Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-03-2010, 21:38   #3
Sayane
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
_____________________________________
__________

Gdzieś na północy Faerunu

U
radowany nową misją Manorian wyruszył jeszcze przed świtem. Chimera jak zwykle na początku była oporna - a raczej oporny, gdyż wbrew swemu imieniu była leniwym wałachem - nadymając się przy zakładaniu siodła i podgryzając bagaże. Jednak przyzwyczajony do humorów wierzchowca kapłan ze stoickim spokojem siodłał go dalej, czekając aż wierzchowiec podda się jego twardej ręce. Co zawsze zresztą czynił. Wreszcie koń zrezygnował z nierównej walki i wyjechali na zamglony trakt prowadzący na północ.

Tropienie tajemniczego barda z początku było względnie proste. Choć minęło wiele dekadni we wszystkich karczmach i gospodach nadal pamiętano sympatycznego, rozśpiewanego barda. Na pierwszy ślad Iulus wpadł w Evermoond, by potem pojechać prostą drogą do Silverymoon, gdzie Stick zabawił dobry miesiąc, przemierzając wzdłuż i wszerz tamtejsze biblioteki. Potem na chwilę zgubił trop, by odnaleźć go w Nesme i ruszyć za nim (wraz z przygodną karawaną) wzdłuż rzeki Sorbin. Bard wyraźnie nadłożył drogi omijając Gryfie Gniazdo, a potem udał się do Longsaddle i dalej traktem na północ aż do Mirabaru i w stronę Luskan.

Na wybrzeżu jednak kapłan zgubił trop. Stick nie dotarł do Luskan ani nawet w jego pobliże. Manorian zmarnował dwa dekadni jeżdżąc wte i wewte, sprawdzając nawet trakt w stronę Neverwiner, aż wreszcie jakiś rybak poinformował go, że widział mężczyznę z lutnią u pasa jadącego wzdłuż rzeki w kierunku Grzbietu Świata. Po co jechał tam, gdzie nie było nic? Rybak nie wiedział. Nie wiedział również Iulus, który - choć "dzięki" Stickowi zwiedził spory kawał świata - nie był specjalnie biegły w geografii, a na pewno w regionach dalekiej... bardzo dalekiej północy. Musiał wrócić do Luskan, zakupić mapę na której wiele nie było, zasięgnąć wieści... Kolejne zmarnowane dni coraz bardziej irytowały kapłana, zwłaszcza że już za Nesme pościg zaczął przypominać ganianie za wyjątkowo upierdliwą muchą. Bard nie ukrywał się, ale kluczył jak turysta zwiedzający Waterdeep, jeżdząc to tu, to tam, raz pojawiając się w wielkich miastach, raz zaś jadąc na zupełne pustkowia, na których - według Iulusa - nie było zupełnie nic. Co gorsza jednak Stick w każdym miejscu, jakie opuszczał pozostawiał po sobie dobre wrażenie. Nic nie wskazywało na to, by ponure proroctwa Astora Nelera miały się spełnić i nawet w przyzwyczajonym do ślepego posłuszeństwa sercu Manoriana zaczęło kiełkować ziarno wątpliwości. Mimo to jednak dzielnie parł na północ.

W Luskan zaproponowano mu dołączenie do zmierzającej w góry karawany, odmówił jednak. Handlarze wieźli ciężki ładunek - między innymi wielkiego morskiego kota - i wyprawa poruszałaby się niezwykle wolno, a jemu zależało na czasie. Dowiedział się jednak, że zmierzała ona do Królestwa Pięciu Miast - jakiegoś zapyziałego, otoczonego górami państewka, które jedyny kontakt ze światem miało w czasie dorocznego Srebrnego Jarmarku, na który zjeżdżali sie nawet kupcy z Luskan czy Mirabaru. Dawało to nadzieję, że napotka po drodze innych podróżników zmierzających na północ, choć jego rozmóca ostrzegł go, że niewielu kupców handluje z Królestwem, ze względu na wysokie koszty transportu i ubóstwo mieszkańców.

Manorian zakupił zapasy i ruszył zarośniętym, dziurawym traktem w stronę Królestwa licząc, że na takim zadupiu nie będzie nawet bandytów, którzy mogliby go zaatakować. Niemniej z ulga przyjął widok sporej karawany wiozącej przyprawy, sól, sprowadzane z południa frykasy i Tyr wie co jeszcze. Nawet najwytrwalszym podróżnikom samotność może w końcu obrzydnąć, a Olgar Ferem - właściciel wiezionych dóbr - wydawał się rzeczowym i uczciwym (jak na kupca) człowiekiem. Transport składał się z czterech wozów z towarami i jednego z prowiantem, kocami, namiotami i bronią. Prócz episjera i jego pomocnika jechało z nimi dziewięciu ochroniarzy. Widać na takich ziołach nieźle można było zarobić. Czterech czy pięciu wydawało się tworzyć zgraną ekipę, która znała szlak - najwyraźniej jechali tędy nie pierwszy raz. Ponury, starszawy mag o wyniosłym spojrzeniu trzymał się z boku, rozmawiając jedynie ze swoim chlebodawcą. Brodaty półelf wraz z drugim łowcą dostarczali świeżego mięsa. Dość osobliwie prezentował się w tej kompanii elfi bard, który najwyraźniej - tak jak i Iulus - dołączył się do karawany bardziej przypadkiem niż rozmyślnie. W każdym razie nie wyglądał na przydatnego. Choć... kapłan miał teraz szczególne baczenie na bardów - może i w tym więc kryło się coś niezwykłego?


_____________________________________
__________


Helfdanowi z Althgar dobrze się ostatnio wiodło. Zima była łagodna. Wiele zwierząt nie zapadło w sen zimowy, było więc co jeść, a wiosną dużo osób wcześnie ruszyło na szlak. Było roboty i dla łowcy i dla przewodnika. Tyle że Helfdan się nudził. Cholernie się nudził. Nie żeby nie miał pracy. O, co to to nie. Roboty był huk; no, może żeby mógł przebierać w ofertach to przesada, ale na brak zajęcia nie narzekał. Po prostu jakoś nie mógł sobie miejsca znaleźć. Polował, skórował, siekł orki i bandytów, czasem jakąś karczmarkę czy służebną dziewkę przeruchał... ale wszystko zdawało mu się jałowe jak stoki wznoszących się w pobliżu gór. Które znał jak własną, dziurawą od dwóch dekadni, kieszeń. Jak wszystko wokół zresztą. I wszystkich wokół. W sumie to dość dużo podróżował i nawet w dalszej okolicy wyrobił sobie jaką-taką renomę. Jak na półelfa oczywiście, czego nie omieszkiwano mu nie raz wypomnieć. W końcu na północy za bękartami nie przepadano. Niemniej jednak żył sobie całkiem przyzwoicie. Ale to mu nie starczało. Nosiło go. Im dalej podróżował tym bardziej. No bo jak to tak - spędzić całe życie na smęceniu się z miejsca na miejsce, z rękami ubabranymi albo w krwi zwierząt, albo bandytów? Potem spłodzić z tuzin bachorów i zemrzeć w łóżku we własnych szczynach? I co, tyle? Do wszystkich demonów z takim życiem! W dupę jebany los sieroty, co nawet własnego kawałka domu nie ma... a raczej ma, ale w owym domu siedzieć nie ma zamiaru, bo i po co?

Toteż klnąc, sarkając i marudząc odmawiał podjęcia kolejnych prac, a w końcu zwinął swój majdan i podążył w stronę Mirabaru. Rzadko tam bywał, bo choć miasto było duże to i konkurencja ostra, a i wcale dobrze się nie czuł w śmierdzących zaułkach miasta, w których zawsze jakoś dziwnie kończył. Ale tam - jak nie tu to gdzie indziej. Tym razem jednak szczęście mu dopisało. No, nie tyle szczęście, co nikt inny tej roboty nie chciał brać. Co prawda Olgar Ferem płacił dobrze, ale jego wyprawa miała potrwać aż do późnej jesieni - mało kto chciał się na to pisać. Helfdanowi było to nawet na rękę; co lepsze: kupiec jechał na jakieś zadupie, o którym półelf nawet nie słyszał. Choć ilość ładowanych do transportu wozów wskazywała, że Królestwo do którego jechali jest zamieszkane przez naiwniaków, którzy kupią te dorzucane do potraw śmiecie. Poza tym miejsce docelowe niewiele go obchodziło. Ważne, żeby się ruszyć stąd - a gdzie będzie "tam", to się zobaczy. Tyle że... no, bohaterska wyprawa toto też nie była. Ale jak się nie ma co się lubi...

Podróż była jak każda inna - monotonna i nudna. Raz czy dwa karawanę napadły jakieś głodne poczwary; prócz tego jedyną rozrywką były polowania. Ferem, jak twierdził, jeździł tędy od lat i znał każdą dziurę. A poza tym brał taką liczną obstawę właśnie po to, żeby go nikt nie napadał, więc czuł się bezpieczny jadąc na wypakowanym po brzegi wozie. A Helfdan... podziwiał widoki, bo mimo że kraina była dość podobna do jego rodzinnych stron, to roślinność zmieniała się niemal z dnia na dzień. Choć i do tego się w końcu przyzwyczaił.

Niejaką rozrywkę stanowił elfi bard, który pojawił się u bram kupieckich magazynów w dniu wyjazdu, nalegając by go zabrać do Królestwa. Jako że pokazał kilka magicznych sztuczek Ferem się zgodził i tak oto jechali teraz z chuderlawym brzdąkajłą, którego gruby kuc nadążał za resztą tylko dlatego, że mieli ze sobą wyładowane wozy. Kolejną odmianę stanowił zbrojny młodzieniec o uduchowionym wyrazie pyska, który dogonił ich parę dni po tym jak zjechali na dziurawy, zarośnięty trakt prowadzący do Królestwa Pięciu Miast. Ot i cała wyprawa po szczęście. Póki co jednak zdawało się Helfdanowi, że zamiast szczęścia będzie miał co najwyżej pełną kiesę - i nic poza tym. Znowu.

_____________________________________
__________


Przeżycia w Beregoście na dłuższy czas zniechęciły Aesdila do pakowania się we wszelkie drużyny, misje, przygody i kłopoty. Oczywiście w kłopoty nie wliczały się te o słodkich ustach i ponętnych kształtach. Ale często podróżujący bard nigdzie nie zagrzewał miejsca, zwłaszcza gdy owe kształty zaczynały robić się nieco bardziej wydatne niż powinny. Niemniej jednak każde stworzenie potrzebuje jakiejś bezpiecznej przystani, toteż Aesdil najpierw cichaczem, potem bardziej otwarcie zaczął powracać do świątyni Lathandera w Scornubel. Co prawda nie mijały dwa dekadni jak znów ciągnęło go na szlak (a przynajmniej poza świątynne mury) zawsze jednak przyjemnie było przespać kilka nocy w jedynym miejscu, które mógł nazwać tak jakby domem. Rzecz jasna nic za darmo. Ale wytapianie wisiorków nie wystarczało narwanemu elfowi, toteż szybko stał się posłańcem swoich przybranych matek. Znał jak własną kieszeń wszystkie gospody od Wrót Baldura do Nashkel i od Scornubel do Iriandor. Tam zaś aż za dobrze poznano jego. Świat stawał się dla elfa coraz mniejszy, toteż Aesdil zapuszczał się dalej i dalej na północ, ku radości ale i niepokojowi kapłanek. Widząc jednak jak dobrze sobie radzi zlecały zmyślnemu bardowi coraz to nowe i bardziej odpowiedzialne zadania. I tak pewnego ranka z torbą wypakowaną po brzegi tubami pełnymi listów Laure wyruszył na daleką północ. Wrota Baldura, Daggerfort, olbrzymie Waterdeep, zimne Neverwinther, ponure Luskan i gwarny Mirabar - wszędzie zostawiał listy, zbierał wieści, plotki i informacje. W końcu któż odmówiłby sobie gawędy z tak przemiłym elfem?

Była to pierwsza tak daleka wyprawa Aesdila, z zimowaniem poza rodzinnymi stronami włącznie - a teraz, późną wiosną, wcale nie była zakończona. Ostatni, najgrubszy list leżał na dnie torby, a przeznaczony był dla niewielkiej - jak na faeruńskie standardy - świątyni w Królestwie Pięciu Miast. Gdzie owo Królestwo leży i czemu nie ma króla tylko Radę Pięciu elf wypytywał się długo i wytrwale. Zdawało się jakby pytał o jakąś górską osadę, o której tylko wilcy wyją nocami a ludzie nic nie wiedzą. Szybko jednak zorientował się, że najlepiej pytać kupców; a ponieważ do miejsca docelowego żaden uczęszczany trakt nie prowadził również i podróżować z kupcami. Tyle że nikt na takie zadupie nie jechał. Dopiero po dłuższym czasie Laure usłyszał o jadącym w tamte strony episjerze. A że zabalował nocy poprzedniej omal nie spóźnił się na odjazd. Na szczęście zdążył, a że Olgar Ferem nie miał nic przeciwko towarzystwu kolejnego maga (a potem, jak się okazało, również przygodnego kapłana) to bard jechał sobie teraz dziurawym traktem w licznej kompanii, która zapewniała względne bezpieczeństwo. Aczkolwiek nie było do kogo ust porządnie otworzyć i po dekadniu czy dwóch bard zaczął się śmiertelnie nudzić.
 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 21-03-2010 o 18:57. Powód: dodatek dla Aesdila
Sayane jest offline