| Ratusz najokazalszym budynkiem Vixen był. Ot, prawda to miejscowa, co to prawdą być musiała, skoro wszyscy ją jeno powtarzali, wskazując na podmurowany budynek, który był siedzibą i wójta (które to miano przeczyło mianowaniem się "mieszczanami" przez tutejszych mieszkańców) i rady kupieckiej, czyli zbieraniny gadatliwych obiboków lub tłumoków, względnie jednego i drugiego, jak to zwykle bywało. Rada to jednak wielce ważna było, jako że kopalnia i las niedaleko, to kupczyć czym było. Sekretarzyne też własnego tutejsi ludkowie mieli, starego chłopa, co pewnie pamiętał i tego bandziora z Kniei Bukowej, który to między drzewami buszował lat temu wiele. Słabszy już nieco wzrok miał i długo się w przybysza wpatrywał, gały wyszczerzając i nosem pociągając, jakby wiedźmina po zapachu można było wywęszyć. A o potwory zapytany, stęknął głośno, prawie wypychając gałki ze swoich styranych oczodołów. -Potwory, paniusia? Takem se uwidził, że panien z mieczem to ja tu nie widywał, za często choćby. Raz jeno, była dziewka takowa, co żelazem machała, ale to z żołdakami z najemnej kampaniji, z Novigradu aż przyjechała. Ale Wiedźminka? Niii. Potworów u nas nima i tyć do gadania.
Bredził i sam pewnie do końca nie wiedział o czym bredził, używając archaizmów i słów dziwacznych w szyku jeszcze dziwniejszym. Jak to starzy, ale skąd Arina mogła wiedzieć, dopiero poznając świat. -Ale słyszał ja, że pannica Sandberg, piękność nie byle jaka nawet dla mego sędziwego oka, towar swój z wozami puszcza, a to zawsze sprawa do miecza wynajęcia. Potworów nima, a żyć trzyba, nii? Trochem ja ci wiedźmaków już za życia widział, wszystkie takie dziwadła. Tu obok karczma, pannica se siędnie, a ja Berta zawołam, to sprawę wyłoży.
Wyszczerzył się szczerbato i dygnął, co za ukłon znaczyć miało, lekceważący deczko. Było nie było, dziewczyna poszła we wskazane miejsce.
Gospoda przy ratuszu znacznie lepiej i porządniej od tej drugiej się prezentowała, tyle, że parterowa była i nigdzie nie można było w niej uświadczyć miejsc do spędzenia nocy. Strawę tylko i trunki podawano, przy brzdąkach jakiegoś zgarbionego bajarza, którego lutnia wydawała się co drugiej struny już nie mieć, a on sam także lepsze czasy już widział i to bardzo dawno temu. Wielu ludzi w środku nie było, tyle co miejscowi gospodarze ze trzy stoły zajmowali, hałasując i piwsko pieniste z kufli popijając. Jakaś dziewka między stołami się kręciła, poklepywana po tyłku i wołana co czas jakiś, by trunku dolać. Cisza, która zapadła po wejściu takiej dziwacznej kobiety, panowała tylko przez jakiś czas - towarzystwo już w czubie trochę miało i jakoś ich widok obcych nie przerażał ani nie ruszał. Może później, jak uchleją się mocniej i bitki szukać zaczną, ale jeszcze nie teraz. Dziad natomiast brzękać przestał, patrząc się chciwie i szybko kuśtykając ku zamawiającej piwo Orlej. Przysiadł się, nachalnie wręcz, a pachniał średnio, mówiąc oględnie. Głos też już dawno przestał mu służyć w śpiewie, chociaż została dawna nutka sugerująca, że wiecznie to tym dziadem nie był, a i historie znał. -Jam Koźlak, jaśnie panienko. Za piwo i strawę wiele opowiedzieć mogę, o tutejszych a i o wiedźminach znam ja historyji dużo. O Ciri, pierwszej z was, chociaż dopiero ciebie drugą wiedźminkę widzę i słyszę. Za strawę jakową i trunek na ust przepłukania, jaśnie panienko.
Ukłonił się, dwornie wręcz, chociaż w krzyżu mu strzeliło i jęknął głośno, prostując się z trudem. Arina kiwnęła kelnerkę, a drugi kufel i jakaś miska szybko się znalazły. Głodny musiał być, bo najpierw zjadł, a dopiero mówić zaczął. -Wieczór młody, to tutejsza może, jaśnie panienko? O Królu Bukowej Kniei, którego poskromieniem tutejsi włodarze się chwalą!
Przepłukał gardło i zaczął. Za siedmioma górami i siedmioma rzekami, pośród gęstych borów, żył sobie król. Nie był to jednak zwyczajny król, nie był piękny, ani mądry, ani nawet dobrze urodzony, gdyż był zbójem. Wychował się w małej wsi na obrzeżu Bukowej Kniei, był silny i hardy, tedy nie obawiał się kłusować na zwierzynę należącą do miejscowego wielmoży. Do dziś nie wiadomo czy ktoś doniósł, czy był on nieostrożny, faktem jest, że wielki łowczy dowiedział się o wszystkim, a nasz kłusownik wraz z rodziną, musiał salwować się ucieczką do lasu.
Hans Christian, bo takie było jego imię, niebawem zaczął polować na grubszego zwierza - ludzi. Został zbójem i to jednym z najokrutniejszych w okolicy Burdorffu, a w skład jego hanzy wchodziło jego jedenastu synów. Po śmierci żony, która zmarła przy porodzie ostatniego syna, Hans przed którym drżały karawany kupieckie i straże hrabiego, związał się z leśną wiedźmą Hordynią. To dzięki jej eliksirom i zaklęciom banda stała się nieuchwytna, a jej herszt zyskał sobie miano “Króla Bukowej Kniei”.
Nic jednak nie trwa wiecznie, podczas jednego z napadów, niemłody już zbój ujrzał dziewczynę, dla której postradał rozum. Elena, tak bowiem miała na imię, odwzajemniła uczucie i tak została nową “Panią Bukowej Kniei”, a niespełna rok później urodziła córkę Elizę. Idylla nie trwała jednak długo, po dwóch latach powróciła odtrącona i wzgardzona kochanka, leśna wiedźma i zemściła się najlepiej jak umiała, a wierzcie mi, takie kobiety potrafią. Hordynia zamieniła wszystkich synów Hansa w kruki. Oszalały ojciec poszedł do wiedźmy, nie błagał jej jednak o litość, lecz udusił ją gołymi rękoma. Wiedźma ostatnim tchem zdołała jedynie przekląć swego zabójcę, obiecując mu, iż nie dożyje najbliższej pełni księżyca.
Gdy wściekły i zrozpaczony zbójecki król wracał do swej ukochanej i córki, został schwytany przez mieszkańców pobliskiego miasteczka. Szybki proces, długie tortury i publiczna egzekucja, tak wyglądały ostatnie dni Króla Bukowej Kniei. Konając na stosie Hans Christian zdążył jeszcze obiecać zrównanie miasteczka z ziemią, ale kto by tam przejmował się przypiekanym zbójem. Po śmierci męża Elena schroniła się w klasztorze, gdzie spędziła resztę swych dni obmyślając jak wypełnić ostatnią wolę swego męża, Króla Bukowej Kniei.
Skończył, mlasnął i wylał go gęby ostatnie krople trunku. Nie zdążył zagadać znowu, bowiem wszedł do karczmy człek wieku średniego, z brodą ładnie przystrzyżoną i dobrym, skrojonym na miarę ubraniu człowieka dość zamożnego, ale wciąż nie samodzielnego w pełni. Odnalazł wzrokiem wiedźminkę i przysiadł się, Koźlaka ignorując i znając pewnikiem. -Jestem Bert, rachmistrz pani Elizy. Pracy szukasz, powiadasz? To tak jak słyszałaś, sprawa jest prosta. Za dwa dni wozy na południe ruszają, towar to nic do ukrycia - skóry tutejszych zwierzątek, do miast wiezione na handel. Zapłata za ochronę jest i chociaż pewnie nie przed potworami chronić przyjdzie, to pieniądz jest pieniądz, prawda? Dwa denary na dzień proponuję, strawa i obrok dla konia, jeśli posiadasz, darmo na czas podróży. Prosty interes, jeśli droga w tę samą stronę.
Wyciągnął dłoń, jakby nie widząc możliwości, by się na takie warunki nie zgodziła i sugerując, że nie widzi szans na negocjacje, nawet jakby Arina umiała takowe prowadzić.
Ostatnio edytowane przez Sekal : 06-03-2010 o 22:09.
|