Sonny siedział w otwartych drzwiach i ze znudzeniem patrzył na przemykające pod nimi drzewa. Przez trzy lata ten widok zdążył już mu się przejeść i teraz dałby wszystko co ma, byle móc znaleźć się w jakimś lokaliku w Little Italy, choćby na godzinę. Niestety teraz był w tym cholernym kraju i leciał na kolejną misję z innymi samobójcami, takimi jak on.
Helikopter zatrzymał się w powietrzu. Jakieś dwa metry pod nim płynęła spokojnie rzeka. Prąd nie był zbyt silny, ale prawdopodobnie była całkiem głęboka.
- Go, go, go! - jakiś kretyn zaczął się wydzierać. Pewnie nowy, albo przynajmniej zbyt nadgorliwy.
- Dowódca skacze pierwszy! - krzyknął ktoś ze składu. Żółtek wyskoczył, a po nim jeden z żołnierzy. Minoso również nie czekał i chwilę potem był już w zimnej wodzie. Po początkowych trudnościach zaczął wreszcie płynąć w stronę brzegu. Gdy znalazł się na piaszczystym podłożu, rozejrzał się za innymi. Byli jakieś sto metrów po jego prawej stronie. Sonny zdjął plecak, a potem kurtkę od munduru. Wyciągnął bagnet i odpruł rękawy. Zawsze go denerwowały, były za ciasne. W obozie dostawał opierdol za niszczenie munduru, ale w terenie przecież nikt mu nic nie zrobi. W końcu uporał się z tym zadaniem i założył kurtkę, a raczej kamizelkę. Następnie zdjął folię z M16 i ruszył w stronę pozostałych. |