Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-03-2010, 18:31   #2
Serge
 
Serge's Avatar
 
Reputacja: 1 Serge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputacjęSerge ma wspaniałą reputację
- No chyba żartujesz?! - Kenny złapał się za głowę. Głos na oko trzydziestoletniego mężczyzny rozniósł się po biurze.
- Niestety nie. - Tim MacDougal, baryłkowaty mężczyzna przed pięćdziesiątką z rudą kępką włosów na czubku głowy, pozostawał niewzruszony. - Już i tak za długo przymykałem oko na to, że nie bierzesz tego urlopu. Teraz już klamka zapadła.
- No i co ja mam robić przez te trzy tygodnie? Przecież wiesz, że praca i moja drużyna to dla mnie wszystko! - oburzył się.
- Nie wiem, idź na panienki, do kina, na panienki, skocz na ryby, zapisz się na kurs baletu, idź na panienki... - powtórzył. - Cokolwiek. Stary, musisz odpocząć, bo za rok będziesz miał zawał z przepracowania..
- Nie potrzebuję odpoczynku, chcę pracować.
- Kenny upierał się przy swoim. - A z tym zawałem to żeś pojechał, Tim...
- Jesteś najlepszym ratownikiem w ekipie
wiem o tym. - MacDougal westchnął. - Ale ludzie czasami muszą się wybrać na urlop i odpocząć. To nie moja decyzja, tylko góry, więc przyjmij ją jak facet i nie truj mi już tyłka, dobra? Mam trochę roboty. - usiadł w fotelu, a ten ugiął się pod nim. Kenny się czasami zastanawiał, ile jeszcze zdoła wytrzymać. Fotel, nie Tim.
- No dobra... ale będę musiał pozałatwiać parę spraw. - mruknął niechętnie, kierując się w stronę wyjścia z biura.
- Droga wolna. - kierownik machnął ręką zagłębiając się nad jakimiś papierami. - Tylko nie trzaskaj...
Nagle rozległ się potężny huk zatrzaskiwanych drzwi, gdy Kenny opuścił biuro swojego szefa. Ten tylko skrzywił się sardonicznie i odprowadził wzrokiem przez szybę swojego pracownika.

Kenny był wkurzony i to niemal tak, jakby właśnie otrzymał wypowiedzenie z pracy. W sumie trzytygodniowy urlop właśnie z tym mu się kojarzył – brak morza, brak kontaktu z drużyną, brak konkretnego zajęcia. Urlop nie był tym, czego potrzebował człowiek z jego ambicjami. Poza tym praca maskowała jeszcze jedną istotną rzecz – brak tak zwanej drugiej połówki. Co prawda miał w Dunbar kilku sprawdzonych przyjaciół z którymi mógł wyskoczyć do pubu na sok, ew. do jakiejś dobrej restauracji, ale nie był typem, który lubił stać w miejscu. Dlatego ten urlop był dla niego jak kara za złe sprawowanie. I pomyśleć, że musiał zagospodarować aż tyle czasu, nie wiedząc, co z nim tak do końca zrobić.

Gdy wrócił do domu, przez pierwsze godziny bił się z myślami w towarzystwie dwójki zwierzaków - kotki Morgany i psa pasterskiego Merlina. Czas wolny od pracy rysował się w ciemnych barwach. Jeśli zostanie w Dunbar, to z pewnością nie dożyje końca urlopu... Przecież w tym małym, portowym miasteczku nic się zwykle nie działo. Dopiero po pewnym czasie wyszukał jakieś oferty w sieci, zwracając uwagę na usytuowanie mieściny. Padło na bawarskie Kufstein – oferowali całkiem ciekawe warunki za rozsądną cenę, a miasto nie było zbyt wielkie, co bardzo odpowiadało Kenny'emu. Poza tym jak dobrze zawieje, to może uda mu się w drodze powrotnej odwiedzić ojca? Odkąd pamiętał, uwielbiał ich wspólne wypady na łono natury, nie tylko po to, by pozwiedzać gęste lasy.

Nie zastanawiając się długo, wybrał ofertę i zabukował miejsce płacąc opcją PayPal. Najpierw zajął się sprawą dla niego najważniejszą, czyli oddaniem jego pupilków w odpowiednie ręce. Najlepszym wyborem jak zawsze była mama, która nie robiła najmniejszych problemów i zgodziła się zaopiekować zwierzakami. Kenny zdążył się już przyzwyczaić, że na starszych ludziach, rezydentach domu spokojnej starości w Dunbar, gdzie jego matka była opiekunką, robił niezbyt dobre wrażenie, za każdym razem, gdy się tam pojawiał. Wysoki, dobrze zbudowany, łysy mężczyzna o ostrych rysach często był obserwowany przez starsze babcie, a jeszcze częściej słyszał dziwne szepty za swoimi plecami. Nie zwracał jednak na to najmniejszej uwagi. To był kolejny przykład na to, że książki nie należy oceniać po okładce, a wygląd mordercy nie zawsze idzie w parze z charakterem.


- Tylko tam uważaj na siebie, synku. - rzuciła Liza Miller, filigranowa blondynka o zniszczonej cerze, całując Kenny'ego w czoło.
- Mamo, jakbyś nie zauważyła, jestem już dorosły i potrafię o siebie zadbać. - Kenneth skrzywił się lekko.
- Dla matki jej dziecko zawsze pozostaje dzieckiem. - odparła kobieta, tuląc się do syna.
- No już dobrze, nie przesadzajmy. - poklepał ją po plecach. - Zajmuj się odpowiednio Merlinem i Morganą, dobra?
- A czy kiedykolwiek źle się nimi zajmowałam?
- No nie, ale tylko przypominam. Wiesz ile dla mnie znaczą te zwierzaki.
- uśmiechnął się ciepło. - Podrzucę ci je po pracy, pasuje ci?
- Ależ oczywiście, Kenny.
- matka obdarowała go równie szczerym uśmiechem. - Jedziesz do Niemiec, tak? Odwiedzisz ojca?
- Postaram się, ale nie obiecuję. Zobaczę, jak będzie w tej niemieckiej miejscowości.
- odparł.
- Gdybyś był u niego, to mu powiedz, że ma przyjechać do mnie jak najszybciej. Już od miesiąca do niego dzwonię i nic... Może jak ciebie zobaczy, to wreszcie ruszy to swoje grube dupsko... - oburzyła się blondynka.
- Jak będę miał czas, to go odwiedzę, nie gorączkuj się tak, mamo. - uśmiechnął się krzywo. - Do zobaczenia później.
- Uważaj na siebie, synku.
- ucałowała go na pożegnanie, skupiając na nich wzrok wszystkich rezydentów domu starców zebranych w niewielkim salonie z kominkiem.

* * *

Z pozostawieniem Morgany i Merlina u matki jak zwykle nie miał problemu - zwierzaki po prostu uwielbiały kobietę i gdy wychodził z jej domu, nawet przestały go zauważać zafascynowane zabawiającą się z nimi starszą blondynką. Przynajmniej jeden problem miał z głowy i mógł się skoncentrować na podróży do Kufstein. Nie bez powodu wybrał prom – po pierwsze mógł przewieźć z sobą swojego Nissana 350z, a po drugie, zmniejszało to niejako koszta. Inną sprawą było, że był przyzwyczajony do kierownicy po prawej stronie i nie chciał ryzykować zetknięcia się z europejskimi wersjami samochodów z kierownicą po lewej, z którymi po prostu mógł sobie nie poradzić. Nie był przyzwyczajony, ot co. Tak samo podróż drogą morską wydawała mu się bardziej naturalna, niż latanie samolotem. Jakoś miał więcej zaufania do rozszalałego morza niż tych ciężkich maszyn szybujących pośród statycznego nieba. Na samą myśl o tym robiło mu się jakoś nieprzyjemnie i gorąco.

Długa podróż promem minęła mu na rozmyślaniach. Już nawet nie brał pod uwagę tego urlopu, na który został siłą wysłany, bardziej skupiał się na przyszłości i przeszłości, czasami odpływając w naprawdę odległe meandry wspomnień. Ta cała wycieczka do Niemiec przywoływała na myśl jego ojca. Kiedyś był na niego zły, że zostawił ich z mamą samych... Że mając dwójkę dzieci Liza musiała pracować sama na rodzinę, ale gdy odkrył całą prawdę o swoim pochodzeniu, zrozumiał, dlaczego tak się stało. Zresztą, ojciec nigdy się od nich nie odwrócił, a Kenny dopiero po latach dowiedział się, że tak naprawdę pomagał matce finansowo i dzięki niemu Stacy, jego siostra, mogła zajść aż tak daleko.

Czy był jakkolwiek na niego zły? Bynajmniej. A czy aż tak bardzo się różnił od Stacy, wiecznie zabieganej prawniczki? Nie, po prostu wybrał inną drogę niż jego siostra, co pewnie było uwarunkowane pochodzeniem. Uwielbiał przyrodę, lasy, morze, zwierzęta... Wśród nich czuł się jak swój już od dziecka...


* * *

Gdy w końcu odebrał swojego srebrnego Nissana, wsiadł do niego, zapalił silnik i pomknął autostradą A8. Podróż mijała mu na słuchaniu jakichś popowych piosenek z radia, przeplatanych najświeższymi wiadomościami. Będąc już w mieście zahaczył o jakiś lokalny Gasthof i zjadł dobry, pożywny obiad. Obsługa była miła, a Krustebraten podawany z knedlem Semmelnknödel i kapustą po bawarsku Bayerischekraut, okazał się nader wyborny mile pieszcząc podniebienie Szkota.

Po sowitym posiłku postanowił w końcu jechać do pensjonatu. Zza wycieraczki samochodu zgarnął dwie ulotki – jedna niespecjalnie go interesowała, natomiast na drugą zwrócił większą uwagę. Wieczór muzyki celtyckiej w „McGovens Irish Pub” w sąsiednim mieście mógł być ciekawym powrotem do korzeni i chwilą relaksu po długiej podróży. Kenny schował obie ulotki do tylnej kieszeni spodni, wsiadł do samochodu i ruszył w miejsce docelowe. Niemal cały czas myślał o tym wieczorku celtyckim – zamierzał się na niego udać, to mógł być dobry powód, by w końcu porozmawiać z kimś swobodnie w języku ojca... chociaż uważał, że na takiej imprezie znajdą się też Wyspiarze-turyści, więc będzie czuł się jak ryba w wodzie.

Kwadrans zajęło mu dostanie się do pensjonatu „Alte Mühle”, który zrobił na nim naprawdę świetne wrażenie i wyglądał zdecydowanie lepiej, niż na załączonych na stronie internetowej fotkach.


Przez chwilę Kenny stał przed budynkiem ciesząc oko widokami rozciągającymi się nieopodal, po czym zniknął w środku. Wnętrze również robiło bardzo pozytywne wrażenie – przez chwilę Miller nawet pomyślał o tym, że to może wcale nie był taki głupi pomysł z tym urlopem.


Mężczyzna poczekał, aż jakaś młoda kobieta skończy rozmawiać z recepcjonistką, a następnie przedstawił się. Starsza pani bez problemu odnalazła rezerwację Szkota, była również bardzo pomocna.
- Może oprowadzę pana po pensjonacie? - zapytała z twardym, niemieckim akcentem.
- Gdyby była pani tak miła. - odparł Kenny, choć początkowo jego niemiecki nie zabrzmiał najlepiej. Zbyt długa przerwa.
- Ależ oczywiście, proszę za mną. - dziarskim krokiem kobieta wyszła zza biurka i ruszyła schodami na górę. - I jak się panu u nas podoba? U nas, w sensie w Niemczech?
- Bywałem już tu wcześniej, mój ojciec stąd pochodzi.
- rzucił Kenny, tym razem zupełnie płynnie, uśmiechając się lekko.
- Właśnie zauważyłam, że ma pan bardzo dobry niemiecki jak na Szkota. - zarechotała radośnie.
- Staram się. Ktoś przyniesie mój bagaż, czy sam mam się pofatygować?
- Ależ skąd.
- nagle zrobiła taką minę, jakby jadła cytrynę. - Pan jest tutaj by wypoczywać, całą resztą zajmujemy się my. Niedługo jeden z moich pracowników przyniesie pański bagaż do pokoju.
- Dziękuję.
- skinął jej głową, uśmiechając się serdecznie. - A pozostając przy pokoju, mogę zobaczyć, gdzie będę nocował?
- Tak, oczywiście. Proszę za mną.
- kobieta po raz kolejny powtórzyła tę samą formułkę, a Kenny szedł za nią oglądając wystrój pensjonatu. Może i nie był zbyt bogaty, ale sprawiał wrażenie rodzinnego, dobrze wyposażonego. W każdym razie od początku Kenny dobrze się tu poczuł.

W końcu doszli do pokoju z numerem 32 i po chwili oboje znaleźli się wewnątrz. Mężczyzna z założonymi na biodrach dłońmi przyjrzał się pomieszczeniu.


- I jak się panu podoba? - zapytała po chwili zniecierpliwiona właścicielka.
- Bardzo przyjemnie, dużo przestrzeni. I duże łóżko, prawie jak to moje w Szkocji. – uśmiechnął się do niej szeroko, na co ona odpowiedziała perlistym śmiechem.
- Chce pan odpocząć, czy zje obiad w jadalni? Dzisiaj, jako danie główne podajemy Jagersauerkraut serviert in Brot.
- Dziękuję, jadłem na mieście.
- powiedział. - Ale mam do pani pytanie. - przypomniał sobie o ulotkach i wyciągnął z tylnej kieszeni tę traktującą o koncercie w Rosenheim. - Daleko stąd jest ta knajpka?
Kobieta wyjęła z kieszeni okulary i przyjrzała się chwilę napisom na niewielkiej karteczce.
- Pub MacGovens? Można go nawet zobaczyć z pańskiego okna. Dotrze pan tam szybciej niebieskim szlakiem niż samochodem. To prawie dwadzieścia kilometrów autem. - pokręciła głową. - Ale w górach jesteśmy! Przyrodą trzeba odetchnąć, a nie samochodem jeździć! - uśmiechnęła się zabójczo, po czym zostawiła Kenny'ego samego w pokoju.
- Tak też właśnie zamierzam zrobić. - rzucił sam do siebie Miller, po czym podszedł do okna. Istotnie, z tego miejsca widział budynek, który według tego, co mówiła właścicielka, był rzeczonym pubem.

Kilka minut później jakiś tyczkowaty młodzian przyniósł dwie walizki Millera, dostał mały napiwek i się zmył. Kenny natomiast położył się na łóżku i zdrzemnął. Po godzinie obudziła go znajoma melodia Queen – Innuendo, która zawsze z rana budziła go do pracy, wygrywając w komórce. Wstał, wziął szybki prysznic, a następnie ubrał się w coś lekkiego i opuścił pokój. W pubie MacGovens zamierzał być ze dwie godziny przed rozpoczęciem wieczorku celtyckiego co najmniej, żeby się rozejrzeć, nawiązać może jakieś nowe znajomości. Z tym akurat nigdy nie miał problemu.

Na chodach minął właścicielkę lokalu z którą wymienił kilka słów i chwilę później znalazł się na świeżym powietrzu. Zaciągnął się nim jak palacz dymem i ruszył truchtem w kierunku niebieskiego szlaku, o którym wspominała szefowa pensjonatu. Skoro nie będzie mógł chodzić na siłownię przez najbliższy czas, to przynajmniej będzie utrzymywał kondycję w naturalny sposób.

Niebieski szlak turystyczny wiódł przez okoliczne lasy, a Kenny przypomniał sobie stare czasy, gdy wraz z ojcem biegali i rozmawiali na różne życiowe tematy w podobnych zielonych zagajnikach.


Odzywała się w nim druga natura, gdy widział wspaniałe, zielone poszycie lasu i wysokie, rozłożyste drzewa - czuł przyrodę całym swoim ciałem. Trucht przez las był dla Kenny'ego tym, czym dla ćpuna było walnięcie ścieżki koksu. Czuł się zjednoczony z tym lasem, wolny i bezpański. Niczym wilk.

Nie narzucał sobie zbyt dużego tempa, rozkoszując się widokami zapachem lasu. Po drodze minął kilku turystów z wielkimi plecakami, którzy pozdrowili go gestem ręki, a on odpowiedział tym samym. W końcu, po niezbyt wyczerpującym joggingu las otworzył się, a jego oczom ukazał się pub McGovens.

Gdy znalazł się w środku, aż uśmiechnął się do siebie z wrażenia. Pub bowiem wykonany był idealnie na modłę wyspiarskich lokali i przypominał Kenny'emu knajpę „Black Bull” w Dunbar, do której często chodził z przyjaciółmi.


Kontuar z równo poustawianymi stołkami znajdował się naprzeciw kominka z cegły, w którym już teraz pełgały leniwie płomienie. Część podłogi zajmowała posadzka w szachownicę, drugą część – tę, która prowadziła wgłąb lokalu, panele. Drewniane stoliki tworzyły alejkę, która kończyła się w sali obok, na sporej wielkości scenie, na której zapewne miały wystąpić wieczorem wspomniane w ulotce zespoły. Na razie nie było tłoczno, zaledwie kilka osób siedziało przy stolikach, dwie przy samym barze. W powietrzu unosił się zapach piwa i jakichś smacznych potraw. Całość wykonana w jednolitych, wpadających w brąz barwach dawała ciekawy efekt. Było ciepło i przyjemnie, a sam pub wewnątrz wyglądał na znacznie większy, niż się początkowo wydawało.

Kenny podszedł do kontuaru i rozejrzał się po ofercie. Barek oferował pełną gamę alkoholi, ale Miller zamówił u chudego barmana z ekstrawagancką fryzurą jedynie Coronę z limetką – pierwsze piwo od dwóch miesięcy. Miał ochotę na coś lekkiego i delikatnego w smaku.

Od dłuższego czasu czuł na sobie zaciekawione spojrzenie i kątem oka dostrzegł filigranową blondynkę, która mu się ukradkowo przyglądała. Pociągnął łyk piwa, udając, iż tego wcale nie zauważył i pokręcił się koło baru. Nadal mając dwa punkciki wbite w swoje plecy, uśmiechnął się sam do siebie. Był przyzwyczajony do tego, iż zwykle interesował i intrygował płeć przeciwną. W końcu nie wytrzymał, odwrócił się do niewiasty i łapiąc jej spojrzenie – po prostu uśmiechnął do niej ciepło.


Wyglądała, jakby była o jakieś dziesięć lat młodsza od niego, ale miała śliczny uśmiech i przepiękne, lazurowe oczy, które przywodziły Szkotowi na myśl morze w Dunbar. W takiej toni by się z chęcią mógł utopić. Nie wydawała się być zawstydzona, po chwili gestem dłoni zaprosiła go do swojego stolika. Miała na sobie krótką, kolorową sukienkę na ramiączkach, a blond włosy trzymała lekko upięte do tyłu i rozpuszczone na szczupłe ramiona. Między kaskadami złocistych fal dostrzegł jakiegoś kwiatka, co tym bardziej mu się spodobało. Przez chwilę patrzył się na nią zauroczony i miał wrażenie, jakby się przeniósł gdzieś na plażę. Poczuł zapach słonej wody i niemal usłyszał fale rozbijające się o brzeg, grające w akompaniamencie pokrzykujących mew. Nie namyślając się długo zamówił u barmana drugie piwo i podszedł, przysiadając się do uroczej nieznajomej.
- Mam mówić po angielsku czy niemiecku? - uśmiechnął się zadziornie, podając jej butelkę Corony.
- Angielsku. Jestem Irlandką – odparła bez namysłu. - A twój akcent brzmi dość znajomo, nieznajomy – dodała, posyłając mu szeroki, szczery uśmiech.
- Jestem Szkotem, panienko Irlandko. Też przyszłaś na koncert? O, przepraszam, gdzie moje maniery? - klepnął się otwartą dłonią w czoło i po chwili podał kobiecie (dziewczynie?) dłoń. - Kenny Miller, miło mi poznać!
Uścisnęli się dość mocno, po męsku. Blondynka miała bardzo ciepłe dłonie i przez dłuższą chwilę nie wypuszczała ręki Kenny'ego, patrząc mu głęboko w oczy.
- Cassandra Nova – przedstawiła się. - Owszem, przyszłam. Jestem wokalistką jednego z zespołów, które będą dziś grać. „Spirit of Nature”, pewnie nie słyszałeś.
- Niestety nie miałem okazji.
- uśmiech nie schodził z jego ust. - A twoje nazwisko to pseudonim artystyczny? Jakoś nie kojarzy mi się z Irlandią.
- Zgadłeś, twój instynkt cię nie zawiódł.
- Mój instynkt nigdy mnie nie zawodzi.
- odparł, patrząc jej hardo w oczy. - Poza tym chyba tylko Amerykanin by uwierzył, iż to irlandzkie nazwisko.
Cassandra zaśmiała się i przechyliła w jego stronę.
- To skąd jesteś, Szkocie? Szkocja to pojęcie dość względne i raczej spore, jeśli chodzi o powierzchnię. Tylko nie mów mi nazwy miasta, bo nic mi nie powie. Chętniej posłucham o twoich rodzinnych stronach... Jak tam wygląda? - zapytała.
- Mieszkam w pięknym nadmorskim miasteczku, niedaleko stolicy. - odpowiedział, celowo nie podając nazw. - Z jednej strony lasy, z drugiej woda, więc jest raz zielono, a raz niebiesko. Miejsce w sam raz dla kogoś, kto uwielbia przyrodę. A ty?
- Pochodzę z małego miasteczka, które leży blisko dużego, portowego miasta. Niestety nie mam bezpośredniego dostępu do morza, ale często tam jeżdżę. Mój ojciec ma swój kuter rybacki, odwiedzam go co tydzień lub częściej, jak czas pozwala
– bez skrępowania opowiadała o sobie. Wzięła łyk Corony i skrzywiła się lekko. Od razu było widać, iż nie jest wielką miłośniczką piwa. - Czy taki wielki miłośnik przyrody ma jakieś zwierzęta u siebie pod dachem? - spojrzała na niego zaciekawiona.
- Mam psa i kotkę. Oglądałaś kiedyś „Króla Artura”? - gdy skinęła mu głową, kontynuował. - Pies to Merlin, a kotka Morgana. - dodał.
- To kotka jest aż tak wredna? - zapytała rozbawiona.
- Nie, ale jej czarne futerko pasowało mi do koncepcji. - odpowiedział. - A ty, Cassie, masz jakieś zwierzęta?
Jakby czekała na to pytanie, nabrała dużej ilości powietrza do płuc i przez kolejne dziesięć minut miał długi, całkowicie wyczerpujący temat wywód o jej pupilkach. Dowiedział się między innymi, że ma: dwie fretki, kota dachowca, Labradora, królika miniaturkę (który już miniaturką nie jest i go pieszczotliwie nazywa „Goliat”), chomika, sześć myszoskoczków, trzy ogromne akwaria z około 70cioma rybkami, jedną złotą rybkę pływającą w szklanej kuli i kanarka. Wymieniła mu imiona i cechy charakterystyczne każdego ze swoich zwierzaków, a Kenny z wrażenia musiał sobie zamówić trzecią Coronę. Tym samym wyczerpał swój zapas na kolejne dwa miesiące.
- Wow, musisz mieć bardzo duży pokój. - pociągnął z butelki.
- Mam naprawdę wielkie mieszkanie, właściwie to taka mała posiadłość z ogródkiem. Ma półtora hektara, lasek i rzeczkę z mostkiem...
- Nieźle.
- powiedział z uznaniem. - Kto się zajmuje twoimi pupilami, kiedy ty jesteś tutaj?
- Mama, oczywiście
– zaśmiała się. - I moje młodsze rodzeństwo. Ty masz jakichś braci? Siostry? Nas jest siedmioro – westchnęła.
- Mam siostrę, robi karierę prawniczą w stolicy. - odparł, a Cassandra lekko zmarszczyła brwi. Chyba taki zawód nie przypadł jej do gustu. - Zajmujesz się czymś oprócz śpiewania?
- Jestem weterynarzem.
- No tak! To tłumaczy ilość posiadanych zwierząt!
- roześmiał się gromko.
- A ty czym się zajmujesz na co dzień, Kenny? Jesteś bokserem?
- Czemu tak sądzisz?
- Widzę, jak jesteś zbudowany
– uśmiechnęła się czarująco. - I wyglądasz jak zakapior z ciemnej uliczki.
- Urodę mam po tacie.
- zamrugał teatralnie oczami. - A tak na poważnie, to jestem ratownikiem wodnym w moim mieście.
- Odpowiedzialna praca... Ty ratujesz tonących, a ja zwierzęta. Mamy coś wspólnego, prawda?
- Nie da się ukryć.
- stuknęli się szyjkami od butelek i młoda kobieta dość niechętnie pociągnęła kolejnego, małego łyka.
- Nie nudzę cię?
- Nie, dlaczego? Bardzo sympatycznie się rozmawia.
- zdziwił się tym pytaniem.
- Większość facetów nie wytrzymuje ze mną dłużej jak kwadrans, a potem się wymykają pod pretekstem parcia piwa na pęcherz. I znikają – puściła mu oczko. Kenny spojrzał na zegarek i już miał coś powiedzieć, ale od strony sceny dobiegło ich wołanie.
- Oj, chyba muszę cię na jakiś czas przeprosić, chcą sprawdzić sprzęt. Nikt tak dobrze nie podłącza głośników, jak pani weterynarz...
- I kto tu mówił o znikaniu?
- uśmiechnął się krzywo. - Leć, najwyżej zobaczymy się po koncercie.
- Tylko ty mi nigdzie nie znikaj, przystojny ratowniku
– rzuciła, po czym wyjęła z torebki długopis i na podstawce pod kufel napisała coś. - Mój adres mailowy – wyjaśniła, podając mu.
- Czemu nie telefon?
- Względy ekonomiczne. Rozmowa ze mną przez telefon by kosztowała cię fortunę, a nie chcę zrujnować finansowo mojego nowego znajomego
– puściła mu oczko, po czym wstała od stołu i zniknęła za załomem prowadzącym do sceny.

Kenny uśmiechnął się do siebie i pociągnął solidny łyk z butelki. Zapowiadał się bardzo ciekawy wieczór. Może jednak ten urlop na coś się przyda? Spojrzał na adres Cassandry i schował do tylnej kieszeni spodni, na powrót skupiając na piwie.
 
__________________
Non fui, fui. Non sum, non curo.
Serge jest offline