Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-04-2010, 21:46   #3
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Upał był nieznośny. Koszula Billa Butchera lepiła się do pleców, cala mokra od potu, kiedy opuszczał wnętrze samochodu.
- Dziękuję, John – powiedział wdychając zakurzone powietrze New Canaan. Po kilku godzinach jazdy w nagrzanym do granic możliwości Fordzie T nawet te pełne piasku i gorące jak oddech piekarskiego pieca powietrze wydawało się jednak Billowi rześkim zefirkiem.
- Nie ma sprawy, Bill – kierowca uśmiechnął się promiennie. Jego schludnie przycięte, ryżawe wąsy poruszyły się przy tym zabawnie. Billowi zawsze wydawało się to jakieś takie nie pasujące do surowego charakteru zaprzyjaźnionego z nim detektywa.
Czarnoskóry mężczyzna wyjął swoje skromne bagaże spakowane w podróżną walizkę i zakładając kapelusz na głowę spojrzał na kierowcę, który przywiózł go na te odludzie.
- Na pewno nie zostaniesz na noc? – zapytał Bill, chociaż znał odpowiedź.
- Niestety nie, koleżko – John Willis zadrgał wąsami. – Musze wracać do Frisco. A taki duży murzynek jak ty nie powinien bać się nikogo.
Oczywiście miał to być żart, ale Bill poczuł niepokój w sercu. John strzelił w sedno, jak zwykle wykazując się przenikliwością, z której słynął wśród prywatnych detektywów w San Francisko.
- Ma rację – pomyślał Bill ściskając dłoń przyjaciela na pożegnanie. – Jeszcze nie zdarzyło się, by sprawa nad którą pracował prowadziła Billa aż tak daleko poza znajome uliczki San Francisco. Z daleka od dobrze mu znanych dzielnic zamieszkanych przez „kolorowych”.
- Uważaj na siebie, Bill – powiedział John na pożegnanie. – I wyślij telegram, jak będziesz wracał lub potrzebował czegoś.
- Dam se radę – zaciągnął Bill akcentem, który zdradzał niższe pochodzenie i którego tak bardzo nie lubił. – Dobrej drogi, John
Nie było nic więcej do powiedzenia. Bill Butcher, raz jeszcze spojrzał za odjeżdżającym fordem T i ruszył w stronę motelu.



Dwaj ludzie przed wejściem patrzyli na niego nieprzychylnym wzrokiem, lecz zignorował ich. Przywykł do tego typu spojrzeń. Był czarny, wielki i niezbyt urodziwy. Zwracał uwagę. Ale dla tych typków wystarczyło, że jego skora miała odcień ciemnej czekolady. To stawiało go niżej w hierarchii, niż konia czy cokolwiek innego.

Właściciel motelu - chudy mężczyzna o wystającym jabłku Adama, tak ruchliwym, że kiedy mówił Billowi wydawało się że w gardle zamieszkało mu jakieś zwierzę – ocenił go podobnie, jak inni biali. Otaksował Billa nieprzychylnym wzrokiem i rzucił cenę za pokój dwukrotnie wyższą, niż to widniało na tabliczce zawieszonej za jego plecami. Bill nie targował się. Nie miał ochoty na sprzeczki. Zapłacił, ile zażądał chciwy motelarz. Na widok pieniędzy grdyka chudzielca o mało nie wyskoczyła na kontuar recepcji i nie zatańczyła kankana.
- Cóż – pomyślał Bill śmiejąc się w duchu. – Pieniądze nie mają koloru skóry.
Zabrał klucz i poszedł na górę.
Pokój był nieduży, ale dość schludny. Przynajmniej tyle.

Bill z przyjemnością zdjął marynarkę i zawiesił na gwoździu służącym za wieszak. Na niej powiesił kapelusz. Na niedużej szafce ustawionej pod oknem stała cynowa misa i dzban z wodą. Bill nalał troszkę wody do misy i przemył twarz. Pozwolił by woda spłukała z niego kurz i zmęczenie, a potem schował walizkę pod łóżko, siadł na nim sprawdzając wytrzymałość sprężyn, które ugięły się pod ciężarem jego masywnego ciała i wyjął zdjęcie siostrzenicy, które nosił przy sobie.



- Rosie – pomyślał smutno. – Czemu uciekłaś z domu? Czemu przyniosłaś tyle bólu mojej siostrze, a swojej matce.

Potem jednak pomyślał co sam zrobił, jak był niewiele starszy od niej i uśmiechnął się smutno. Widać, historia lubi się powtarzać. Zatacza pełen obrót i uderza w tych, którzy wcześniej zadali cios. Jak w walce na ringu, kiedy pieść przeciwnika trafia w złamany wcześniej nos. Ból jest wtedy dużo większy.
- No nic – zganił siebie w myślach Bill Butcher wstając. – Koniec leniuchowania. Podejdź do tego jak do kolejnego zadania. Pracy do wykonania. Tylko tym razem zamiast dolarów, będzie wdzięczność siostry.

- Od czego zacząć? – powiedział głośno, jak zawsze gdy rozważał jakiś problem. – Jesteś czarny, a takich nikt zapewne tutaj nie lubi. Nikogo nie znasz, a każdy biały szeryf tylko czeka by przeliczyć pałką twoje zebra. tak to już jest. Im jesteś większy, tym bardziej chcą cię sponiewierać. Pokazać gdzie twoje miejsce. Gdzie, jako czarnuch, powinieneś się znajdować.
Trzeba sprawę załatwić szybko i wracać do San Francisco. Pójść pogadać z pastorem Martinem. Pogadać z Rosie. A potem się zobaczy.

Plan był do niczego, ale Bill uczepił się go, bo to był jedyny plan, jaki wpadł mu teraz do głowy.
Założył marynarkę i kapelusz, wszak chodzenie bez nakrycia głowy było co najmniej niedopuszczalne i zszedł na dół.
Kiedy był w połowie schodów ujrzał płonący budynek.
Nie oglądając się na innych ruszył ku drzwiom.
Kiedy wybiegł na zewnątrz usłyszał, że jakaś kobieta wola o pomoc.
Ruszył w jej stronę, najszybciej jak potrafił krzycząc co sił w płucach
- Pożar! Pożar! Ludzie!!! Pali się!!!

Zatrzymał się koło kobiety, która pochylała się nad poparzonym mężczyzną w nocnej koszuli.
- Nic pani się nie stało? – zapytał kobiety kurtuazyjnie, bowiem tak naprawdę dobrze widział, że nic jej nie dolega.
- Lekarza!!! – wrzasnął nie czekając na odpowiedź! – Tutaj jest ranny człowiek! Szybko!

Uniósł głowę ze zgrozą patrząc na ognisty żywioł pochłaniający kościół. Płomienie grały na jego czarnej twarzy.
 
Armiel jest offline