Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-01-2010, 19:39   #3
Bronthion
 
Bronthion's Avatar
 
Reputacja: 1 Bronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodze
Visk Mayer

Odkąd opuścił chatę swego mistrza minęło kilka miesięcy. Szlak ponownie stał się jego niemal jedynym towarzyszem. Niemal bo nie można było pominąć kruka dumnie siedzącego na Viska ramieniu, oraz kija, który chociaż specjalnych właściwości czy też osobowości nie posiadał zawsze był przydatną podporą.
Mimo wszystko nie lubił w taki sposób podróżować. Wolał mieć przed sobą jakiś konkretny cel, za którym mógłby gonić. Teraz znalazł się na gościńcu z braku innego wyjścia i z ciekawości. Świadom był, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, lecz jak do tej pory sprawnie tychże otchłani piekielnych unikał. Duża tu zasługa jego chowańca - Khelbena, który sporą ilość czasu poświęcał poszukiwaniu ewentualnych zagrożeń w okolicy jakie mogłyby zaszkodzić jemu i jego mistrzowi. Warto także zauważyć, że krucze imię „Khelben” wzięło się od pierwszego Viskowego nauczyciela, nadał mu je na jego cześć.


Wracając do szlaku to dzięki bystremu oku latającego przyjaciela udało mu się uniknąć bandytów czekających w małej kotlince, przez którą miał przechodzić. Czasami znajdował się jakiś bezpieczny skrót, mniej lub bardziej bezpieczny. Tak czy siak Visk kiedy mógł to podróżował lasem, mniejsza była tu szansa spotkania najstraszniejszego potwora wszechczasów – człowieka. Ze zwierzętami zawsze dało się jakoś „porozumieć” czy to przy pomocy Khelbena czy po prostu opuszczając terytorium, które zwierze uznawało za własne.


Kiedy zdarzyło im się wspólnie natrafić na jakieś miasteczko lub wieś zazwyczaj chwytali się dorywczych prac, dzięki którym mogli napełnić nieco sakiewkę. Z tych dwóch możliwości Visk zdecydowanie preferował wieś, gdyż tam jego magiczne sztuczki o wiele bardziej oddziaływały na mieszkańców. Może i nie mieli wiele twardej waluty jak mieszkańcy miast, ale jedzenie jakim go częstowali wynagradzało to z nawiązką, poza tym byli bardziej życzliwi więc Visk czuł się w takich miejscach niemal jak w domu i niechętnie ruszał dalej.

Sztuczki jakie prezentował we wsiach może i były prymitywne, ale mieszkańcy bardzo się im dziwowali w końcu na co dzień nie oglądali takich rzeczy. Przykładem może być tańczący, a raczej próbujący tańczyć kruk, który czasami nawet pisał trzymanym w dziobie piórem. Co prawda wielu z wieśniaków czytać nie potrafiło, ale zwykle sołtys utwierdzał resztę, że zapisane ręką, a raczej dziobem zwierzęcia słowa są jak najbardziej prawidłowe i zrozumiałe. Dzieci cieszyły się, ludzie bili brawo a kruk teatralnie skłaniał się w stronę publiczności. Visk byłby jednak zaiste podły gdyby wszystko kazał robić tylko swemu chowańcowi. Czasami ku uciesze dzieci unosił siłą woli niewielkie kamyczki i tworzył z nich ruchome sceny, opowiadał przy tym bajki mu znane lub zmyślane na biegu odpowiadające temu co działo się przed oczyma maluchów. Jeśli zapadł zmrok wokoło pojawiały się niewielkie kolorowe światełka rozświetlające okolice. Widok był urzekający.

Zwykle po takim przedstawieniu mógł najeść się do syta, napić i spędzić noc w ciepłym łóżku bez żadnych zmartwień – oczywiście za darmo. Zyskał opinię wędrownego kuglarza i bajarza, sam Visk śmiał się z tego. Robił to tylko i wyłącznie dlatego by zarobić lub zostać ugoszczonym, gdyby miał pieniądze z pewnością zająłby się czymś ciekawszym.

Z kolei jeśli trafiał do miasta musiał być bardziej dyskretny. Kościołowi nie spodobałoby się zapewne gdyby zobaczono go na środku rynku demonstrującego swoje kuglarskie sztuczki, spotkanie z ewentualnym magiem - członkiem jakiejś gildii mogłoby także zakończyć się źle. Miejscem, które Visk odwiedzał w takich wypadkach była karczma. Nie spełniał tam roli klienta tylko… pracownika tymczasowego. Mówiąc wprost zmywał naczynia, stoły, podłogi i inne powierzchnie. Nie brudził sobie jednak przy tym rąk. Kiedy zabierał się do pracy prosił by zostawiono go samego bo jak twierdził „Lubię „pracować” w samotności, zostawcie mi wszystko i o nic się nie martwcie”. Co im zależało ? Skoro chciał sam zmyć tę stertę talerzy i kufli to proszę bardzo…

Nie zajmowało mu to dużo czasu, siedział przy stole lub stał, a wszystko czyściło się samo. I niech ktoś powie, że magia przydaje się tylko na polu bitwy. Brud i tłuszcz znikał gdzieś w niebycie, nigdy nie interesował się gdzie mógł on trafić, miał jedynie nadzieję, że sam nigdy nie znajdzie się w tym miejscu. Gdzie wtedy był Khelben ? Swego czasu Visk nabył od wędrownego handlarza kosz dla chowańca. Koszem było to jedynie z nazwy, tak naprawdę było to średniej wielkości pudełko wykonane z metalu i drewna, wewnątrz obite miękkim materiałem, dodatkowo w konstrukcję było wbudowane okienko i drzwiczki otwierane na życzenie chowańca – praktyczna rzecz. W takich wypadkach jak zmywanie kruk wolał nie oglądać do czego jego pan używa magii ~Są pewne granice…~ myślał, lecz nigdy nie skomentował na głos(lub telepatycznie) poczynań mistrza.

Visk długo nie pozostawał w jednym miejscu, liczył na to że kiedyś wreszcie spotka go jakaś przygoda. Może i był młody i niedoświadczony, ale zapału mu nie brakowało. Kolejnym przystankiem w jego podróżach była wioska pod Bękarcią Skałą.
Słyszał, że to miejsce jest odosobnione, czyli musi być także pełne tajemnic – tak przynajmniej mu się wydawało. Dotarł do celu późnym popołudniem, mieszkańcy przypatrywali mu się z ogromną ciekawością, lecz na razie póki był w ruchu nikt go nie zaczepiał. Do gospody trafił bez problemu.


Usiadł ciężko przy najbliższym stole – był wykończony marszem. Nim zdążył zamówić cokolwiek został otoczony ze wszystkich stron przez ciekawskich. Przekrzykiwali jeden drugiego, pytali „Co tam słychać w świecie wielmożny Panie?” zadawali mnóstwo, ale to mnóstwo pytań. Najwyraźniej mieli go za jakiegoś światowca, szczerze to nie wspomniał, że ów „światowiec” ostatnio zmywał naczynia w takiej gospodzie jak ta by na chleb zarobić. Był zbyt zmęczony na takie przesłuchania, zapłacił za wynajęcie łóżka i udał się na górę mając w głębokim poważaniu ciekawski tłum ~Nie dzisiaj, nie dzisiaj…~

Ranek, co prawda wyspał się już o wiele wcześniej, ale… nie miał nic innego do roboty – kruk spał nadal. Zdążył tylko zjeść śniadanie gdy podszedł do niego pewien człowiek. Wyglądał inaczej niż Ci, którzy wczoraj zadręczali go pytaniami. Nosił się bogato, a jego słowa brzmiały dźwięcznie i pewnie – napewno nie był jedym z wieśniaków. Bez zbędnych wstępów powiedział.

- Panie, Lord Malcolm prosi Cię na zamek.

Na dźwięk tych słów w głowie Viska pojawiło się mnóstwo pytań. ~Lord? Jaki Lord? Czymś zawiniłem? Dlaczego chce mnie widzieć? Komuś nie spodobała się moja magia?~ Te i wiele innych znaków zapytania nakazywałoby ostrożność, ale… coś mówiło mu by się zgodził, miał dobre przeczucia. Posłuchał przeczucia, udał się razem z wysłannikiem na zamek, nie zadawał zbędnych pytań.

Im bliżej byli miejsca docelowego tym dziwniejsze Visk miał odczucia. Nie miały jednak one nic wspólnego z wysłannikiem i niejakim Lordem Malcolmem(przynajmniej na razie). Czuł jakieś dziwne mrowienie i… lekkie wibracje wewnątrz siebie, kruk siedzący na jego ramieniu także wydawał się poruszony. Jakby moc wewnątrz była niespokojna lub odpowiadała w ten sposób na inną. Kiedy znaleźli się u celu poznał przyczynę niecodziennego samopoczucia.
Cały zamek… był pełen energii, nie tylko zamek, ta dziwna moc sięgała do samych trzewi ziemi, bardzo głęboko. To wszystko sprawiło, że poczuł się niezwykle mały w porównaniu do tego miejsca. Z rozmyślań otrząsnęły go ponaglające słowa wysłannika.


Lord Malcom okazał się niezbyt wymagającym starcem. Żądał jedynie towarzystwa w zamian za darmowe posiłki i noclegi… czy można było być większym szczęściarzem ? Visk często zadawał sobie to pytanie.
Dobrodziej ów mógłby zostać uznany za zwykłego starca, gdyby tylko nie był niezwykły. Visk widział i czuł wiele rzeczy, zapewne dlatego, że sam był w pewien sposób z tym związany – był czarownikiem, władał mocą. Choć słowo „władał” jest tutaj mocno nie na miejscu, znał jedynie podstawy jednak to wystarczyło. Czuł moc wypełniającą każdy kamień zamku, kiedy dotykał gładkiej ściany wyczuwał delikatne drgania, wszystko tu wydawało mu się nasiąknięte czymś… jakąś tajemnicą, wydarzeniami jakie skała widziała, potęgą.

Sam Malcom, ten zgrzybiały stary dziad, którego musieli słuchać otoczony był dziwną aurą. Kiedy oddalał się wspomnieniami wstecz opisując takie wydarzenia, że Viskowi wydawały się trudne do samego wymyślenia, a co dopiero do wykonania jego oczy wypełniał dziwny blask. Z pewnością każdą z tych opowieści ubarwił na swój sposób, ale… coś w tym musiało być. Coś musiało być w pasmach mocy od czasu do czasu kłębiących się wokół niego. Kiedy pierwszy raz je ujrzał nie był pewien czy to prawda czy zwidy. Delikatnie podpytał resztę czy widzą tu coś dziwnego, lecz nie uzyskał żadnej satysfakcjonującej odpowiedzi, najwyraźniej jest to kolejna z zagadek Bękarciej Skały. Visk był tym wszystkim podekscytowany, jeszcze nigdy nie był w takim miejscu jak to. Kiedy reszta z gości była gdzieś indziej wszedł do pokoju Lorda Malcolma, musiał go o coś zapytać:


- Ja… coś tu wyczuwam, w całej Bękarciej Skale, moc pochodzącą z głębi ziemi. Ale jest coś jeszcze, kiedy opowiadasz nam swoje historie widzę coś jeszcze. Kłębiące się wokół Ciebie pasma mocy, pytałem innych ale nikt nie wie o co mi chodzi, są widoczne tylko dla mnie… co to znaczy mistrzu ?
- Synu... jesteś żywym dowodem na to, że moc wraca do Ainoru. Jeszcze nie pora, ale wyjaśnię ci to. Wszystkim wam wyjaśnię. Czas obudzić uśpionych, czas odnowić stare przysięgi, czas ożywić tę krainę. Bo też nadchodzi czas wyboru. Wy też go dokonacie.

Miał mnóstwo pytań, ale uszanował słowa mistrza, miał jedynie nadzieję, że kiedyś dowie się wszystkiego. Jedna rzecz się w nim zmieniła, miał cel – chciał zgłębić tajemnicę Bękarciej Skały. Nie było to jednak proste, mieszkańcy zamku pilnie strzegli swych tajemnic, poza tym był tylko gościem Sir Malcolma, nie był jednym z nich, więc nie mógł wiedzieć wielu rzeczy. Mimo to starał się: zwiedzał zamek, opukiwał mury w poszukiwaniu jakiegoś ukrytego przycisku lub przejścia, bacznie wszystko obserwował, szukał wskazówek w miejscowej bibliotece – na próżno. O dziwo nikt mu nie przeszkadzał, raz spotkał się z drwiącym spojrzeniem mówiącym „Próbuj ile chcesz, próżne twe wysiłki” przynajmniej tak mu się wydawało.

W końcu dał za wygraną, jeśli nie będzie jednym z nich wiele drzwi pozostanie zamkniętych w tym także wiedza i tajemnica kamienia. Nie miał pomysłu jak zrealizować swoje plany, musiał czekać na rozwój wypadków.
Razem z innymi gośćmi spędził na zamku trochę czasu, może dla jednych było to długo, dla innych krótko, ale dla Viska, który przyzwyczajony był do niemal ciągłego przemieszczania się była to cała wieczność. Czas spędzał głównie w bibliotece na wertowaniu ksiąg zawierających przydatne informacje o teorii magii, oraz biografie słynnych czarodziei i czarowników w czym dzielnie towarzyszył mu Khelben. Czasami strzelał z kuszy do manekinów ćwiczebnych i uświadamiał sobie jak jest kiepski. Niektórzy podśmiewali się po cichu z jego nieudolności jednak wtedy Visk zaskakiwał ich nadzwyczajną precyzją nierzadko będąc jednym z lepszych strzelców, strzały takie mógł oddać tylko cztery za jednym razem, gdyż po prostu brakowało mu energii magicznej… jednak zręcznie ukrywał fakt samo wspomagania. Nierzadko po prostu siadał po turecku na środku pokoju i medytował starając się zrozumieć otaczającą go moc, rzecz jasna niczego nowego nie zrozumiał, ale czas w takim stanie zlatywał bardzo szybko.

Razu pewnego zostali wezwani wszyscy do pokoju Malcolma. Najwyraźniej nadeszła pora na konkretniejszą zapłatę za nocleg i jedzenie niż słuchanie jego bajań. Mieli uwolnić niejakiego Sir Edvina, który miał zostać niedługo stracony:

- Ocalcie go. Nie dopuśćcie do jego egzekucji. Przekupcie kogo trzeba, wykradnijcie, albo odbijcie. To nie ważne. Nie dopuśćcie by go zgładzili. Wyrwijcie tym podłotom z ich łap i przywieźcie tu. Nagroda przejdzie wszelkie wasze oczekiwania… - stary aż się zasapał.

Visk nie był byle żołdakiem i potrzebował odrobiny więcej wyjaśnień:

- Mistrzu, dlaczego ów Sir Edvin jest dla Ciebie tak ważny ? Dlaczego go wieszają?
- Sir Edvin to jeden z nas, jeden z Auran. Nie wiem o co w tym wszystkim chodzi, ale wieszają go tylko za to, to pewne. Jest nas zbyt mało, by pozwolić na tak bezsensowną śmierć.

Na razie te informacje muszą mu wystarczyć, poza tym to była całkiem dobra możliwość uzyskania wdzięczności Auran, a im jej więcej tym większa szansa stania się jednym z nich co w konsekwencji mogło prowadzić do zgłębienia tajemnicy Bękarciej Skały. Tak, to zdecydowanie dobry powód by podjąć się tego zadania.

***

Wyruszyli z zamku konno, na twarzy Viska pojawił się niezadowolony grymas. Rozumiał, że musieli się spieszyć, a na piechotę by nie zdążyli, ale przecież nikt nie zabronił im marudzić – więc korzystał. Przejechali dwa dni w względnej ciszy, czarownikowi to nie przeszkadzało, zawsze miał partnera do rozmowy – siedział na jego własnym ramieniu. Cisza jednak nie mogła trwać do samego końca, musieli wiedzieć na co stać każdego z nich, bez tego nie dało się przygotować żadnego planu. Postanowił odezwać się pierwszy:

- Panowie –zwrócił się do nich- wydaje mi się, że powinniśmy coś o sobie wiedzieć. Musimy być pewni umiejętności poszczególnych z nas jeśli chcemy odnieść sukces. Do przygotowania planu potrzebne są informacje nie tylko o przeciwniku, ale i o nas samych. To może ja zacznę ? Jestem Visk Mayer, możecie mi mówić po prostu Visk, kruk na moim ramieniu na imię ma Khelben i jest moim wiernym przyjacielem. Wspomóc naszą wyprawę mogę magią, oraz celnym strzałem z kuszy. Jednak nie myślcie, że dzięki mojej magii przelecimy nad murami, zabierzemy kogo mamy zabrać i teleportujemy się na Bękarcią Skałę, nie potrafię takich cudów… jeszcze. Posiadam kilka przydatnych zaklęć zapisanych na zwojach, ale wolałbym ich użyć tylko w ostateczności. Jeśli chodzi o umiejętności nie związane z walką to potrafię nieźle blefować, może nam się to przyda podczas wykonywania tego zadania.

Uznał, że powiedział o sobie wystarczająco informacji, w drodze reszta także dokonała jako takiej prezentacji.
Kiedy byli już całkiem blisko celu spotkali wieśniaka, który powiedział im rzeczy zaiste warte uwagi.

- Wielmożni panowie! Wybaczcie! Weźcie i mnie, bo ja też na egzekucję onego rycerza co to go dziś wieszać na rynku mają wedle południa. Weźcie mnie, bom pół drogi biegł i nie dostoję…
- Wedle południa ?! Toż to niedługo do cholery, cwałem !


Cwałem przemieszczał się Wojciech jedynie, Visk natomiast używał „cwału” czyli czegoś na podobiznę stylu jazdy rycerza, lecz kompletnie bez polotu i gracji. Oczywiście jak to w życiu bywa nic nie pójdzie tak jak ma pójść. Rozwścieczona tłuszcza zablokowała dojście do bramy według zasady „Jak nie puszczają to nikogo”. Mieli problem, ale przecież nie mogli wrócić do Malcolma z pustymi rękoma, musieli coś zrobić. Czarownik wystąpił na przód i przemówił donośnym i majestatycznym głosem – zdecydowanie nadawałby się na aktora.

- Dobrze ludzie! Spokojnie! Myśmy tu przybyli z samej stolicy! Z rozkazu samego łaskawie panującego króla Guderyka de Marque'a myśmy tu pismo przywieźli na mocy, którego dostęp do miasta będzie równy dla wszystkich! Lecz by dostarczyć pismo owe przepuścić nas musicie! Odpowiedzcie mi, czy warto nas uparcie zatrzymywać? Czy może lepiej dla was
-wskazał na tłum palcem- będzie gdy ten jeden wyjątek zrobicie, a potem cieszyć się będziecie miastem wolnym dzięki królewskiemu dekretowi łaskawemu ?
 
__________________
"Kiedy nie masz wroga wewnątrz,
Żaden zewnętrzny przeciwnik nie może uczynić Ci krzywdy."

Afrykańskie przysłowie

Ostatnio edytowane przez Bronthion : 26-01-2010 o 20:08.
Bronthion jest offline