Wątek: Na Ratunek 2
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-04-2010, 10:22   #8
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Właściwie to mieli ostatecznie zdecydować, czy płyną do Ameryki. Wszelki trop się urywał, lub kończył na Sommersecie. Zaczynali mieć tego oboje dość.
- Nie masz może Virgilu czegoś co łagodzi migreny? - odezwała się Ada gdy weszli do jego gabinetu. Głowa w sumie jej nie bolała, ale odczuwalne rozczarowanie niepowodzeniami w śledztwie było do niego porównywalne.
- Joshua - Virgil odczekał chwilę aż służący pojawi się w wejściu – Przynieś paregorik i szklankę wody sodowej.
W międzyczasie przyglądał się Adzie jak ta bez skrępowania lustrowała wnętrze jego gabinetu.
A robiła to z pewnym rozbawieniem wywołanym wspomnieniem z pończochy. Niektóre bowiem panie twierdziły, że łatwo poznać wnętrze osoby po wystroju domu, w którym mieszka i choć miała ten pogląd za nic, to nie mogła się powstrzymać od prób interpretacji niektórych szczegółów. Jej wzrok przykuła jedna ze szkatułek stojących obok japońskich waz. Prosta i bez zdobień. Wieko unosiło się swobodnie odkrywając zawartość, którą okazały się być białe pigułki wielkości ziarna grochu.. Spojrzała pytająco na Windermare'a.
- Sekret sukcesu Windermare'ów – rzekł z tajemniczym uśmiechem stając obok niej i zamykając wieczko.
Hrabina jednak nie ustępowała. Otworzyła je na powrót i wyjmując jedną z tabletek obróciła ją ostrożnie w palcach.
- Ale chyba możesz mi przynajmniej powiedzieć co to dokładnie jest. Jeśli tego nie zrobisz, zaryzykujesz, że sama sprawdzę tu i teraz. Akuratnie Joshua przyniósł wodę i mój paregorik...


- Chciałbym to zobaczyć – zaśmiał się serdeczni, po czym po chwili spoważniał uśmiechu jednak nie tracąc – To kantarydyna. Metabolit egzotycznego chrząszcza nazywanego hiszpańską muchą. A przy okazji afrodyzjak i stymulant Ado. Najsilniejszy z jakim człowiek może mieć doświadczenie.
Zagryzła dolną wargę obserwując go z filuternym błyskiem w oku.
- Blefujesz.
- W najmniejszym stopniu. Właściwie to mogę ci nawet o nim opowiedzieć jeśli chcesz.

Skinęła głową.

Virgil kantarydynę zażył wyłącznie jeden jedyny raz dwa lata temu w Aleksandrii gdzie z Oswaldem mieli naonczas na prośbę lorda Adebowale dopilnować wywozu pozostawionych przez francuzów dóbr kultury egipskiej do portów w Londynie. Pozornie nudna podróż, dzięki której jednak apteki Windermare zaczęły przynosić konkretny choć nie do końca zgodny z ich przeznaczeniem, dochód. Tak się złożyło, że Virgil dwa miesiące wcześniej gościł w swojej londyńskiej kamiennicy porucznika Meedwicka, starszego oficera, który przechodził właśnie na stan spoczynku i w drodze do Corku zatrzymał się u syna swojego dobrego przyjaciela Roberta Windermare. Jegomość okazał się człowiekiem inteligentnym choć na swój wojskowy sposób bardzo prostym toteż Virgil wraz z jeszcze dwoma przyjaciółmi z chęcią zaprosili go do wspólnej kolacji i rozmowy. Nim opróżniała pierwsza whiskey, porucznik Meedwick dał się namówić na parę relacji ze swojej służby w królewskich koloniach. Miał, jak się okazało, przyjemność stacjonować w brygadzie kawalerii nieopodal Luxoru. Służba ta jak sam twierdził była wybitnie nieciekawa zważywszy, że praktycznie większą część dnia żołnierze zwyczajnie leżeli pokotem na słońcu wśród oliwnych drzewek w oczekiwaniu na jakikolwiek rozkaz. Drzewka te były w tym rejonie tak naprawdę jedynym dobrem człowieka. Dawały cień, owoce, drewno i namiastkę czegoś co można było nazwać glebą. A trzeba powiedzieć otwarcie, że oliwki to towar który jeszcze zawojuje Europę. Nie było więc niczym dziwnym, że poza żołnierzami uwijało się wszędzie mnóstwo egipskich zbieraczy, którzy pod wieczór wracali do swoich domów z koszami bezmiernie przeładowanymi tym zacnym owocem. Na ich miejsce jednak nocą przychodzili następni, choć było ich znacznie mniej. Z początku Meedwick założył, że kupcy mają większe zlecenia i zbiór musi być większy, jednak gdy parę razy wyszedł do gajów nocą, widział tylko parę pomniejszych lampek i pochodni w polu. Światło więc w żadnym przypadku nie pozwalało na zbiór. Cóż więc ci chłopi robili tam nocą? Ano to właśnie pytanie Meedwick zadał nazajutrz jednemu z egipskich przewodników ich brygady. Okazało się, że chłopi nocą, owszem, wychodzili na zbiór. Ale nie na zbiór oliwek, a niewielkich owadów przypominających pospolite w Anglii chrząszcze. Insekty te całymi chmarami gromadziły się na noc w gałęziach drzew skąd dość łatwo można było je zebrać do worka i wywieźć koczowniczym nomadom, którzy zajmowali się pozyskiwaniem z ciał tych stworzeń substancji, która miała dawać mężczyźnie w dowolnym wieku bezmierną potencję seksualną. W wieku Meedwicka nie dało się nie zastrzyc uchem. Oczywiście wziął całą tą historię za wierutną bzdurę, a po przekonaniu się, że zbieracze faktycznie poszukują chrząszczy, za głupotę tych, którzy im to zlecają. Niemniej przewodnik nalegał, by Meedwick, skoro nie wierzył, spróbował sam. Odmówił rzecz jasna. Wtedy przewodnik zaproponował, że zademonstruje działanie na jednym ze starszych chłopów, którzy nie mieli już siły by zajmować się zbieraniem, więc tylko leżeli w gaju licząc na dobre serce swych pobratymców. Na to porucznik przystał. Znaleźli odpowiedniego chłopa, z którym przewodnik przez jakiś czas rozmawiał, a gdy uzgodnili co i jak, starzec wziął od niego kubek z piwem, do którego dodali szczypty tejże substancji. Efektu z początku nie było żadnego, ale po chwili dziad zaczął wrzeszczeć i zdzierać z siebie ubrania. Ponoć dwie kobiety dopadł i siła posiadł, nim go w końcu obezwładniono. Virgil po tej opowieści miał ugruntowany plan na życie i uniezależnienie się od łaski ojca. Dwa miesiące później skorzystał z okazji i wyruszył z Oswaldem do Aleksandrii. Po tygodniu nieobecności wrócił z południa ze skrzynią cennego białego proszku. Nie mógł jednak nie sprawdzić samodzielnie działania specyfiku na sobie i na średnio urodziwej żonie francuskiego archeologa, u którego gościli w czasie przedłużającej się nieobecności gospodarza, oraz ich bezsprzecznie nadobnej młodej córce. Efekt był przerażająco pomyślny... Rachuba stosunków z obiema paniami urwała się na długo przed końcem nocy, a postrzeganie ich w kategoriach estetyki zostało zepchnięte siłą lędźwi na dalszy tor. Nigdy wcześniej nie czuł się tak wyzuty z siły. Ale wiedział już przynajmniej, że specyfik działa również na kobiety z czego sprawy tubylcy jako plemię wyznające patriarchat sobie nie zdawali. I tak dzięki odpowiedniej wiedzy Virgila interes poszedł prędko w ruch obiegając bogate towarzystwo. Stulitrowa skrzynia kantarydyny za dwieście funtów, a tabletka zawierająca jej „tyle ile zmieści się na główce szpilki” za dwa funty w aptece Windermare. Virgilowi nie miało już nigdy w życiu niczego zabraknąć. A już na pewno nie kobiet. Choć ten ostatni wniosek i nadzieję zachował przed Adą oczywiście dla siebie.

Ada po wysłuchaniu opisu działania oczywiście nie dowierzała, ale ponieważ jeszcze dwa dni temu omal nie dali ujścia swojej frustracji z bezowocnego włamania poprzez gwałtowny stosunek na mapach i manuskryptach pozostawionych przez Sommerseta, nie mogła się przez chwilę choć nie zawahać. Odłożyła jednak pigułkę na powrót do szkatułki. A Virgil właśnie na to wahanie czekał. To oczywiste, że damy nie robią takich rzeczy. Spojrzał na przyniesiony przez Joshuę paregorik tak łudząco podobny do pigułki z kantarydyną. Takie rzeczy się robi damom jeśli się chce, żeby nadal były damami. A jeśli miał zgadywać to Adę ciekawość zżerała...
Dwa dni temu wszak sam do niej przypadł gdy patrzyli na szaleńcze bohomazy Sommerseta. Być może to przez jej wygląd w ciasnych męskich spodniach, które musiała założyć do włamania, a być może dlatego, że Sommerset miał największe i najbardziej się chyba do tego nadające biurko jakie Virgil kiedykolwiek widział... Dość, że ledwo zdążyli zedrzeć z siebie koszule, od strony wejścia dało się słyszeć podejrzliwe zapytanie starej matrony, czy ktoś jest w mieszkaniu. Tym razem jednak.... Podmiana była prosta, bo Ada podeszła teraz do obrazu Olimpii oglądając go zdać by się mogło okiem bardziej artysty niż kobiety.
Virgil nieśpiesznie usiadł przy swojej sekreterze i wyciągnął odruchowo papierośnicę z dolnej szuflady patrząc jak Ada bierze pigułkę do ust i popija ją wodą. Odłożyła szklankę nie spuszczając wzroku z obrazu. Dopiero po chwili jej policzki zarumieniły się, a ona sama odsunęła kładąc sobie dłoń na wysokości splotu słonecznego skąd zapewne teraz rozchodziły się po jej ciele fale z niczym nieporównywalnego i żądającego natychmiastowego zaspokojenia, gorąca. Virgil doskonale pamiętał, że kantarydyna nie wpływała na chcenie. Tu się zaczynała konieczność. Jakby życie miało od tego zależeć. Każdy powinien choć raz tego spróbować.
Virgil udał, że nie widzi reakcji Ady przeglądając bez zainteresowania jedną z map zabranych z mieszkania Sommerseta. W duchu cieszył się, że przecież od wyjazdu do Dawenvil był wyposzczony, a to już będzie... dobry Boże. Miesiąc prawie! Po trzech nieudanych podejściach to stanowczo za długo.

***

Nie dawał mu spokoju. Poza papierami Weelton-Morrisa, które przecież każdy człowiek niespełna rozumu mógł stworzyć, był jedynym trwałym i namacalnym dowodem niedorzeczności, a zarazem prawdziwości wydarzeń, których byli świadkami. Trzeba było tylko udowodnić, że mógł zostać stworzony przez człowieka i odnaleźć tego człowieka. Wtedy będzie jasnym, czy tajemniczy profesor Fellow, który był poprzednim właścicielem tej broni jest w to zamieszany. Wtedy też będzie jasnym, czy to możliwe, że Olimpia... Miał ochotę się napić. Rzadko nie mógł się zdecydować. Zwykle raz powzięta decyzja stanowiła przecież najlepszy wybór. A teraz? Co i rusz zmieniał zdanie. Porwana wbrew woli, czy wręcz przeciwnie? Przez Sommerseta, czy przez coś nierealnego? Do Ameryki? Londynu? A może gdzieś zupełnie indziej... Nie miał pojęcia. Zdarzało się, że nie miał na jakiś temat wiedzy. Ale wtedy zawsze pilnie się z nim zapoznawał, lub zwyczajnie zarzucał. Powinien teraz zarzucić. Dlaczego nie mógł? Zdradliwe poczucie odpowiedzialności? Obowiązku. Trzeba było koniecznie wybrnąć z impasu.
Powóz zatrzymał się przed rusznikarnią Purdeyów.
- Nie rozprężaj konia Joshua. Zaraz wrócę.

***

- Pneumatyczny? Na pewno nie Virgilu. Za to jak najbardziej zepsuty.
Edgar Purdey, młodszy syn londyńskiego rusznikarza przed którym miasto zaczęło powoli otwierać progi salonów i idącej za nimi fortuny, ze stopniowo rosnącym zapałem przyglądał się broni Virgila. Jak na doświadczonego inżyniera, był osobą niezwykle młodą i pełną wszelakich innowacyjnych pomysłów, co spowodowało niewybredne żarty konkurencji o marce Purdey'a i w konsekwencji wymusiło na rodzinie odsunięcie go od spółki do warsztatów gdzie tak naprawdę od początku chciał się znaleźć.. Skromnym zdaniem Virgila to właśnie dzięki niemu ich pistolety i karabiny cieszyły się rosnącym powodzeniem wśród londyńskiej śmietanki, a parę lat temu sama królowa Wiktoria nabyła parę specjalnie przez Edgara stworzonych kapiszonowców.
- Nie będziesz mieć nic przeciwko jeśli spojrzę na niego nieco dokładniej? - spytał podnosząc na Virgila uzbrojone w potężne szkło powiększające spojrzenie. Zaczynał już łysieć, a zważywszy na mrużenie drugiego oka, również niedowidzieć. Mimo niewątpliwego geniuszu, o który Virgil zawsze przekomarzał się z Oswaldem, byłby marnym nabytkiem towarzystwa. Nie aż tak może jak Talhaiarn, na którego twórczość zwyczajnie przyszła drażniąca moda, ale wystarczająco, by się nie chełpić, że się uważa go za autorytet w dziedzinie rusznikarstwa.
- Absolutnie – odparł szybko – Skłamałbym gdybym powiedział, że nie po to do ciebie przyszedłem, bo spędza mi już sen z powiek. Pamiątka po pewnym profesorze-samotniku więc sam nic więcej ci o nim nie powiem.
- Cóż –
Edgar zmarszczył brwi sięgając po swoje narzędzie i przystępując do powolnego demontażu broni – Ja zapewne też nie będę w stanie na razie wiele powiedzieć. To wyrób Davida McKenzie'ego.
- Tak. Widziałem jego podpis, ale nie wiedziałem, że to inżynier.
- Nic dziwnego. Wcale nim nie był. To szkocki miłośnik, mówiąc delikatnie, niezbyt udanych, choć ekwilibrystycznie ciekawych, modeli bazujących na zamkach skałkowych. Nigdy nie produkował za wiele toteż nie wystraszyliśmy się specjalnie gdy parę lat temu otworzył filię w Londynie. I słusznie, gdyż parę miesięcy później zwyczajnie zniknął zostawiając zakład w długach.
- Wiesz może gdzie mieścił się ten zakład?

Purdey uniósł na chwilę głowę w zamyśleniu.
- Zdaje się, że Creekhall Street. Ale nie pamiętam dokładnie. Jeśli chciałbyś się złożyć tam wizytę, to spóźniłeś się o parę tygodni.
Virgil uniósł pytająco brew.
- Ktoś wykupił ruinę zakładu. Wiem, bo myśleliśmy, że McKenzie wrócił, ale nie. Nic się tam nie dzieje. Miejsce jest nadal zamknięte.
- Nie pamiętasz dokładnie, kiedy to było?
- Owszem. Niemal sześć tygodni temu.

Virgil milczał przez chwilę nieobecnym wzrokiem obserwując Edgara przy pracy. Młodszy od niego inżynier przestawał kryć entuzjazm i zapał. Oczy tak mu się świeciły jakby sama Lady S. dobierała się do jego rodowego sztucera. Przezabawny człowiek... Wracając jednak do terminu, ten pasował mniej więcej do momentu gdy Lucy odeszła od zmysłów. Przypadek?
- Sprężyna jest wygięta. Dlatego naciąga się dwa razy nim mechanizm zadziała na główny zamek ukryty w tym diabelnym pudełku... Co to za ustrojstwo? Ogniwo? Bez sensu skoro nie ma jak kondensować...
Purdey zdawał się mruczeć do siebie kolejne pomysłu majstrując przy urządzeniu.
- Posłuchaj Edgar. Nie będzie mnie przez pewien czas więc zostawiam cię z tym problemem. Jako, że uznałem cię za najwybitniejszego specjalistę w tej dziedzinie, liczę że mnie nie zawiedziesz. Planów i kopii rób sobie i wykorzystuj na przyszłość ile ci się rzewnie podoba. Ale chcę wiedzieć jak to cholerne ustrojstwo działa. Jeśli będziesz coś dla mnie miał przekażesz to mojemu służącemu, lub służbie hrabiny Lovelace z dopiskiem, by przesłali to jej tak szybko jak to możliwe.
- Hrabiny Ady Lovelace? -
Purdey wstrzymał oddech wyczekująco.
- Jeśli hrabia Lovelace ma już nową hrabinę Lovelace, koniecznie mi o tym opowiedz.
- Niee... Pytam, bo... -
mężczyzn kaszlnął i powrócił do pracy - Czytałem jej notatki w Scientific Memoir o maszynach liczących i parę ich aspektów szczególnie mnie zainteresowało. Bo widzisz, wszyscy, nawet James, uważają, że to pyszna bzdura, ale mam parę pomysłów na coś co nazywam... bronią inteligentną. Taką sterowaną właśnie przez maszynę, która wyliczy..
- Edgar...
- Mówię zupełnie poważnie...
- Wiem. Ale odpowiedź brzmi nie. Nie poznam cię z Adą Lovelace.

Virgil Windermare nie traktował wszystkich przykazań londyńskiej etykiety jako prawa. Bardziej jako narzędzia. Ale nigdy nie pozwoliłby sobie na tak straszną myśl, że mieszczaństwo może być na równi z ludźmi dobrze urodzonymi, których przecież statystycznie rzecz ujmując determinowało znacznie więcej niż tylko nazwisko i tytuł. Mieszczanie, stanowiąc w sobie nie rzadko wielką wartość, służyli mimo wszystko ściśle określonym funkcjom i poznawanie ich na tle towarzyskim nigdy nie leżało w zakresie tychże funkcji.
- A jeśli uda mi się naprawić ten pistolet?
- Uda ci się -
Virgil kiwnął głową zbierając się do wyjścia - Ale dalej nie.

***

Prowadząca na wewnętrzny dziedziniec brama przyprawiała o mdłości. Creekhall Street znajdowała się w uboższej części Londynu i szczęśliwie był tu tylko jeden dawno temu zamknięty warsztat. Ciemność krótkiego tunelu zdawała się chciwie przyklejać do panującego w nim smrodu brudu ludzkiego, fekaliów i czymś co kiedyś prawdopodobnie było kapustą. Parę nieprzyjaznych spojrzeń zlustrowało aksamitny płaszcz intruza i oceniło szybko jego możliwości finansowe i obronne. Virgil wiedział, że ryzykuje pojawiając się tu sam, ale postanowił odesłać Joshuę w pewnej sprawie do Oswalda. Z drugiej strony, wiedział też ile ryzykowałby zwykły rzezimieszek próbujący się teraz na niego porwać. Trzy nabite pistolety, jego wysportowane ciało i zero wahania. Po prostu lubił prowokować takie sytuacje. Ciekaw był też miny Ady gdy hrabina zobaczy gdzie się z nią umówił. Do jej pojawienia się jeśli była skrupulatna brakowało pół godziny prawie. Postanowił więc nie czekać. Adres wszak znała.
Przeskakując zręcznie kałużę pełną żółtawej wody sączącej się z jednej z dziur w ceglanej ścianie obok, znalazł się na dziedzińcu pośród schnącej na sznurach poczerniałej bielizny. Po obu bokach ciemne wejścia do kamienic, a naprzeciwko wielki i nad wyraz dumny jak na okolicę miejsce szyld warsztatu McKenziego. Czerwone litery i jakiś zatarty dawno temu zatarty symbol przedsiębiorstwa przypominający złamany w pół sztucer odtylcowy. Okna na parterze zabite deskami na głucho, jednak na piętrze już pootwierane. Rządna rzadkiego angielskiego słońca zieleń domowa, wyglądała z nich chciwie w postaci paru liści i gałązek. Baronet podszedł do drzwi i zapukał stanowczo. Przez parę chwil nic się nie działo, ale potem od wnętrza dał się słyszeć skrzypiący odgłos chodzenia po schodach. Drzwi otworzyły się odrobinę odsłaniając skrytą w cieniu wysoką postać w robotniczym meloniku i takiej samej marynarce zdobionej w marynarskie pasy tak teraz modne.
- Dzień dobry? - zagadnął bardzo ładnym angielskim nieznajomy. W niskim tembrze głosu dało się słyszeć cierpliwą uprzejmość i coś na kształt lekkiego zaskoczenia.
- Witam – rzekł Virgil z szerokim uśmiechem wypisanym na twarzy – Nazywam się Frederick McKenzie i szukam zakładów mojego zmarłego wuja Davida McKenziego. Zgodnie z aktem notarialnym, na mocy, którego jestem jego jedynym dziedzicem, mam obowiązek zapłacić podatek od wszystkich dóbr, które dostanę w spadku. Chciałem się wzięć przyjrzeć temu miejscu nim wyłożę na nie choć pensa... A pan jest...?
- Oak – rzekł jegomość – Z przykrością muszę poinformować, że zakład ten został sprzedany więc nie może być pan jego dziedzicem...
- Oh, oczywiście, że mogę –
Virgil silnym pchnięciem uderzył drzwi, które odtrąciły Oaka do tyłu. Od razu wszedł za nim i wymierzył do niego z pistoletu. Odezwał się jednak ponownie dopiero po zamknięciu drzwi za sobą – Niestety Panie Oak, ale będę zmuszony zamienić z Panem parę słów. Zaczniemy od poprzedniego właściciela tego zakłady... Co u boga jedynego??
Pan Oak słuchając z uśmiechem słów Virgila niby mimochodem przesunął się w promień słońca wpadający do wnętrza przez zabite deski. Z tej odległości nie dało się nie zauważyć seledynowej skóry i gałązek, które okręcały się wokół jego szyi. Moment jednak przez który Virgil nie mogąc się zdecydować, czy wzrok go zawodzi, czy to jakaś maskarada, skończył się dla niego fatalnie. Silne uderzenie w potylicę pozbawiło go świadomości. Baronet upadł na podłogę odsłaniając stojącego za nim niższego, ubranego identycznie jak Oak, mężczyznę.
- Sprytna sztuczka Panie Brzozo.
- Zbyteczna uprzejmość Panię Dębie. Tymczasem zwiążmy go, bo zaraz się ocknie. Nie miał Pan może okazji dowiedzieć się co nieco na temat tożsamości tego gentlemana?
- Ależ nie poznaje Pan Panie Brzozo? Przecież to Pan Drwina we własnej osobie.

Oak odwrócił nogą Virgila na wznak. Baronet zgodnie z przewidywaniami Pana Brzozy, jęknął i zaczął dochodzić do siebie.
- Widzi Pan? Cóż to za nieznośnie ciekawa sprawa, że nas znalazł?
- To tylko zmusza nas do przyśpieszenia planu. Szczęście to wielkie, że byliśmy na tyle przezorni, by przygotować Oleandra zawczasu.
- A co z nim?
- To co z Panią Płomień i Panem Anturium rzecz jasna Panie Dębie. Babcia Wierzba się nim zajmie.


***

Dochodząc do siebie Virgil pamiętał, że go gdzieś ciągną. Jak przez sen rejestrował pomieszczenie za pomieszczeniem, a we wszystkich wijące się po podłodze żywe gałązki jakiegoś drzewa przerastającego kamienicę. Powietrze było gęste i wilgotne. Przedłużało okres dochodzenia do siebie. Ustawili go na krześle, przeszukali odbierając całą broń i związali mocno i parokrotnie. Na koniec Oak obwiązał mu usta szmacianym kneblem i ustawił metr przed nim inne krzesło, na którego oparciu położyć coś co wyglądało jak kawałek kory. Drzewne zawijasy roślinnej tkanki wydawały się bardzo stare. Tu i ówdzie można było dostrzec zieleń porostów przerastających pomarszczone zwoje, które... układały się w bardzo nieprzyjemny wyraz twarzy złośliwej staruchy.


- Raczy nam Pan wybaczyć Panie Windermare, ale musimy Pana zostawić samego. Przygotowania do wojażu są pracochłonne, a podróż czeka nas długa, prawda Panie Brzoza?
- Otóż to. Ilu mu Pan daje Panie Dąb? -
spytał zamykając za sobą drzwi do pokoju z Virgilem.
- Nie więcej niż dwa kwadranse. Choć ten drugi... Ach oczywiście Pan Anturium wytrzymał prawie...
Głos ucichł w głębi domu gdy baronet odruchowo spróbował rzucić się, by rozerwać w ten sposób więzy. Co to u diabła było? Co to za ludzie na bogów? Umysł bardzo powoli odzyskiwał władzę nad rozumem. Bezwiednie spojrzał na kawał kory na krześle naprzeciwko. Twarz na niej przedstawiona na chwilę zniknęła jakby była tylko iluzoryczną sztuczką, a Virgil poczuł ból gdzieś na wysokości skroni... Obrzucił ciasne pomieszczenie bacznym wzrokiem. Stare, rozpadające się meble i nic poza tym. Z każdą chwilą gdy do baroneta dochodziło położenie w jakim się znalazł, w głowie odczuwał coraz boleśniejsze kłucie. Twarz się wykrzywiała...
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline