Administrator | Parę rybek, zawiniętych w liście paproci, stanowiło zapas na czarną godzinę. Czyli obiad. Nawet gdyby dorzucić do tego zapasy, jakie zabrali z bazy, nie mieli przed sobą perspektywy obfitego obiadu.
Ale nie była to odpowiednia chwila na zastanawianie się nad przyszłymi posiłkami...
Zlikwidowanie śladów obozowiska nie potrwało długo. A potem ruszyli na północ.
Droga w niczym nie różniła się od typowych leśnych traktów. Śladów ludzkich na niej nie było, ale nie zarosła zbytnio trawą, nie wpakowały się na nią mniejsze czy większe roślinki, a to oznaczało, że była uczęszczana. Co z kolei nakazywało zachowanie ostrożności. Chociaż otoczenie - tak zwierzęta, jak i rośliny - charakterystyczne były dla europejskich lasów, to nie było wiadomo, jak wyglądają i jak się zachowują używający broni i koni mieszkańcy tych okolic.
Mogli nie lubić obcych.
Wybrane przez kapitana miejsce na obozowisko było całkiem nieźle. Nadawało się wprost idealnie na piknik w gronie przyjaciół, natomiast im, niestety, brakowało koszyków piknikowych by odczuwać pełnię szczęścia.
Słowa kapitana zalecające nieoddalanie się zbytnie od obozowiska świadczyły nieco o braku zaufania do umiejętności jedynego cywila w grupie. Aż dziw, że w ogóle zdecydował się na takie ryzyko... Może powinien iść sam, zamiast obarczać kogokolwiek innego takim ryzykownym zadaniem...
Chris stłumił uśmiech.
- Postaram się - odpowiedział. Splatając palce w niezauważalnym dla nikogo geście.
Las był dość cichy, co było typowe o tej porze dnia. zwierzęta siedziały sobie spokojnie - nie wędrowały w poszukiwaniu jedzenia czy do wodopoju. Upolowanie czegoś na obiad było rzeczą... dość trudną.
Mimo wszystko Chris miał nieco szczęścia. Powiedzmy nawet - dużo szczęścia. Nawet by nie przypuszczał, że w tych lasach, na niewielkiej polance, może istnieć cała kolonia królików. Oczywiście gonienie za dość szybkimi zwierzątkami nie wchodziło w grę. Rozkopywanie nor - również. Ale wystarczyło trochę pomyśleć i zarówno obiad, jak i kolacja, same wskoczyły w zastawione przy paru wylotach sidła. Żadne zwierzą nie lubi ognia ani dymu i ucieka przed nimi tak szybko, jak tylko może, a robienie sobie kilku wyjść zapasowych niekiedy się mści...
Trzy króliki powinny wystarczyć na jakiś czas dla czterech osób. Poza tym była szansa, że nim nadejdzie świt będzie można upolować coś większego. Coś, co odpowiednio przyrządzone starczy na kilka dni...
Co prawda polecenie Ipatowa nakazywało trzymania w pobliżu obozu, ale skoro i tak Chris nie posłuchał, to ze spokojem mógł zwiększyć zakres działalności i zbadać nieco większy obszar...
Z karabinem gotowym do strzału przemykał się od drzewa do drzewa. Wszędzie panowała cisza, na ziemi nie było widać żadnych śladów. Co było typowe dla leśnej ściółki. Trzeba dość długo wędrować tam i z powrotem, be wśród mchów postała bardziej trwała ścieżka. Zdarzały się jednak miejsca, gdzie ślady pozostawały dłużej. On sam starał się je omijać z daleka, ale większa grupa nie miała takich możliwości. Szczególnie jeśli zatrzymywali się na dłużej, a ci urządzili sobie popas na brzegu strumienia.
- To miejsce - powiedział po powrocie, rzucając króliki na trawę - nie jest takie odludne, jak się nam wydawało. - Dzień, dwa temu spora grupa jeźdźców obozowała tam - machnął w dół strumienia - jakiś kilometr stąd. Potem ruszyli, ale nie w stronę jeziora, tylko w górę strumienia.
Wnioski pozostawił pozostałym. Sam zabrał się za oprawianie królików.
Nie dość, że złapać, to jeszcze przygotować... Na szczęście nie było takiej konieczności. Pozostali - w mniejszym czy większym stopniu - potrafili dorzucić swój wkład do procesu powstawania kolacji. Widać nie byli miłośnikami jedzenia z hipermarketu. Zapewne korzystali nie tylko z kantyny czy kuchenek mikrofalowych albo pizzy na wynos. Dzięki temu nie trzeba było myśleć o tym, jak najszybciej znaleźć tutejszą sieć McDonald's, tudzież zdobyć nieco tutejszych środków płatniczych. Chrisowi nie groziło, że będzie musiał zająć się kompleksową aprowizacją całej wesołej gromadki.
Królik piekł się na wolno obracającym się ruszcie.
Bez przypraw - ziół, soli, pieprzu - z pewnością nie był potrawą podawaną na królewski stół, ale o ile kilka ziół można było w lesie znaleźć, o tyle do soli potrzebne było morze lub kopalnia. Albo kupiec.
I znów pojawiał się problem owych nie znanych bliżej środków płatniczych, których istnienie zależało od stopnia rozwoju tutejszej cywilizacji. A z tym mogło być różnie.
Urządzali grupowe polowania. Mieli konie, do budowy szałasów używali ostrych narzędzi. Namioty, wymagające dość znacznych ilości materiału, świadczyły o jeszcze wyższym stopniu rozwoju. Chyba że była to lokalna wersja indiańskiego tipi.
Ale to wszystko to było jakby wróżenie z fusów. Dopóki kogoś nie spotkają mogli się bawić w zgadywanki do woli.
Przez strumień przecinający trakt nikt nie przerzucił mostu. I nic dziwnego - strumyk sięgałby najwyżej do kostek, a był taki szeroki, że przy odrobinie szczęścia można go było przeskoczyć. Może inaczej... trzeba by miec dużego pecha, by tego nie zrobić.
Szli rozglądając się jeszcze baczniej na wszystkie strony.
Nikogo nie spotkali - ani samotnej babulinki zbierającej chrust, ani grupy konnych podążającej traktem. Cisza, spokój...
O tym, że to spokój pozorny przekonali się po paru godzinach wędrówki. Stado ptaków - głównie kruków i wron - unoszące się w jednym miejscu zapowiadało jakąś niemiłą niespodziankę.
Na widok spalonej wioski Chris zatrzymał się odruchowo.
Przez moment miał wrażenie, że znalazł się grze RPG. To jednak nie był obrazek stworzony wyobraźnią jakiegoś komputerowca. To istniało naprawdę.
- Tyle ptaków -- powiedział cicho. - Raczej nie ma tu nikogo, prócz nas...
Jak się w końcu okazało, ptaki nie były jedynymi amatorami ludzkiego mięsa. A wszyscy zainteresowani tym akurat pokarmem mieli przed sobą obficie zastawiony stół.
Gdy wreszcie kapitan pozwolił na zbadanie terenu Chris miał okazję na dokładne przyjrzenie się zwłokom.
Widok nie był przyjemny i najchętniej Chris darowałby sobie te oględziny. Widywał już trupy, ale nie w takiej ilości i nie w takim stanie. Ale nie można było obrócić się na pięcie i odejść...
Początkowo nic nie trzymało się kupy... Zwycięzcy nie grzebią swych ofiar, ale zwłoki swoich kompanów - tak. Tutaj jednak na ziemi znajdowało się kilka ciał do mieszkańców wioski niezbyt pasujących. W sumie wyglądało to tak, jakby w tym miejscu odbyły się dwa starcia. Podczas pierwszego wycięto w pień mieszkańców wioski. A parę dni później nie wiadomo kto wysłał na tamten świat paru innych ktosiów.
Tych, którzy zmasakrowali mieszkańców? Trudno było powiedzieć.
Trudno było nawet dokładnie określić, w jaki sposób zginęli mieszkańcy. Padlinożercy zrobili aż za dobra robotę i zatarli większość śladów. Tkwiące w niektórych ciałach strzały nie dawały żadnej odpowiedzi na pytanie, kto był napastnikiem.
Chris wyciągnął parę strzał i obejrzał je dokładnie.
Grot był żelazny, lotki porządnie osadzone... Aż dziw, że nikt nie zabrał ich z powrotem, skoro wszelka inna broń zniknęła. Wszak strzały na drzewach nie rosną.
Ciała 'tubylców' były dokładnie ograbione. Jakby ci, co ich zabili, zorganizowali łupieżczą wyprawę w stylu "zabić wszystko co się rusza, zabrać wszystko, co ma jakąś wartość, spalić to, czego się nie da zabrać".
Jeśli natomiast chodziło o pozostałych... W tym tkwiła największa niespodzianka. Nie pozbawiono ich ani zbroi, ani hełmów, a przecież taka kolczuga był coś warta... Nawet skórzana zbroja wzmocniona naszytymi, żelaznymi płytkami stanowiła łup nie do pogardzenia. A tu leżały sobie spokojnie, w gruncie rzeczy bezpańskie. Leżących nie pozbawiono również paru drobiazgów stanowiących równie dobry, a może nawet lepszy łup. Złota i srebrna biżuteria nie należała przecież do przedmiotów nic nie wartych.
Chris wziął jeden taki drobiazg do ręki. Ważył co nieco, ale już na pierwszy rzut oka widać było, że to dość prymitywna robota... Jakby wykonał je wioskowy kowal, a nie fachowiec-jubiler.
A to niezbyt dobrze świadczyło o poziomie cywilizacji. Z drugiej strony... mogli trafić na cywilizacyjne zadupie.
Próba znalezienia wśród zgliszczy czegoś przydatnego zakończyła się częściowym powodzeniem. Co prawda zapasy mieszkańców poszły z dymem i do jedzenia nie było nic, za to pod przewróconym, nieco poobijanym garnczkiem znalazło się coś, co mogło im nieco umilić posiłki - płócienny woreczek z solą, który (wraz z miniaturową wersją kociołka) trafił do plecaka Chrisa.
Przynajmniej będzie w czym gotować wodę...
Ponownie obszedł wioskę, usiłując się zorientować, skąd nadciągnęli napastnicy, ale żadne ślady nie pozwoliły odpowiedzieć na to pytanie. Nigdzie miejscowi nie stawili czoła w większej liczbie, a wydawać się mogło, że uciekali we wszystkie możliwe strony. Za to w jednym miejscu było ich zdecydowanie więcej. jakby ktoś usiłował poznosić te wszystkie ciała w jedno miejsce. Tyle, że nie zdołał tego zrobić.
Ktoś przeżył i wrócił, by pochować bliskich?
A ci w zbrojach? Oni zaatakowali wioskę? A może byli wojakami jakiegoś tutejszego władyki i padli z ręki tych samych, co pozabijali mieszkańców wioski? Trudno było ocenić...
W końcu ruszyli dalej. Po przebyciu kilku kilometrów rozdzielili się. Mały zwiad.
Chrisowi przypadł w charakterze towarzysza Rosiński. Może "doświadczony" żołnierz miał pilnować niedoświadczonego cywila, ale wkrótce okazało się, że Rosiński trzymał się tak blisko Chrisa, jakby bał się, że go zgubi... Co wyglądało śmiesznie, ale z czasem mogło stać się denerwujące. Jednak Chris miał nadzieję, że w końcu Rosiński zmądrzeje i odklei się od niego.
Taki niby doświadczony żołnierz powinien zrozumieć, że razem stanowią dogodniejszy cel I bardziej widoczny. Trudno było się chować z takim ogonem za plecami.
Zanim jednak doszło do wymiany poglądów na ten temat do ich uszu doszedł jakiś krzyk. Starając się zachować ostrożność podeszli bliżej.
Wojownik, wypisz wymaluj taki jak ci, których zwłoki widzieli w spalonej wiosce, z mieczem w ręku zbliżał się do kilkuosobowej grupki. Przeważały w niej dzieci, które tuliły się do kobiety w zaawansowanej ciąży. Ich wszystkich zasłaniał chłopiec, góra czternastoletni. Trzymał w ręce miecz. Od razu widać było, że ową broń ma pierwszy raz w życiu w rękach. Wymalowany na jego twarzy strach dopełniał reszty, jednak zamiast uciec gdzie pieprz rośnie stał i trzymał broń przed sobą.
Podchodzący do nich woj mówił coś, czego Chris nie potrafił za grosz zrozumieć. Jednak śmiech, wydobywający się z ust wojownika był jednoznaczny.
Rosiński uniósł broń.
Chrisa nie bardzo obchodziło to, czy żołnierz ma zamiar zastrzelić tamtego wojaka, czy tez tylko zranić. Lepiej było załatwić wszystko po cichu... Wystrzał mógł niepotrzebnie zwrócić na nich czyjąś uwagę, a trudno było sadzić, że Wiking, czy jak można było nazwać uzbrojonego w miecz wojaka, przebywał w okolicy sam.
- Żywcem go weźmiemy - szepnął Chris, odczepiając od plecaka zgrabny toporek.
Zajęło to ułamki sekund ale i tak trwało na tyle długo, że wojownik zadał uderzenie, które wytrąciło z rak chłopca miecz. Wiking zaśmiał się szyderczo i ponownie się zamachnął.
Toporek ze świstem przeciął powietrze i obuchem trafił w głowę wojownika.
Trafiony zachwiał się, wypuścił miecz i przyklęknął.
Uderzenie widać było zbyt słabe, albo też hełm za dobre zamortyzował cios, bowiem Wiking, miast stracić przytomność i grzecznie się położyć się na ziemi usiłował podnieść się i chwycić za sztylet.
Zanim zdołał zrealizować ten zamiar Chris był już przy nim. Nie tracąc czasu na zabawę w dyplomację kopnął klęczącego w głowę.
Może mało humanitarne, ale skuteczne...
Wiking jęknął i zwalił się na ziemię. |