Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-01-2010, 10:32   #7
Lirymoor
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
Kamień nic się nie zmienił przez ostatnie pół roku. Wciąż był szary, głodki i zimny w dotyku. Ścierając nagromadzony pył przejechała opuszkami palców po wyżłobionych literach „Connor Feary 03. 10. 2001 – 25. 09. 2006” tylko tyle i aż tyle. Długo debatowali and tym jaką jeszcze inskrypcje umieścić na nagrobku. Padały propozycje wierszy, fragmentów piosenek ale żadne słowa nie mogły podsumować straty jaką odnieśli.
Myślała, że tym razem nie będzie płakać jednak zdradziecka wilgoć znów napłynęła do oczu. Czuła smutek, nie wierzyła by to uczucie kiedykolwiek odeszło, na pewno nie w tym miejscu, ale nie była to już głęboka czarna dziura tylko cierń. Rany zasklepiały się, dzięki temu odkryła, że znów może myśleć o tych dobrych chwilach spędzonych z synkiem. To było jak błogosławieństwo.

Noah otarł oczy wierzchem dłoni przerywając na chwile rozstawianie kwiatów. Znali się już tak dość długo by nie wstydzić się przed sobą nawzajem własnych łez. Pomiędzy wazon a nagrobek wstawił małego pluszowego lwa. Connor spał dobrze tylko gdy miał się do czego przytulić.
Gdy wszystko było gotowe stali w milczeniu omiatając wzrokiem kamień. Dwoje młodych ludzi z identycznym smutkiem na twarzach. Zbyt rzadko odwiedzali syna razem, gdyby Noah nie uparł się odwieść jej do domu pewnie spotkaliby się tu dopiero na święta.
- Karen... - Przerwał ciszę, wypowiadał słowa ostrożnie nie odwracając wzroku od nagrobka. - ...jak sądzisz jak by to się skończyło gdybyśmy zostali w Heaven?

Powstrzymała cisnące się na usta westchnienie. Dlaczego pytał o to akurat teraz? Jeszcze dwa lata temu nawet przez głowę by mu nie przyszło żałować tej decyzji. Dwa lata temu, to było jakby w innym życiu.
- Pewnie pracowalibyśmy w zakładzie mojej matki, latali na spotkania koła parafialnego i byli kolejnym małżeństwem, które dobrze wygląda z zewnątrz a za drzwiami domu nie może na siebie patrzeć – odparła może odrobinę za ostro ale taka była prawda. Noah był jej przyjacielem, być może najlepszym jakiego kiedykolwiek miała ale nie potrafiłaby z nim żyć. Na pewno nie wtedy i nie z przymusu.

Skinął głową i powoli podniósł na nią spojrzenie, miał ciemne oczy takie same jak kiedyś Connor. Poza tym jednym w ogóle nie było do syna podobny. Jasnowłosy, spokojny podczas gdy ich syn przypominał czarnowłosą błyskawicę. Czasami śmiała się, że był jak światło, wszędzie w tej samej chwili.
- Ale on wciąż by żył?
- Nie wiesz tego. Być może umarłby już przy porodzie. Tutaj ledwo go uratowali, w Haven nie ma porządnego szpitala.
Wciąż wierzyła, że wbrew temu co powtarzała jej matka to nie grzech chcieć własnego życia i o nie walczyć.
Skinął głową ponownie odwracając wzrok w stronę kamienia.
- Chodźmy już.

Byli właśnie w połowie drogi powrotnej gdy odezwał się znowu, tym razem już lżejszym tonem.
- Wracasz na studia?
- Tak – odpowiedziała odruchowo patrząc na ziemię. Starannie unikała wzrokiem rzędów nagrobków i snujących się między nimi żałobników.
Coś ze swoim życiem zrobić musiała, czemu nie to czego zawsze chciała? Dobrze w takim razie czemu to pytanie wywołało nieprzyjemny skurcz żołądka? Była w wieku w którym powinna już coś osiągnąć, mieć się czym pochwalić. Tymczasem obecnie była na lodzie. Bez pracy, bez wykształcenia, bez syna dla którego odłożyła to wszystko na bok. Babka powtarzała że wciąż ma czas, żeby się nie martwiła tylko mądrze zdecydowała co dalej. I choć nie żałowała swoich życiowych decyzji nie mogła pozbyć się uczucia zawodu. Ile razy można zaczynać wszystko od nowa? Trzy? Cztery? Pewnie tytle ile będzie trzeba.

Telefon zawirował w kieszeni, ostry dźwięk dzwonka wyprzedził to co zamierzał właśnie powiedzieć Noah. Wybawienie od niewygodnych pytań.
Podniosła komórkę do ucha.
- Halo?
- Cześć Karen. - rozpoznała znajomy głos Benjamina Gertharta. - Pisałem do ciebie mail ale nie wiedziałem czy już wróciłaś.
- Cześć Ben. Jeszcze nie zdążyłam sprawdzić skrzynki, ale owszem, nie biegam już po lesie z bandą wariatów... - Pochwyciła żartobliwie urażone spojrzenie Noah. - ...pasjonatów znaczy się. - Wolnym krokiem odeszła kawałek na bok zostawiając towarzysza przy samochodzie. Coś niepokoiło ją w tonie głosu agenta FBI, a może to tylko telefon tak go zniekształcał. Tak czy inaczej wolała bardziej zadbać o prywatność. - Dostałam twoją przesyłkę. Dziękuję. I skoro dzwonisz pewnie też dostałeś moją.
- Ja właśnie w tej sprawie. Mam kłopot i potrzebna mi twoja pomoc.
Spoważniała natychmiast. Przez niemal dwa lata znajomości Benjamin Gerthart wydawał się silnym, niezależnym człowiekiem. Jeśli prosił o pomoc sprawa musiała być poważna.
- Słucham – odpowiedziała bez chwili wahania. Doskonale pamiętała ile mu zawdzięcza. Odwrócenie się od agenta plecami nie wchodziło w rachubę.

* * *

Deszcz zawsze uspokajał Karen. Oczyszczał powietrze, atakował szare ulice jakby chciał zmyć ze świata wszystko co brudne i bolesne. Szła wolno obserwując jak krople ścigają się po szybach. Wpatrywała się w własne odbicie w kałużach. Wdychała chłodne powietrze, koncentrowała się na wilgoci lgnącej do ciała. Z niemal akademicką uwaga przyglądała się kroplom płynącym po wyciągniętej dłoni. Pochłaniała chwilę nie zważając na do połowy mokre nogawki spodni czy przeszywające kremowy płaszcz zimno.
Sinsjew mówiła, że woda to życie, odrodzenie, nowy początek. Coś się zaczynało. Pytanie tylko czy coś dobrego. Pamiętała rozmowę z agentem i jej wydźwięk nie wróżył najlepiej. Oto stało przed nią Alcock's a wraz z nim odpowiedzi.

Mężczyzna wyprzedził otworzył przed nią drzwi. Wyrwana z własnych myśli podniosła wzrok i uśmiechnęła się. Odwykła od tego typu uprzejmości.
- Dziękuje – powiedziała wchodząc do ciepłego wnętrza. Atmosfera pomieszczenia wydawała się swobodna, kontrastowała z nastrojem w jakim wprawiała dziewczynę cała sprawa.
- Dzień dobry. Karen Feary, miałam się tu spotkać z panem Benjaminem Gerthartem. - Podała płaszcz odźwiernemu.
- Imnieyest, w tym samym celu – usłyszała za sobą.
Obróciła się i porządnie przyjrzała mężczyźnie. Nietypowe nazwisko i człowiek też zdawał się być niecodzienny. Ubiorem kontrastował z tym co widywała zazwyczaj na ulicach, w swoim prochowcu wydawał się być wyjęty z przedwojennych filmu. Twarz w znacznej części przysłaniał zadbany zarost. Wydawał się być niecodzienną osobą przynajmniej jak na Chicagowskie realia. Gdy nowo poznany wyciągnął w jej kierunku ramię wrażenie natychmiast się pogłębiło.
- Zadziwiający zbieg okoliczności, czyż nie?
- W rzeczy samej. - powiedziała z wahaniem przyjmując ramię. Tego typu gest nie pasował raczej do tego miejsca, ale pasował do człowieka. Czy tylko jej się zdawało czy też po jego oczach przemknął jakiś cień. - Jest pan znajomym Bena?
Pytanie szalenie inteligentne nie ma co, ale trudno padło. Nie znała zbyt wielu obdarzonych i spotkania z nowymi wytrącały ją trochę z równowagi. Czy nie powinno być odwrotnie? Czy ludzie podobni do niej samej nie powinni zbudzać poczucia bezpieczeństwa? Cóż każdy nowo poznany człowiek był tajemnicą, obdarzony nawet dwukrotnie większą. Z tajemnicą wiązało się ryzyko. Ale czy nie o to w pewnym sensie chodziło?
- Można to tak nazwać. Ale nie sądzę, że to będzie spotkanie na szczeblu towarzyskim – nieznajomy nie wydawał się być zrażony jej drobną niepewnością. W drodze do stolika dostrzegła blondynkę i zaczęła się zastanawiać ilu ich tam właściwe jeszcze będzie.
- Sądząc po tym jak Ben brzmiał przez telefon, może się ono okazać właściwie wszystkim – stwierdziła zgodnie z prawdą. Głęboki oddech i już czuła się znacznie pewniej. Martwiła się o Bena i nie zamierzała tego urywać. Nie był z tych którzy wyolbrzymiają, jeśli mówił, że ma kłopoty to musiały być takie przez duże "K".

- Okaże się za 8 minut, zakładając, że nasz drogi przyjaciel się nie spóźni. - odparł mężczyzna odsuwając dla niej krzesło. Wreszcie się uśmiechnął. Atmosfera od razu zrobiła się bardziej swobodna.
- Dziękuję – Zajęła miejsce na krześle przyglądając się uważniej drugiej kobiecie. - Mam szczerą nadzieję, że się nie spóźni. Nie po tak intrygującym zaproszeniu - uśmiechnęła się usiłując nie koncertować się na rosnącym zmartwieniu. Im bliżej godziny zero tym gęstszy wydawał się niepokój.
- Po tak intrygującym zaproszeniu, jak to pani ładnie nazwała, można usprawiedliwić spóźnienie, choć nadal będzie niemile widziane.
Oby w ogóle przyszedł. Pomyślała opierając się plecami o oparcie. Chociaż takie zachowanie byłoby raczej do niego niepodobne. Inna sprawa, że cała ta sytuacja do typowych nie należała.
- Nik Imnieyest, do usług. Widzę, że szykuje się jakieś większe spotkanie – mężczyzna wziął na siebie ciężar konwersacji zagadując do blondynki. W duchu była mu za to wdzięczna cisza przy stole mogłaby się okazać zbyt ciężka zbyt nieprzyjemna.
Karen zamknęła na chwilę oczy koncentrując się na bębniących o szybę kroplach deszczu. Kap, kap, kap rytm powoli zlewał się z biciem jej własnego serca, razem z spływającymi po szykach kroplami odpływało napięcie. Cóż cokolwiek miało się stać wyglądało na to, że nie będzie w tym sama. A to zawsze była dobra wiadomość.
 

Ostatnio edytowane przez Lirymoor : 02-01-2010 o 11:26.
Lirymoor jest offline