Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-01-2010, 12:34   #2
Thanthien Deadwhite
 
Thanthien Deadwhite's Avatar
 
Reputacja: 1 Thanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumny
Benjamin ukrywał się w jakiejś ciemnej jamie. Spazmatycznie łapał powietrze i mimo iż pragnął być cicho nie mógł opanować swego oddechu i drżenia rąk. Mężczyzna był w opłakanym stanie. Nogi miał jak z waty, serce biło jak oszalałe, koszula była w strzępach a to co zostało na jego ciele zbroczone było jego krwią. Jego lewa ręka to właściwie był krwawy ochłap. Agent zastanawiał się jak to możliwe, iż mimo utraty tak ogromnej ilości krwi oraz bólu jaki toczył całe jego ciało, on wciąż był przytomny. Odpowiedź przychodziła jednak gdy tylko zamykał oczy.

Ostre jak żyletki, setki zębów. Szpony dłuższe niż japońskie katany i jeszcze ostrze znacznie ostrzejsze. Ogromne, zielono czarne, ociekające śluzem macki, oczy czarne jak noc lub czerwone niczym najgęstsza krew. Ryki, wrzaski i piski które u najtwardszego mocarza spowodowałyby senne koszmary oraz zafajdane spodnie. Wszystko to mieszkaniec Chicago zobaczył w jaskiniach, w których właśnie się znajdował. Najgorsze było to, że Ben nawet nie wiedział jak się tutaj znalazł. W pewnym momencie po prostu przyglądał się dziwnym napisom na ścianie; napisom, od których przez samo patrzenie przechodziły go ciarki i zbierało się na wymioty. Ściany były dziwne w dotyku, czuło się od nich coś, dziwne mrowienie, czy też coś jakby oddech. Do tego dawały nieprzyjemne, mdłe światło.

Wtedy mężczyzna usłyszał ten ryk. Szybko wyciągnął pistolet, jednak mimo chłodu swej broni w ręku, dalej nie czuł się pewny. Ruszył więc korytarzem. Ten wił się licznymi zakrętami i rozgałęzieniami, tak że agent FBI szybko pogubił się ile minął zakrętów i w jaką stronę. Gdy tylko próbował przywołać w myślach trasę, robiło mu się dziwnie słabo. Miał wrażenie, że spogląda w umysł szaleńca. W pewnym momencie wyszedł zza kolejnego wyłomu i wtedy z daleka zobaczył to „coś”.


Stwór z nadludzką prędkością ruszył w kierunku mężczyzny, który już strzelał do niego. Pociski nic jednak nie robiły stworowi, więc Ben zrobił to co tylko mógł zrobić w tej sytuacji. Zaczął uciekać. Nie wiedział jak długo biegł, gdy nagle coś złapało go za kostkę i szarpnęło mocno, co sprawiło iż federalny padł na ziemię. Naraz jakaś dziwna istot oplotła go mackami i zaczęła dusić i miażdżyć mu kości. Nie miał najmniejszych szans na obronę. Owe macki były za silne. Do tego macki, zakończone były ostrymi zębami, które zaczęły rozcinać jego skórę. Nagle usłyszał trzask łamanej kości i po nagłym bólu, zrozumiał że to jego ręką.


- Jesteś nasssssssz – usłyszał w myślach jakiś plugawy głos, co sprawiło że zebrał się w sobie i nadludzkim wysiłkiem, wręcz cudem wydostał się z macek śmierci. Znowu zaczął biec. Tak dotarł tutaj gdzie na chwilkę zatrzymał się by odpocząć. Broń zgubił, ja on nie wiedział nawet gdzie jest. Czuł tylko okropny ból, strach, smak i zapach krwi, oraz widział bestie gdy tylko zamykał oczy.

Bliski syk nagle uświadomił mu że nie jest sam. Poderwał głowę i zobaczył kolejnego przerażającego potwora przyklejonego do sufitu.


Stwór pokazał szereg ostrych kłów, gdy macka oplątała się już wokół szyi i zaczęła go dusić.
- Jesteś nasssssssz – znowu usłyszał głos w myślach, tylko że tym razem nie miał siły się opierać. Wtem poczuł dziwne i kojące ciepło. Coś miał w kieszeni. Sięgnął po to i zobaczył czerwoną świecę w kształcie róży o bardzo charakterystycznych runach na płatkach, która w jego ręku od razu zapłonęła miły, zielonym płomieniem. Potwór na to zasyczał i po chwili odpadł z sufitu, jakby coś go zdzieliło. Zaczął wierzgać i rzucać się na ziemi, tak jakby coś sprawiało mu ogromny ból po czym nagle stanął w płomieniach.


- Ta świeca, może mnie uratować – Ben usłyszał własny głos, gdy spoglądał na popiół, który został w potwora. Po chwili zobaczył też twarz i budynek....

***

Benjamin Gerthart obudził się. W swoim własnym pokoju. Był chłodny, deszczowy ranek, jednak mężczyzna był mokry niczym szczur. To był tylko kolejny koszmar – pomyślał i odetchnął kilka razy. W końcu się to skończy, musi. To miał być ten dzień; dzień kiedy podejmie kroki do ratowania swej skóry. Mężczyzna usiadł czując bardzo silną woń mandarynek. To go utwierdzało. Jego dar po raz kolejny podsuwał mu obrazy, pokazywał co może się wydarzyć. Nigdy jednak nie „wyśnił” dwa razy tego samego snu. Tu było inaczej. Ten sen, albo bardzo podobne mężczyzna widywał każdej przespanej nocy od długiego czasu. Właściwie to Ben nawet nie wiedział jak długo to trwa. Wiedział za to, że ma coraz mniej czasu i że jakieś dziwne potwory czyhają na jego życie. Był przekonany, że to prawda, bowiem w tej materii jego nadnaturalne zdolności jeszcze go nie myliły. Zastanawiał się tylko co te bestie mogły od niego chcieć? Miał kilka opcji, kilka przypuszczeń, co jedne to niestety gorsze od drugiego.

Agent FBI wstał i zaczął szykować się do wyjścia. Miał dziś bardzo ważne spotkanie, spotkanie od którego mogło zależeć jego życie oraz psychiczny spokój. Najgorsze jednak było to, iż nie bardzo wiedział z kim się zobaczy. Owe spotkanie miało odbyć się w dość popularnym Barze Alcock’s, znajdującym się w pobliżu Hotelu City Suites około godziny 11 rano. Spotkać się zaś Benjamin miał z osobami, które co najmniej raz pojawiły się w jego życiu. Mieli oni w większości tylko dwie cechy wspólne. Pierwszą był fakt, iż każdemu kiedyś Ben w jakiś sposób pomógł. Od uratowania tyłka od bójki, poprzez pomoc finansową, uratowaniem przed zamarznięciem czy choćby w prowadzonej przez siebie sprawie. Drugą, dla Bena znacznie ważniejszą cechą wspólną było to, iż tak jak on sam, oni wszyscy byli obdarzeni. Gerthart to po prostu wiedział. Kolejna z jego zdolności. W końcu gotowy ubrał się w kurtkę i wyszedł z domu.


Młody agent FBI szedł ulicami miasta rozmyślając. Miał w swoim komputerze specjalny katalog ludzi, o których wiedział że mają dar i którym kiedyś pomógł. Udało mu się skontaktować być może z połową z nich dokładnie tydzień temu. Do jednych dzwonił bezpośrednio, do innych pisał maile czy kontaktował się w inny sposób. Każdemu przekazywał tyle samo informacji: że ma kłopoty i potrzebuje teraz pomocy oraz że sprawa jest skomplikowana i wiąże się z ryzykiem toteż wyjaśni wszystko gdy się spotkają. Kilku z miejsca mu odmówiła jakiejkolwiek pomocy, inni wykruszyli się w ciągu tygodnia. Teraz została siódemka ludzi, którzy w jakiś sposób potwierdzili swą obecność oraz chęć udzielenia pomocy. Ciekawiło Bena jednak, ilu z nich pojawi się naprawdę. Wiedział, że może skończyć się tak, iż nie pojawi się nikt. Miał jednak nadzieję.

Spojrzał na zegarek, dochodziła już jedenasta. Wszyscy powinni być już w barze. Wszystko było dokładnie przygotowane. Gdy tylko weszli do baru, miał ich zaczepić odźwierny, który dowiedziawszy się ich nazwisk poprowadzić do wspólnego stolika. Nawet zostawił jednemu z potencjalnych swoich gości ubranie i talon na fryzjera w domu dla bezdomnych aby mógł on wejść do owego przybytku, nie będąc nawet pewnym pojawienia się owego osobnika, miał z nim bowiem tylko krótką pogawędkę kilka dni temu, gdzie zdradził tyle samo szczegółów co innym.

Gerthart specjalnie się spóźniał. Musiał bowiem przemyśleć wszystko co ma do powiedzenia. To co bowiem chciał powiedzieć, większość ludzi uznałoby za wariactwo. Była jednak szansa, że Obdarzeni nie wyśmieją go i będą chcieli pomóc. W końcu doszedł do baru i nacisnął klamkę. Teraz miało się okazać, czy pojawiła się choć jedna osoba.
 
__________________
"Stajesz się odpowiedzialny za to co oswoiłeś" xD

"Boleść jest kamieniem szlifierskim dla silnego ducha."
Thanthien Deadwhite jest offline