Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-04-2010, 23:04   #8
Penny
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Nie tylko Ziemianie zdawali się być zaskoczeni całą sytuacją. Obserwowali swoich „podopiecznych” z rosnącym niepokojem, a Asmel marszczył brwi jakby nie mógł uwierzyć swoim uszom. Najwyraźniej nie takiej reakcji się spodziewał.
- My naprawdę nie żartujemy – próbował wyjaśnić Kate. – Wypełniamy rozkazy Cesarzowej. Jestem pewien, że kiedy znajdziemy się na miejscu wszystko wam wyjaśni.

Minas szybko pozbierał się po nieoczekiwanym ataku ze strony Leny, ale teraz patrzył na nią dość niepewnie. Chyba jej zdolności zaskoczyły go bardziej niż ją jego „atak”. Vilith i Zilacan pogrążyli się w cichej rozmowie na temat ziemskich żołnierzy: stary wojak nie chciał uwierzyć, że główną bronią Ziemian są ciskane z wielką siłą metalowe kule, które w większości nawet nie przypominają kul, i robią przy tym straszny hałas. Przysłuchiwał im się Aelith podrzucając w ręku mały nóż. Ciemnowłosy „znajomy” Sybilli trzymał się z boku, grzejąc ręce przy ogniu, a za jego plecami Murion chodził tam i z powrotem z miną więzionego tygrysa.

Salerin kazał na siebie długo czekać, lecz gdy tylko wszedł w krąg światła cała uwaga Strażników Pałacu skupiła się na nim. Ten zaś przebiegł lekko znudzonym spojrzeniem po twarzach zebranych i uśmiechnął się krzywo.
- No co się tak gapicie? – spytał ochrypłym głosem, prostując plecy. – Wracamy do domu. Zbierać swój majdan i mocno złapać tych waszych wojowników – jego usta znów wykrzywił ironiczny uśmiech – nie chcecie chyba, żeby ich rozerwało po drodze. I skupcie się, bo nic z tego nie wyjdzie!

Ludzie Asmela bez słowa podnieśli się ze swoich miejsc, podnieśli spod ściany jakieś tobołki, których wcześniej nie było widać w ciemnościach, pozapinali klamry skórzanych pasów z bronią. W większości były to miecze o lśniących w blasku ogniska rękojeściach. Tylko Zilacan trzymał w dłoni grubą lagę, na widok której niektórzy z Ziemian uśmiechnęli się lekko – przybysz zaczynał wyglądać niczym Mały John znany wszystkim z licznych adaptacji legendy o Robin Hoodzie.

Minas zbliżył się do Leny na wyciągnięcie ramienia. Minę miał nietęgą, jakby właśnie kazano mu zrobić coś naprawdę okropnego. Próbował się uśmiechnąć beztrosko, ale jakoś zaciśnięte w pionową kreskę usta nie chciały przybrać odpowiedniego kształtu.
- Znów będę musiał cię złapać za ramię, ale nie chciałbym znów wylądować na ziemi… Przepraszam jeśli wtedy cię uraziłem.
- Chwila, chwila. Najpierw wyjaśnienia. - Lena odsunęła się ostentacyjnie od chłopaka. - Porwanie jest karalne, w każdym cywilizowanym kraju. - Tu była mniej pewna, czy jest właśnie w takowym
- Dobrze, wyjaśnienia – chłopak przeczesał palcami złote włosy. – To nie jest porwanie. Jesteśmy tylko wykonawcami woli Cesarzowej, nie mamy wpływu na to, kogo wybiera. Ale jest dobrą władczynią, która wysłuchuje tych, którzy stają przed jej obliczem. Jeżeli któreś z was nie będzie chciało jej pomóc to jestem pewien, że nie będzie nikogo zatrzymywała.
- Dobre sobie. - Parsknęła śmiechem. - Tylko wykonawcy woli. To jest współudział chłopcze. Za to też się idzie siedzieć. Wierz mi. A w twoim wieku to już sądzą jak dorosłego. I nie licz na syndrom sztokholmski. Czego wyście się w ogóle napalili? - Jelena przyjrzała się każdemu z "porywaczy" po kolei.

- Przecież jestem dorosły – Minas zmarszczył brwi. – Dlaczego nie chcecie nam uwierzyć? Nie mamy powodów by was okłamywać.
- Pełnoletni, być może. - Chłopcy w tym wieku mają jednak przesadne wyobrażenie o sobie, westchnęła w myślach. - A żebyś wiedział. W niespełna 12 godzin to i do Singapuru dotrzeć można. O czym ja mówię. - Dodała bardziej do siebie. - Ile wam zapłacono za ten teatrzyk? Cholerne Bollywood. - Była już zirytowana postawą chłopca.
- Od momentu spotkania na schodach przed twoim domem do momentu, w którym się tutaj znalazłaś nie minęła nawet godzina, a jesteśmy daleko od twojego miasta. Spróbuj sobie odpowiedzieć na pytanie: czy naprawdę mi nie wierzysz czy też tylko nie chcesz uwierzyć?
- Bierzesz mnie na logikę? - Znudzona spojrzała prosto w oczy swojego rozmówcy. Następnie ukryła twarz w dłoniach, masując sobie skronie. Zamknęła przy tym oczy i westchnęła głęboko. Stała tak przez chwilę rozmyślając co i jak.
- Tak, próbuję ci to wytłumaczyć – zgodził się z uśmiechem. – Pozwolisz mi więc położyć rękę na twoim ramieniu byś mogła bezpiecznie odbyć podróż do mojego świata?
- Prawdziwy rycerz w lśniącej zbroi. - Ponownie spojrzała na niego, a jej wypowiedź wręcz ociekała ironią. Następnie uniosła oczy w górę, wzruszyła ramionami. Pokręciła przecząco głową i dodała. - To nic nie da. Niech będzie, ten twój świat. - Ostanie dwa słowa były w równym stopniu zabarwione ironią. Minas odetchnął z wyraźną ulgą i poprowadził Lenę do reszty grupy.

Siódemka całkowicie zdezorientowanych ludzi została ustawiona wokoło szaleńca, który najwyraźniej uważał, że jest wielkim czarodziejem, a na ramieniu każdego z nich spoczywała ręka Strażnika-opiekuna. Salerin uniósł w górę ręce i całkowicie skupił się na przestrzeni pomiędzy swoimi ramionami. Z jego ust popłynął potok niezrozumiałych dla nikogo słów, choć wielu wydawało się, że już je gdzieś słyszeli, a po kilku minutach doszli do wniosku, że to coś w rodzaju mantry.

Niektórym wydawało się, że mają omamy – wydawało się im, że między wyciągniętymi rękoma maga formuje się coś na kształt białej, pierzastej kuli, która na dodatek zdawała się być utkana ze światła. Sybilla zaś widziała jeszcze coś na kształt cieniutkich niczym pajęcza nić świetlistych macek, które po szerokiej spirali spływały do każdego z nich, oplątując ich postaci jak niewidzialna lina. Każda z tych nitek miała swój początek właśnie w tej, coraz to wyraźniejszej, kuli.

Chris oderwał na chwilę wzrok od świetlistego punktu nad ich głowami i spojrzał po zgromadzonych. Wszyscy wpatrywali się w przestrzeń nad odmawiającym swoją mantrę człowiekiem. Jedynym kto tego nie robił był jeden ze Strażników Pałacu, który przybył tu razem z Kate. Wpatrywał się w Salerina z wyrazem triumfu, a w ręku trzymał nóż podobny do tego, jakim wcześniej bawił się przy ognisku. Nagle zamachnął się, a w tym samym momencie Twinkle wyrwał się do przodu z ostrzeżeniem na ustach, ale Asmel zacisnął rękę na jego ramieniu usadzając go w miejscu. Ręka opadła, powietrze przecięło ostrze zatapiając się w ciele maga, który zaskoczony opuścił ręce i spojrzał na swój tors.
- Skur… - przerwał w pół słowa, gdy kolejne ostrze trafiło jego pierś. Ból sprawił, że opadł na kolana.
- Aelith, nie! – krzyknął Asmel, ale było już za późno.

Zdezorientowana Kate została odepchnięta przez mężczyznę za nią, wpadła na Tima i stojącą za nim kobietę. Aelith ruszył z wyciągniętym mieczem w stronę maga, ale drogę zagrodził mu Murion, dobywając swojej broni. Niedoszły zabójca sparował cios Strażnika i pchnął go sztyletem, który nie wiadomo kiedy zjawił się w jego drugiej dłoni. Murion zwalił się na ziemię jak worek kartofli, ale zdążył jeszcze ciąć kolegę w dłoń trzymającą miecz, wytrącając ją.

Zilacan doskoczył do zabójcy i wyprowadził silny cios w jego drugie ramię. Rozległ się nieprzyjemny trzask łamanej kości, a sztylet z brzękiem potoczył się w stronę Chrisa. Kolejny cios pozbawił go przytomności.

Wszystko odbyło się tak szybko, że niektórzy nawet nie zorientowali się, co tak naprawdę się stało. Rozejrzawszy się po polu tej szybkiej walki można było dostrzec, że Strażnicy (jakiekolwiek by nie było zdanie Ziemian na ich temat) są dobrze przygotowani do tego, by kogoś ochraniać. Minas i mężczyzna stojący przy Sybilli, gdy tylko zorientowali się, co się dzieje dobyli mieczy i zasłonili sobą obie kobiety. Vilith, także uzbrojona w miecz przypominający trochę japońską katanę i gotowa do walki stanęła przy Timie, za plecami mając Kate. Ci, którzy rzucili się do walki wcześniej odepchnęli do tyłu swoich podopieczny. Zilacan zrobił z taką siłą, że Ryszard zamiast po prostu cofnąć się o kilka kroków upadł na ziemię boleśnie tłukąc bok. Asmel zaś wciąż trzymał za ramię Chrisa, a w jego ręku pojawiła się lekko zakrzywiona szabla, gotów był w każdej chwili odepchnąć zawadzającego mu mężczyznę. Wszyscy zamarli w napięciu, czekając na choćby jeden ruch ze strony powalonego zabójcy.

Pierwszy poruszył się mag, z trudem dźwigając się na nogi i unosząc zakrwawione ręce w stronę świetlistej kuli.
- Kapitanie… - wychrypiał. – Zbierz… swoich ludzi… Muszę dokończyć… inaczej utkniemy.
- Zilacan, zabierz Wennera, nie powinien się teraz ruszyć – rozkazał Asmel, kładąc rękę na ramieniu Chrisa. Człowiek-niedźwiedź podźwignął nieprzytomnego z ziemi i podszedł do Ryszarda. Kapitan spojrzał na Kate. – Vilith, zajmij się nią. A ty – wskazał na Makbetatrzymaj się Muriona i nie pozwól by stracił przytomność. Spróbuj zatamować krwawienie.

Tymczasem Salerin podjął swoją monotonną pieśń, choć krzywił się z bólu i wysiłku, a rdzawe plamy na jego szatach robiły się coraz większe. Ręce drżały mu jakby cierpiał na chorobę Parkinsona.

Wydawało się, że z każdym wypowiedzianym przez maga słowem świetliste wstęgi stają się coraz bardziej widoczne nie tylko dla Sybilli, ale także dla reszty. Robiły się coraz szersze, zamykały ich w kokonach, oślepiając znanym już białym światłem. Powietrze wokół nie było już zimne i wilgotne, ale nie było też suche i gorące. Wyczuwało się znane, przyjazne zapachy, woń nieznanych egzotycznych kwiatów, metaliczny posmak krwi, kurz i coś, co przywodziło na myśl wysokie ośnieżone szczyty. Światło stawało się nie do wytrzymania, więc zamknęli oczy, ale i to niewiele pomogło. Miało się tylko wrażenie, że świat nagle zaczął wirować, przyprawiając niektórych o mdłości. Ogłuszył ich szum pędzącego powietrza, tak jakby nagle znaleźli się na lotnisku, gdy startuje samolot relacji Londyn-Nowy Jork.

Po czasie długim jak wieczność światło zaczęło przygasać, owionęło ich chłodniejsze, ale i dużo świeższe powietrze. Stali w okrągłej komnacie, której jedyną ozdobą była stojąca w niszy rzeźba surowego mężczyzny o długiej, rozwianej brodzie, na którego wyciągniętym ramieniu siedział nienaturalnie duży orzeł, wbijający się do lotu. Różowawe światło wschodzącego słońca, sączące się nieśmiało z wąskich, ale wysokich okien, odbijało się kryształach na czole mężczyzny śląc na ściany różnokolorowe refleksy. Pokrywająca podłogę gruba warstwa kurzu świadczyła o tym, że pomieszczenie od dawna nie było używane. Ale te szczegóły nie dotarły od razu do umysłów osób, które ni stąd, ni zowąd zakłóciły grobową ciszę tego zakamarka Świątyni Północnego Wiatru.

Gdy tylko wirowanie ustało Vilith puściła Tima i rzuciła się w kierunku towarzysza broni krzycząc o pomoc medyka. Asmel jednym skokiem był już przy magu, który osunął się na podłogę kompletnie wycieńczony. Szybko przekazał go w ręce opiekuna Sybilli, a sam ruszył by uciszyć krzyczącą kobietę. W międzyczasie Zilacan ułożył na zakurzonej podłodze jęczącego z bólu jeńca, który zresztą szybko znów stracił przytomność. Mężczyzna napotkawszy wzrok Ryszarda wzruszył ramionami i wstał.
- Zostajesz tu, jak zacznie się ruszać to kopnij – rzucił do Ziemianina. – Idę po pomoc.
I wybiegł z pomieszczenia poprzez kamienny portal, a zaraz za nim pobiegł Minas, przykazując wcześniej Lenie by zajęła się swoim rzemiosłem.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)

Ostatnio edytowane przez Penny : 18-04-2010 o 19:36.
Penny jest offline