służyć można było Panu. Jednak młody akolita wiedział, że jego zsyłka na tak odległy kraniec świata, to sprawka zatargu z młodym i wpływowym Berencjuszem. Zatargu, to za mocne słowo. Zwyczajny spór o dogmat wiary, który urósł do wielkich rozmiarów po tym, jak młody kapłan, ledwie niedawno wyświęcony z akolity, nie mógł znieść upokorzenia go na forum publicznym i obnażenia jego ignorancji. Miał wpływy. Animositas, teraz już to wiedział, lecz była to wiedza, którą pogłębiał każdy kilometr Szlaku Mroźnych Kłów, którym wespół z grupką podróżnych zmierzał do Księstw. Posłuszeństwo, tę cnotę wpojono mu doskonale. Gdyby nie Mathieu, młody Bretończyk, który zapragnął towarzyszyć młodemu akolicie, Animositas nie miałby nawet do kogo otworzyć ust, bo wędrujący z nim społem podróżni byli głównie traperami i ludźmi szlaku. Prostymi i brutalnymi w czynach i słowie. Towarzystwo Mathieu dodawało akolicie nie tylko otuchy…


***


„Chłopaki” Grabarza [Levan, Wasilij, Tupik i Matt]:


W mordowni cuchnęło jak zwykle. To był dobry znak. Najgorzej było wówczas, gdy Ormet, oberżysta i właściciel tego całego bajzlu, sprzątał i okadzał lokal. To znaczyło zawsze problemy. A to ktoś ważny z Szefem tu biesiadował, a to znowu jakichś skurwysynów przywiewało i trzeba było być „grzecznym”. O ile w takim miejscu było to w ogóle możliwe. „Rzeźnia” nie bez kozery szczyciła się swoją nazwą. Przeto też była lokalem skrzętnie i szerokim łukiem omijanym przez nieliczne w mieście grupy zbrojnych w barwach Rousso. La Rosenberg, lub prościej Rosenberg, schodził na psy. Nic zresztą w tym szczególnie dziwnego nie było. Podupadły na ostatniej wojnie z sąsiednim księstwem kraik toczył zażarty bój z nieprzebranymi zastępami zbirów, przemytników i innego autoramentu mętów, którzy na tym miejscu chcieli zarobić. Bo i Rosenberg położony był przednio. Wzniesione u wylotu Przełęczy Mroźnych Kłów miasto zarabiało na handlu z Imperium. Kiedy jeszcze zarabiało. Teraz zamknięte w kleszczach żelaznego uścisku walczących o wpływy bandziorów, było areną nieustannych walk a władający formalnie miastem i okalającymi go ziemiami, szumnie zwanymi Księstwem Resnbergu, Książę Nicolas Rousso, słabowity i chorowity władca bez ambicji i umiejętności, zaszył się wespół z wciąż słabnącą załogą w popadającym w coraz większą ruinę zamku. I obserwował upadek tego, co zbudowali jego dziadowie.


Tego dnia w „Rzeźni” panował spokój. Wyniesiono co prawda dwóch frajerów, ale sami sobie byli winni. Nikt nie kazał im siadać przy stoliku Randa i jego ludzi. Rand, prawa ręka Szefa, chłopak od mokrej roboty, lubił takie zabawy. Ormet wiedział o tym i jak pojawiał się kto nowy, to zaraz sadzał go przy stoliku Randa. O ile taki ktoś widząc wlepione w siebie zakazane mordy biesiadników w ogóle chciał zostawać. To też nie należało do zdarzeń zbyt częstych. Zwykle w „Rzeźni” wszystko przebiegało ustalonym rytmem. Wieczorna zabawa do późna, później „robota” i zabawa do rana. Albo w innym układzie. Nie zawsze też była robota. Chłopaki Grabarza przekonali się o tym najdotkliwiej. Od trzech dni byli bez roboty i w kieszeniach zaczynały świecić dziury. Ormet dawał na borg, ale zwykle po kilku dniach chodził do Szefa. To nigdy przyjemnie się nie kończyło. Na ulicy mówili, że Grabarz ma u szefa dług, co jeszcze bardziej komplikowało wszystko. Na siedzących przy oknie „chłopców” Grabarza zerkały ciekawskie spojrzenia jednych, szydercze innych a jeszcze innych pełne namysłu. Oni zaś czekali w napięciu na pojawienie się Grabarza. On mógł im pomóc rozwikłać tę łamigłówkę spojrzeń. I wskazać „robotę”, która pozwoliła by odzyskać należne w półświatku miejsce.


***


Mathieu, Animositas:


Obcy nie wyglądał na takiego, jakim chciałby być widziany. Pełne ogłady słowa znamionujące doskonałe wykształcenie mogły by stworzyć obraz człowieka o arystokratycznym rodowodzie, gdyby nie szpetna gęba na której ospa pozostawiła znaczący ślad. Jeśli dodać do tego bliznę po oparzeniu i przekrwione spojrzenie przeszywające na wskroś spod brudnego filcowatego kapelusza z którym Obcy nie rozstawał się ani na chwilę, obraz arystokraty umierał w mękach pozostawiając po sobie na polu bitwy oprychowatego moczymordę. O nienagannych być może manierach.


Jednak nie kto inny a właśnie ów moczymorda, każący zwać się Miżochem, rozpoznał w nich ludzi godnych. On pierwszy również wytłumaczył im w bardzo dosadny sposób, jak złym pomysłem było wybranie się na szlak wiodący na południe, poza góry, na ziemie dzikich Księstw. Niezwykle pomocne w tym procesie było przegnanie precz trójki traperów, którzy akolitę i młodego giermka chcieli na szlaku okraść. On też zrozumiał, kiedy tłumaczyli że muszą. I obiecał pokazać cel. Opowiedział im o Czarnym Kupcu, człowieku który rzekomo swoich kontrahentów zjadał żywcem oddając cześć komuś lub czemuś. O Czarnym Kupcu, którego cech przegnał precz i który w pobliskim La Rosenbergu, zaczął odbudowywać swoje kupieckie imperium. O Karlu Bersavi, któremu złote marki pomagały na każdym kroku i który zawsze spadał na cztery łapy. Miżoch, wedle tego co mówił, wierzył jednak w sprawiedliwość. Mówił, że życie nierychliwe, ale sprawiedliwe. On, Miżoch, szedł wymierzyć Czarnemu Kupcowi sprawiedliwość. Oni mogli mu w tym pomóc. W końcu coś mu byli winni…


***


W „Rzeźni” rzadko kiedy pojawiał się ktoś obcy. W Rosenbergu było pięć niemałych karczm, siedem szynków i dwanaście oberż. Każda miała swoją stałą klientelę, choć niektóre przechodziły szybko z rąk do rąk ze względu na niską dochodowość interesu. „Rzeźnia” od zawsze była Ormeta, miał swoją stałą klientelę. I nie narzekał na brak grosza. Jednak jeśli już ktoś nowy przybywał do „Rzeźni” zwykle szybko lokal opuszczał. Zwykle na butach i kułakach. Jak miał szczęście. Czasem jednak nie miał. Wówczas zostawał na dłużej. W piwnicy, pod oberżą, był kanał gdzie wywlekano zimnych gości by spokojnie ogołoconych do gołej skóry pozostawić łapaczom zwłok i innym skurwielom. Lub tym, którzy z ramienia „księcia” zajmowali się w mieście pochówkiem. Nie był to dochodowy interes. Właśnie ze względu na tę swoją specyficzną cechę „Rzeźnię” odwiedzało wyłącznie grono stałych bywalców, ludzi Szefa. I to było to, na czym stałej klienteli „Rzeźni” zależało najbardziej. Nowi zwykle prosili się o kłopoty wkraczając w zadymione progi oberży Ormeta.


Mathieu i Animositas w życiu nie wybrali „Rzeźni” na miejsce wieczornej kolacji, ale Miżoch nalegał. Tu miał spotkać się z ludźmi, których prosić miał o pomoc w robocie. Wkroczyli więc do „Rzeźni” w trójkę. Otwierając dwuskrzydłowe wrota oberży o zmroku i wpuszczając w jej zadymione wnętrze odrobinę wilgotnego, jesiennego powietrza. Z całej ich trójki tylko Miżoch pasował do tego miejsca, choć był zupełnie obcy. Jednak do stołu chłopaków Grabarza podszedł, jakby był u siebie. Nic nie robił sobie z ciszy, jaka zapanowała wraz z nadejściem jego i towarzyszących mu Mathieu i Animositasa. Ani z wrogich, taksujących spojrzeń. Obyty był. Stanął przy stole ludzi Grabarza odsłaniając poły swego długiego, sięgającego ziemi płaszcza tak by widać było dwa krótkie miecze, bandolet z nożami i jakimiś różnokształtnymi ostrzami. I koszulkę kolczą, którą nosił na kaftanie. Uśmiechnął się samymi ustami i przysiadł się nie pytając o zdanie gospodarzy stołu.


- Jestem Miżoch. Ja od Grabarza. Kazał wam rzec, że się nie zjawi. Ale kazał też powiedzieć, że ta robota osłodzi wam niepowodzenia i pozwoli spłacić kogo trzeba. Mówił, że będziecie wiedzieli w czym rzecz. Mam gadać dalej czy też nie jesteście zainteresowani? – zapytał od niechcenia bawiąc się na stole złotą marką. Wprawiając ją w nieustanne, wirujące ruchy. Jakby wabił do swej sieci muchę. Dokładnie tak właśnie czuli się towarzyszący mu Mathieu i Animositas, którzy przysiedli się na skraju stołu. Oni właśnie po raz nie wiadomo który w czasie krótkiego marszu od wejściowych drzwi zastanawiali się czy aby dług wdzięczności wobec Miżocha był z ich strony aż tak wielki by pakować się w takie miejsce. Oraz czy aby na pewno Czarny Kupiec jest wart tak wielkich poświęceń…



==================================================

To początek sesji, więc możecie z powodzeniem się opisać i opisać to, co powinni wiedzieć o was kompani.
Sam życzę wam powodzenia.
 
Bielon jest offline